Stopem po Norwegii

Stojąc przed drogowskazem w Lindesnes, skąd do Kirkenes jest 2822,3 km, czujemy się jak pod Mount Everestem

Lato. Pogodne niedzielne przedpołudnie. Na drodze trzeciej kategorii łączącej Hamar z Trysil, w graniczącej ze Szwecją norweskiej prowincji Hedmark, spory ruch. Rzadko jednak ktoś wyprzedza, nikt się nie spieszy. Rygorystyczne przepisy drogowe przestrzegane są skrupulatnie (światła mijania przez cały rok, pasy bezpieczeństwa w każdych warunkach, maksymalna prędkość 80 km/godz., na autostradzie 110, w terenie zabudowanym 50). Przekroczenie prędkości kosztuje w Norwegii nawet 4 tys. koron, złe parkowanie 2-3, niezapięte pasy bezpieczeństwa niewiele mniej. Dopuszczalna zawartość alkoholu we krwi wynosi 0,2 promila, ale biada temu, kto pozwoli sobie na więcej. Jeśli uda mu się uniknąć więzienia, może uważać się za szczęśliwca.

Ekscytująca jest podróż trasą E-39, drogą pełną mostów i promowych przepraw, wijącą się wzdłuż oceanicznego wybrzeża. Dla hitchhikera prawdziwym wyzwaniem są skandynawskie dystanse. Stojąc przed drogowskazem w Lindesnes, na którym pokazano odległość do Kirkenes - 2822,3 km - czujemy się jak pod Mount Everestem.

Wbrew obiegowym opiniom Skandynawowie są ludźmi życzliwymi. Trzeba tylko zyskać ich zaufanie. Najlepiej nawiązywać kontakt na stacjach benzynowych i większych parkingach. Chwytliwe tematy to pogoda, ekologia, wędkarstwo, sport, wszechobecna drożyzna i nieszkodliwe dowcipy o Szwedach - w Norwegii, a o Norwegach - w Szwecji.

***

Przed chwilą wysiedliśmy w centrum niewielkiego Elverum z samochodu emerytów jadących do syna gdzieś pod Kongsvinger i szukamy kawy na stacji benzynowej. Od przedwczoraj jesteśmy w drodze. Deszcz zaczął padać zaraz po zejściu na ląd w szwedzkiej Karlskronie. Potem trochę trwało, zanim złapaliśmy coś na północ i dopiero milę przed Uddevalla zrobiło się pogodnie. Węgierski tir wysadził nas koło jachtowej mariny, ledwo zdążyliśmy na folkowy koncert, a potem była noc w namiocie, ślamazarna droga do Oslo i następne deszcze. Dobre choć to, że nocowaliśmy u znajomych globtroterów Karin i Trygve na przedmieściach Hamar. Nie wszystko nam wyschło w wilgotnym klimacie norweskiej prowincji. Zresztą, w tym kraju trudno znaleźć coś suchego. Przecież właśnie dla wszechobecnej wilgoci ciągną tam wędkarze, wielbiciele fiordów, amatorzy spacerów po lodowcu, maniacy kanuingu i podglądacze wodnego ptactwa. Nie przypadkiem w Bergen, gdzie pada ponoć 280 dni w roku, ustanowiono Święto Deszczu, nie bez powodu prognoza pogody cieszy się wysokim wskaźnikiem oglądalności, a parasolki nosi się na okrągło.

Kawa dobrze nam zrobiła. Popołudnie zapowiada się wyjątkowo pogodnie. Do Parku Narodowego Gutulia zostały dwie godziny jazdy, zaczynamy zerkać na samochody. Wreszcie go mamy - zatankował, odstawił auto w cień i poszedł na kawę. Jak go namierzyliśmy? Jego terenowe subaru pojawiło się od strony Stange, tablice miało z Hedmark, a na logo firmy był napis "Elga". A w Elga kończy się droga, dalej można płynąć promem do Sorvika, a potem już tylko pieszo i z plecakiem, bo trzeba mieć ze sobą wszystko. Wielu powie, że tam nic właściwie nie ma. Po co oglądać dziwne karelskie psy, bać się wilków, słuchać bzyczenia moskitów. Ale my już tam byliśmy i dobrze wiemy, dlaczego znowu ciągnie nas do Gutulia.

Więc wiezie nas teraz Morten, restaurator z Elga. Mijamy Trysil, Jordet, za Drevsjo zmienia się krajobraz, a za następnym skrzyżowaniem Samowie sprzedają lapońskie pamiątki. Jedno z mijanych jezior ma kilkaset ha powierzchni, głębia sięga miejscami 40 m, a lodowa tafla czasem trzyma 170 dni w roku. Jadąc kilkanaście minut wzdłuż jego brzegów, słuchamy opowieści Mortena o przypadku, jaki przydarzył mu się ostatniej wiosny podczas podlodowego wędkowania. Mróz -24 stopnie C, silny wiatr od wschodu i żywej duszy na jeziorze. Wiercąc otwory miał dziwne przeczucia, bo lód w różnych miejscach różnił się grubością. Stało się - w sekundę znalazł się pod lodem. Rozpaczliwie pracując nogami i rękami utrzymywał się na powierzchni i wygospodarowywał ułamki sekund, by wyrzucać na taflę większe kawałki lodu, najpierw tuż obok dziury, a natychmiast potem nieco dalej i dalej. Odłamki przymarzając do tafli stworzyły swoistą ścieżkę życia, która po niespełna trzech minutach pozwoliła mu nie dać się pochować żywcem.

Skończyła się droga. Morten pogonił do swoich obowiązków, a my rozbiliśmy namiot na znajomej łączce i przygotowaliśmy ekwipunek na kilkudniowy górski wypad. A wieczorem będziemy degustować miejscowe dania w restauracji naszego nowego znajomego, który - obdarowany polskimi smakołykami za podwiezienie - zaprosił nas na kolację. Obiecał też dać mi jedną ze swoich wędek podlodowych, bo w najbliższych latach nie będzie łowił zimą.

***

Trzydniowa przerwa w autostopie to sporo, ale jak tu nie zatrzymać się w takim mateczniku! Założona 40 lat temu Gutulia to najmniejszy park narodowy Norwegii. Na niespełna 20 km kw. możemy obcować z prawdziwie dziewiczym lasem, gdzie świerki niedawno obchodziły 300. urodziny, a sosny są o ponad 200 lat starsze. Zaledwie 3 km na wschód od lokalnej drogi nr 654, w samym środku Parku trafiamy na kilka maleńkich zabudowań pamiętających początki farmerstwa górskiego (ok. 1740 r.) kwitnącego na tych terenach aż do połowy ubiegłego stulecia. Setery (rodzaj naszych bacówek) wyposażone są w prycze, paleniska i sprzęty kuchenne, a co najważniejsze można się w nich za darmo przenocować. W Gutulia fotografujemy, obserwujemy ptaki (pardwy, głuszce, sójki złowrogie, rybołowy, czaple siwe) i robimy mały rejs po jeziorze łodzią pożyczoną od strażnika leśnego. Znajdujemy ślady rosomaka, wilka i reniferów, a część naszej wędrówki wiedzie tropami łosia, który kilka minut wcześniej musiał przechadzać się po dzikiej plaży. Jeden z wieczorów spędzamy w gronie młodych dendrologów z Uniwersytetu w Lund, którzy badają tu drzewa iglaste i zbierają nasiona dla uczelnianego laboratorium.

***

Do Trondheim wybieramy trasę drogami lokalnymi, bo chcemy zatrzymać się w Roros. Z Isterfossen do Tolga wiezie nas pracownica piekarni, która rozwożąc wienerbrod codziennie pokonuje ponad 300 km. Zatrzymuje się co kilkanaście minut, zaopatrując przydrożne kafejki i stacje paliw w najpopularniejsze w Norwegii słodkie bułki - płaskie, okrągłe, z napoleonkowym nadzieniem i lukrem.

Obserwujemy jej pracę, a przy okazji norweską prowincję: duże głazy przydrożne z nazwiskiem farmera, którego włości oddalone są czasem parę kilometrów od drogi, skrzynki pocztowe wiszące na drewnianej konstrukcji przykrytej daszkiem porośniętym mchem, dwie kobiety z plecakami wędrujące poboczem drogi z kijkami podobnymi do narciarskich.

Przed jednym z kempingów tablica z napisem: "Właściciele psów! Można spodziewać się ataku kota!". Idąc na kawę do kempingowej kafeterii sami niepewnie rozglądamy się dookoła.

Z Tolga zabrał nas czeski autokar wycieczkowy jadący nad fiordy. Wysiedliśmy przed mostem na Glommie (najdłuższa rzeka Norwegii), na przedmieściu Roros. Tu przez kilka godzin zwiedzaliśmy starą kopalnię miedzi, starówkę i kościół parafii górniczej ( http://www.rorosinfo.com ). Zabytki te od 1980 r. figurują na liście UNESCO, a drewniane budynki miasteczka są ciągłym obiektem badań nad metodami konserwacji budulca.

Nagła zmiana pogody (temperatura nieco powyżej zera) w prowincji Sor-Trondelag krzyżuje nam plany - nocleg w kwaterze prywatnej: 300 koron od osoby. Nazajutrz jednak wita nas ciepłe Trondheim ( http://www.trondheim.no ) - to wpływ prądu zatokowego, który po pokonaniu Atlantyku dociera do zachodnich wybrzeży Skandynawii i sprawia, że nawet port w Narviku nigdy nie zamarza.

Po zwiedzeniu gotyckich zabytków miasta, portu, stoczni i bazaru rybnego planujemy dalszą podróż do Kirkenes.

Zdjęcia Norwegii z FotoForum

Więcej o: