Alesund
Bergen
Ulvik
Flam
Siedzę w gorącym jacuzzi na najwyższym, dziewiątym pokładzie promu "Midnatsol" (niemal w całości odkryty). Wanny są dwie (wchodzi się do nich po olbrzymich głazach), poza tym wielki taras z tekowymi meblami, przeszklony bar i... lądowisko dla helikoptera. Prócz mnie nie ma nikogo - od rana pada i jest dość chłodno, choć mamy dopiero początek września. A ja wystawiam głowę z gorącej wody, by zerkać na przesuwające się za burtą brzegi. Krajobraz tonie w deszczu i mgle, ale i tak jest zachwycający. Płyniemy raz fiordem, raz otwartym morzem. Kapitan może zmieniać marszrutę zależnie od warunków - jeśli zanadto buja czy daje się we znaki prąd - na tym właśnie polega urok rejsów promami linii Hurtigruten.
Mijamy setki skalistych wysepek i półwyspów - jedne nagie, inne porośnięte lasami, z niemal pionowych skał spadają srebrzyste nitki wodospadów, gdzieniegdzie sterczy biało-czerwona latarnia morska. Natura oszałamia wszystkimi odcieniami zieleni i szarości. Tam, gdzie brzeg jest nieco mniej niegościnny, wyrastają małe, kolorowe osady, przystanie i samotne drewniane domki jak z obrazka (najwięcej jest żółtych i rdzawoczerwonych). Żadnych płotów, strome dachy z szarej dachówki w rybią łuskę, czasem z kamiennego łupka, a czasem porośnięte murawą. Nic dziwnego, że droga morska wzdłuż wybrzeża została uznana - m.in. przez National Geographic i Pascala - za jeden z najpiękniejszych szlaków świata.
Żegluga jest możliwa przez cały rok, a to za sprawą ciepłego golfsztromu, który opływa brzegi Norwegii. Trasa - od położonego na najdalszej północy Kirkenes po Bergen na południu (lub w drugą stronę). Podróż trwa 11 dni, a wielki prom (dziewięć poziomów, do tysiąca pasażerów na pokładzie, większość w dwuosobowych kabinach) zawija do 35 portów, które można zwiedzić. W małych postój trwa ok. 40 min, w dużych - kilka godzin. I tak od 114 lat. Pierwszy statek wyruszył 2 lipca 1893 r. z Trondheim do Hammerfert, by połączyć odległe krańce kraju. Dziś 11 promów Hurtigruten kursuje non stop codziennie (można wsiadać w dowolnym porcie, także z samochodem). Uwaga! Nie są to statki rozrywkowe - nie ma kabaretu czy dansingów, ale jest biblioteka, kilka kafeterii, restauracje. Najwięcej pasażerów widać przy olbrzymich oknach - podziwiają widoki, oddają się lekturze.
Nad ranem budzi mnie potężne kołysanie, omal nie spadam z koi - jak dowiem się później, mijaliśmy właśnie wysunięty najbardziej na zachód przylądek Półwyspu Skandynawskiego. Przyklejam nos do bulaja...
Wysoki sezon trwa od Wielkanocy do końca września; godne uwagi są także rejsy zimowe od listopada do marca - nie jest zbyt zimno, ok. 5 stopni, a znacznie taniej: noc na statku (plus posiłki) kosztuje 1063 korony, latem - ok. 1413. W tym roku Hurtigruten zaczął pływać na Grenlandię (17 tys. 952 korony za dziewięć dni), a w planach jest Antarktyka;
Alesund , w którym zaokrętowaliśmy się na prom, to znany port eksportujący ryby i owoce morza (robią tu też meble i wyposażenie statków). Na nabrzeżu stoi więc pomnik rybaka z siecią, a tuż obok - staruszki wyjmującej z beczki śledzie. Takich zabawnych figur jest w mieście o wiele więcej. Jednak Alesund to przede wszystkim jedno z największych skupisk architektury art nouveau na świecie. W 1904 r. wielki pożar podsycony przez sztorm strawił niemal całą drewnianą zabudowę, pozostawiając 10 tys. osób bez dachu nad głową. Tragedia odbiła się szerokim echem, z wielu krajów nadeszła pomoc (zaangażował się też cesarz Niemiec Wilhelm II), było więc możliwe zbudowanie Alesund na nowo. I tak do dziś można podziwiać 420 budynków w stylu secesyjnym, każdy inny. Zdobne w wieżyczki, kute balkoniki, na fasadach kolorowe ornamenty: girlandy róż, rzędy karczochów, lilie, powoje, no i motywy norweskie nawiązujące do epoki wikingów. W kamienicy zamożnego aptekarza powstało Muzeum Secesji (bilet 50 koron, ulgowy 25) - wsiadamy tu w wehikuł czasu, który przenosi nas w rok wielkiej katastrofy i opowiada o młodych architektach w trzy lata odbudowujących miasto ze zgliszcz.
Liczące dziś 41 tys. mieszkańców Alesund ujrzymy jak na dłoni, jeśli wespniemy się na górę Aksla (189 m n.p.m.) po 418 schodkach (my wjechaliśmy busikiem) - rozłożone na wąskim półwyspie i paru wysepkach miasto z oceanem szarych dachówek w rybią łuskę oblewają wody kilku fiordów i Morza Norweskiego.
Niedaleko stąd mamy skansen - Muzeum Regionu Sunmore (bilety 65 i 15 koron). Już w IX w. istniała tu osada. Oprowadza nas przewodniczka w stroju kobiet z czasów wikingów: długa suknia z samodziału i czerwony fartuch spięty u góry koralikami, do tego skórzany pas z sakiewką. W porcie stoją kopie średniowiecznych statków - handlowych (szerokie, płaskodenne) i wojennych (wyższe i smuklejsze, o ostrych dziobach - wbrew temu, co znamy z filmów, łodzie wikingów wcale nie były bogato zdobione). W hangarze oryginalne łodzie rybackie z XVIII-XIX w., posklejane z kawałków drewna (nadawano im szerszy kształt, by lepiej opierały się falom) i wielkie kotwice obciążone kamieniami. Przy ścieżce stoi rząd ślicznych chatek z grubych bali o spiczastych dachach obłożonych torfem i porośniętych murawą. To tzw. kyrkjebuer - "domki kościelne" z połowy XVII w. Wykorzystywali je mieszkańcy gór, którzy w sobotę/niedzielę przybywali do kościoła w dolinie. Tu odpoczywali po wędrówce i trzymali odświętne ubrania. Jest też kilka kurnych chat bez okien (powszechnie mieszkano w takich jeszcze w XIX w.), stara szkoła i parę obejść zamożnych chłopów. W sumie ponad 50 budowli malowniczo wkomponowanych w zielone pagórki.
Nie możemy opuścić Alesund, nie odwiedziwszy największego w kraju oceanarium. Park Oceanu Atlantyckiego leży 3 km za miastem. Wciśnięto go - dosłownie - w nadbrzeżne skały, które sterczą nawet pośrodku holu, a największy basen z rybami i morskimi stworzeniami to "wygrodzona" w morzu skalna grota, którą oddziela od widzów 26-centymetrowa szyba. Najlepiej zajrzeć tu w porach karmienia ryb przez płetwonurka o 13 i 15.30 (wstęp 100 koron, dzieci 55).
www.atlanterhavsparken.no , www.visitalesund.com , www.jugendstilsenteret.no
W Bergen , zwanym "bramą do fiordów", opuszczamy pokład "Midnatsol". 240-tysięczne miasto na poszarpanym brzegu zatoki Vagen, pomiędzy siedmioma wzgórzami, jest bardzo zielone (choć leży na podobnej szerokości geograficznej co Alaska, temperatury rzadko bywają ujemne). Co krok sterczą skały, bywa, że zamykają wyloty ulic. To drugie po Oslo miasto Norwegii, dawna stolica i miejsce koronacji królów, do XVII w. największe w całej Skandynawii.
Promienie zachodzącego słońca złociście oświetlają drewniane kamieniczki o ostrych dachach. Jedno- i dwupiętrowe, zwrócone frontem do portu, patrzą na wodę. Kolorowe domki zdają się w nieskończoność ciągnąć w głąb, wzdłuż ułożonych z bali i desek wąziutkich uliczek. Przekrzywione dachy i ściany, pozostałości kantorków i żurawi. Pełno tu sklepów z dość drogimi, ale pięknymi pamiątkami (królują renifery, trolle, swetry w norweskie wzory, ale przede wszystkim filc, nie oprę się mu i ja), niedaleko rozłożył się targ rybny (można dostać nawet kawałki wędzonego wieloryba; choć od 1986 r. obowiązuje na świecie zakaz połowu wszystkich dużych gatunków, Japonia Islandia i Norwegia nie zaprzestały wielorybnictwa, wykorzystując nieprecyzyjny przepis). To część dawnego Bryggen, od 1979 r. na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Od 1360 r. przez trzy wieki (ostatni niemiecki kupiec opuścił Bryggen w 1764 r.) znajdowało się tu założone przez Niemców jedno z czterech - obok Londynu, Brugii i Nowogrodu - przedstawicielstw Hanzy w Europie. Było to niemal państwo w państwie, zamieszkane przez samych mężczyzn, rządzące się własnymi prawami. W szczycie potęgi tego handlowego związku miast pracowało w Bryggen 2 tys. Niemców (mogli zakładać rodziny, dopiero wróciwszy do ojczyzny po zakończeniu kontraktu) Czym handlowano? W zamian za ryby i rybi olej sprowadzano zboże, mąkę, słód, ubrania.
W domu z 1704 r. mamy arcyciekawe Muzeum Hanzeatyckie (bilet 45 koron). W środku krzywe podłogi i sufity, koślawe schodki i wszechobecny rybny zapach. Na parterze pełno pras do ubijania ryb w beczkach i narzędzi do ich znakowania (każda rodzina miała swój znak). U sufitów wiszą sztokfisze - ususzone na kość dorsze (Norwegia to wciąż światowy gigant w produkcji i eksporcie tego przysmaku, zwłaszcza do krajów śródziemnomorskich, znanego tam jako bacalao ). Najciekawsze są chyba mieszkania hanzeatyckich kupców, ich uczniów i pomocników. Można by je nawet uznać za... praprzodków hoteli kapsułowych. W małych pokojach całą ścianę zajmują piętrowe łóżka zamykane na drzwiczki (na wewnętrznej stronie dostrzegam pin-up-girl sprzed wieków - malowany portret wydekoltowanej kobiety). Wyposażenie skromne: stojak z miską i dzbankiem na wodę, wieszak na ręczniki, szafeczka. A w kantorku - biurko, krzesło i księgi rachunkowe. Z obawy przed pożarem sypialnie i biura nie były ogrzewane, każdy dom miał wspólną salę z piecem, gdzie gotowano, jedzono, spędzano wolny czas. Muzeum Hanzeatyckie to również drewniany Dwór Artusa kilkaset metrów dalej, w którym zachowały się sale obrad z długimi stołami i ławami, a w piwnicy - kuchnia z wielkim kominkiem, miedzianymi kotłami i czerpakami. Tu odbywały się narady, sesje sądu, uroczystości. Tuż obok wznosi się kościół Najświętszej Marii Panny z XII w., do którego uczęszczali kupcy Hanzy. Kamienna świątynia to najstarszy budynek w Bergen, a zarazem najwspanialszy romański kościół w Norwegii. Wnętrze kryje średniowieczny pozłacany poliptyk z Matką Boską i Dzieciątkiem oraz niezwykłą drewnianą ambonę, całą w kolorowych główkach aniołków, girlandach kwiatów i owoców (ufundowali ją kupcy, uchodzi za najświetniejszy przykład sztuki barokowej w kraju).
W 1349 r. Bergen zdziesiątkowała dżuma, to portowe miasto ze swej natury nieustannie było narażone na epidemie. W miejscu średniowiecznego szpitala św. Jerzego dla trędowatych powstało Muzeum Trądu. Czworobok drewnianych parterowych budyneczków z XVIII w. okala dziedziniec wykładany brukiem i wielkimi kamiennymi płytami, na środku rozłożyste drzewo. Niestety, jesteśmy tuż po zamknięciu sezonu - od 1 września nieczynne aż do połowy maja (Uwaga! podobnie jest w wielu ciekawych miejscach - działają o wiele krócej, np. godzinę-półtorej, a nawet zamykają podwoje do lata; z tego powodu nie udało nam się zwiedzić katedry i Sali Hakona w rezydencji królewskiej - obydwie z XIII w.). Zaglądamy przez okna - na ścianach ryciny przedstawiające ofiary trądu (jego prątki odkrył w 1873 r. dr Armauer Hansen, działający w Bergen lekarz i naukowiec). Wraz ze szkolną wycieczką zaglądamy do barokowego kościoła, który przynależy do kompleksu. Cały w surowym drewnie, na ścianach reszki malunków, w ołtarzu obraz olejny z Jezusem uzdrawiającym trędowatych, a ławki są zmyślnie "zamykane" na drzwiczki.
To w Bergen urodził się (1843), spędził część życia i tworzył Edward Grieg, najsłynniejszy norweski kompozytor i jeden z najwybitniejszych przedstawicieli nurtu romantycznego na świecie. Wiele dowiemy się o nim na Troldhaugen - Wzgórzu Trolli - gdzie znajduje się jego muzeum. Nowoczesny gmach tonie w zieleni. Wśród licznych pamiątek po kompozytorze zwraca uwagę czepeczek i sukienka, w której był chrzczony (długa, błękitna szata, bogato haftowana, z 1770 r., po przodkach), a ponadto kufer podróżny i stroje, w jakich występował na koncertach. Na pagórku tuż obok wznosi się jego piękna drewniana willa, bladożółta, z widokiem na zatokę Vagen. Na ścianach wieńce laurowe, mnóstwo zdjęć i sztychów (szkoda, że niepodpisane), są też oryginalne meble z końca XIX w. i czarny Steinway Griega (odbywają się tu koncerty). A poniżej, nad samą wodą, stoi hytta - maleńka czerwona chatka z drewna, w której komponował. Można zajrzeć tylko przez okno - mieści się tu pianino, biurko, piecyk i fotel. Nad nią niemal w rozpadlinie skalnej ulokowano salę koncertową, która niczym "kaskada" spada w dół. "Little giant", jak bywa nazywany przez rodaków Grieg, miał tylko 152 cm wzrostu, jego skromny pomnik stoi tuż obok. A kolejny - w centrum, przy secesyjnym Teatrze Narodowym z 1909 r. (najstarszy w Norwegii, www.dns.no ). Niedaleko upamiętniono innego XIX-wiecznego muzyka: Ole Bull, wirtuoz skrzypiec i kompozytor, stoi na kamieniu, kaskada wody spływa u jego stóp. W mieście nie brak są też zabawnych postaci z brązu, jak bosonogi chłopiec leżący pod schodami biblioteki czy dziewczyna w drzwiach baru McDonald's.
Muzeum Sztuki posiada dużą kolekcję obrazów Edwarda Muncha, jednego z prekursorów ekspresjonizmu, zaś sąsiadujące z nim Muzeum Sztuki Użytkowej Zachodniej Norwegii chlubi się zbiorami chińskimi, jednymi z najwspanialszych w Europie (m.in. bajeczne stroje z haftowanego jedwabiu, posągi Buddy, sylwetki wojowników, wyroby z porcelany i jadeitu, które zgromadził w XIX w. generał Munthe). Szkoda, że dopiero jakiś czas po mojej wizycie miano tu otworzyć wystawę poświęconą... robieniu na drutach.
Stavkyrke - charakterystyczne drewniane kościoły o oryginalnej konstrukcji słupowej, stromych dachach i kunsztownej snycerce, wznoszono bez użycia gwoździ. Jeszcze w XIX w. było ich ponad tysiąc, do dziś przetrwało 21 oryginalnych, a wraz z kopiami będzie ich 28. Ten w Bergen spłonął w 1992 r., podpalony przez satanistów. Wspinamy się na zalesione wzgórze, by obejrzeć jego replikę. Z wysokiego dachu krytego wycinanymi w ząbki deseczkami sterczą w cztery strony świata niby-rzygacze o kształcie ni to smoków, ni to łodzi wikingów z żaglami. - Miały odpędzać złe moce - tłumaczy nasza przewodniczka.
Wieczorem wagonik na szynach wiezie nas na wzgórze Floien. Z tarasu popularnej restauracji widok jest niezapomniany - u stóp mamy całe Bergen migoczące światłami (równie pięknie prezentuje się oglądane z punku widokowego przy schronisku młodzieżowym, w którym nocujemy).
Schronisko Bergen Vandrerhjem Montana (dojazd autobusem 31) - nocleg w pokoju kilkuosobowym ok. 180 koron, w sezonie 230,
www.montana.no , www.visitbergen.com
Do Ulvik mamy z Bergen nieco ponad 100 km, ale jedzie się długo - droga niemal cały czas biegnie wzdłuż Hardangerfjord, przeciskając się raz za razem przez tunele (Norwegia bije chyba światowe rekordy w ich liczbie). To drugi fiord w kraju - ma 179 km długości, w najgłębszym miejscu liczy ok. 800 m (najdłuższy, Sognefjord, ma 204 km, w najgłębszym miejscu 1308 m). Podziwiamy niezliczone wodospady, kaskady, rwące strumienie, a na horyzoncie góry z czapami lodowców. Dużo tu ekologicznych elektrowni wykorzystujących siły natury. Im głębiej fiord wciska się w ląd, tym więcej łagodnych pagórków, a okolica bardziej sprzyja rolnictwu (w całym kraju ziemie uprawne zajmują zaledwie 3 proc. powierzchni). Dużo tu zwłaszcza jabłoni i wiśni rosnących w równiutkich rządkach, jak pod sznurek. Co za sielski krajobraz! Gdyby nie mżawka i szare niebo, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy w Toskanii, a sady to winnice...
Okolice Ulvik to królestwo cidru - musującego napoju z jabłek. Powstaje w procesie kilkumiesięcznej fermentacji jabłkowego moszczu, zawiera od kilku do dziesięciu procent alkoholu. - Można go pić jako aperitif, drink, pasuje też do drobiu czy ryb - zapewnia Nils (blondyn w średnim wieku, w norweskim swetrze), który częstuje nas na farmie swoim Hardanger cider. Ma 7 tys. jabłoni i produkuje rocznie 20 tys. butelek (cztery lata temu zaczynał od 5 tys.). - W październiku gnieciemy jabłka, które potem fermentują, po dwóch-trzech tygodniach dodaje się cukier. Gdzieś w czerwcu-lipcu cidr będzie gotowy. Na jeden litr potrzeba 1,5 kg jabłek - opowiada. Butelka cidru kosztuje 138 koron - niestety, nie można go kupić u Nilsa, choć tu smakuje najlepiej (przepisy są w tej kwestii bardzo surowe - dystrybucja tylko via monopol państwowy i hotele). Nils produkuje też pyszny sok z jabłek - gęsty i ciemny niczym ten z gruszek.
W Ulvik, wprost cudownie rozłożonym na malowniczym brzegu Hardangerfjord, znajduje się Hjeltnes - najstarsza w kraju szkoła ogrodnicza (1901), wciąż czynna. Otoczony pięknym parkiem drewniany budyneczek przegląda się w wodach fiordu.
Niedaleko stąd do Hardanger Akvasenter - najstarszej w okolicy farmy łososi (1978). Z daleka przypomina platformy połączone pomostami. W kilku zabezpieczonych sieciami basenach na środku fiordu pływa 600 tys. ryb. Trzeba półtora roku, żeby łosoś urósł do 5 kg, kiedy można go sprzedać. Całą hodowlę nadzorują komputery (reklamowy napis głosi: AKVA smart - we make your fish talk ). - Będziemy tu zawsze, dopóki będą ryby - mówi niezwykle energiczna pani Asta Haugavoll, która zawiaduje farmą i która przywiozła nas tu motorówką (my kulimy się z zimna, a ona bez czapki, w chodakach na bosych stopach!).
Do sąsiedniej wsi Osa ciągną zaś miłośnicy sztuki. A to za sprawą olbrzymiej rzeźby Stream Nest Japończyka Takamasa Kuniyasu - 3 tys. kawałków drewna ułożył on na kształt gniazda (teren prywatny, konieczne wcześniejsze zgłoszenie wizyty).
Rica Brakanes Hotel w Ulvik pięknie położony tuż nad wodami fiordu - nocleg ok. 900 koron (pokój z widokiem o 100 więcej),
www.brakanes-hotel.no , www.visitulvik.com , www.hardangerfjord.com
Do Flam wiezie nas niezwykły pociąg. Jego szlak wykuwano ręcznie przez 20 lat, przebijając się przez litą skałę. Uruchomiony w 1941 r., stanowi jedno z największych osiągnięć norweskich inżynierów. Chyba nigdzie na świecie połączone wagony na zwykłych torach nie mają tak stromej drogi jak tu. Różnica poziomów między stacjami wynosi aż 863,5 m, pociąg pokonuje 20 tuneli o łącznej długości 6 km. Kursuje codziennie, wożąc - głównie cudzoziemskich - turystów pomiędzy położonym na płaskowyżu Myrdal a miasteczkiem Flam nad Aurlandsfjordem, odnogą Sognefjordu. Niezwykle piękna trasa liczy 20 km, a podróż trwa blisko godzinę, po drodze kilka przystanków dla podziwiania widoków (wodospady, rwące rzeczki, majestatyczne szczyty z lodowcami, kolorowe farmy na odludziu) i robienia zdjęć. Do najbardziej malowniczych należy wodospad Kjosfossen. Tu pociąg specjalnie się zatrzymuje, podróżni wylegają z wagonów, słychać tylko trzask migawek i okrzyki zachwytu w kilku językach. Spadająca z 93 m woda zamienia się w perlistą mgiełkę, która tumanem spowija okolicę. Znienacka rozlega się głośny śpiew (są głośniki!), a długowłosa kobieta w zgrzebnej szacie, przypominająca postaci ze skandynawskich eposów, wykonuje ekstatyczny taniec na skale u stóp wodospadu.
Po drodze mijamy wędrowców i rowerzystów - możliwości aktywnego spędzania czasu są tu niezliczone. Nad Hardanger lubią także przyjeżdżać wędkarze, zwłaszcza na trocie i łososie.
Liczące 400 mieszkańców Flam (drewniane domki, parę knajpek, kościół z połowy XVII w., schronisko młodzieżowe i kemping oraz bezpłatne Muzeum Kolejki Flam) odwiedza codziennie 5-7 tys. turystów. Drogę zbudowano tu dopiero w latach 90. XX w., wcześniej można się było dostać tylko wodą lub koleją (tu zresztą kończą się tory).
We Flam można wsiąść na statek wycieczkowy i popłynąć dalej fiordem. I my tak właśnie robimy. Wraz z tłumem Japończyków, Chińczyków i Amerykanów "okrętujemy się" na "Fjord 1". Ani jednego wolnego krzesełka czy ławeczki, ale po co siadać - trzeba wciąż krążyć po pokładzie, żeby uchwycić jak najlepsze widoki. Dziś - o dziwo! - nie pada, świeci słońce, błękitne niebo niemal bez chmurki.
Po godzinie opuszczamy Aurlandsfjord i skręcamy w Naeroyfjord, jeden z najpiękniejszych w całym kraju (to zarazem najwęższy fiord na świecie, w najwęższym miejscu liczy 150 m, a góry wokół sięgają 1800 m, od 2005 r. na liście dziedzictwa UNESCO). Płyniemy wśród majestatycznych szczytów, rzadko można dostrzec kawałek płaskiego brzegu z paroma domkami czy wieżą kościoła. Tylko zieleń i szarość skał, i srebrzyste strugi wodospadów. O mijanych ciekawostkach (jak choćby o najmniejszym norweskim stavkyrke we wsi Undredal zbudowanym w 1147 r., może w nim usiąść 40 osób) donosi co jakiś czas głos z megafonu - po norwesku, angielsku, niemiecku, japońsku i po chińsku!
Rejs kończymy po dwóch godzinach w Gudvangen (zatoczka z portem i niewiele więcej), gdzie czekają już autobusy, które powiozą pasażerów do odległego o 45 km Voss. Śliczna droga biegnie wzdłuż coraz to szerszej rzeki otoczonej łąkami. Samo Voss leży nad pięknym jeziorem, nad którego brzegiem ćwiczą akurat paralotniarze. Kolorowe czasze ich lotni szybują nad lazurową wodą i soczyście zieloną trawą, w głębi majaczą ośnieżone szczyty.
I pomyśleć, że dotychczas kraj ten kojarzył mi się przede wszystkim ze swetrami w norweski wzór...
Latem, do końca września, pociągi Flamsbany kursują 10 razy dziennie, zimą - 4, w szczycie sezonu przewożą 10 tys. osób dziennie, bilet w jedną stronę - 190 koron, tam i z powrotem - 290,
www.flamsbana.no , www.visitFlam.com , www.Flambooking.com , www.fjordexperience.com
Do Oslo latają z Warszawy (stąd także do Bergen), Krakowa, Gdańska i Szczecina tanie linie Norwegian, nowe lotnisko Gardermoen znajduje się 50 km od centrum miasta,