Peru. Szlakiem Inków do Machu Picchu

Stromym zboczem spływa tropikalny las, szemrzą strumienie, śpiewają ptaki. Raj!

Nasza podróż szlakiem Inków rozpoczęła się na... Zawracie. Kiedy odpoczywaliśmy, grzejąc się w lipcowym słońcu, na sąsiednim kamieniu przysiadł ciemnowłosy chłopak. Zainteresował go nasz plecak. - Byliście w Himalajach? - zagadnął po angielsku, wskazując na kolorowe naszywki, pamiątki z wypraw do baz pod Annapurną, Everestem, Kangczendzongą. Okazało się, że Kanadyjczyk Mark, zawodowy przewodnik, planuje podróż w najwyższe góry świata. - Powinniście pójść Szlakiem Inków do Machu Picchu - powiedział pod koniec rozmowy, kiedy odpowiedzieliśmy na jego pytania dotyczące Everestu. - To jeden z najciekawszych trekkingów na świecie - zachęcał. - Przekonacie się, że warto.

Minął rok, a my siedzimy w samolocie, pokonując trasę Warszawa - Mediolan - Caracas - Lima - Cuzco.

***

Cuzco (3300 m n.p.m.) w otoczonej brunatnymi górami kotlinie jest jak olbrzymia misa wypełniona bursztynowym światłem. Przejrzyste powietrze, głębokie cienie, nasycone kolory. Z mojej strony to miłość od pierwszego wejrzenia, niestety nieodwzajemniona. Czuję się tu fatalnie i chyba nie jest to wyłącznie brak aklimatyzacji. Może któryś z moich przodków był hiszpańskim konkwistadorem? Wszystko tu mówi o nieszczęśliwej historii Inków. Każdy kamień starożytnego bruku na zachwycającym Plaza de Armas spłynął krwią. My, gringos , mając świadomość tych wszystkich okropności, nie możemy tu oddychać swobodnie. A Cuzco, jak piękna femme fatale , czaruje, podbija, zdobywa, żeby potem zatruć życie nieszczęsnej ofierze.

Trzeciego dnia o świcie wyruszamy na szlak. Jeżeli Cuzco było kiedyś sercem Tawantinsuju, czyli państwa Czterech Stron Świata, to jego arteriami niewątpliwie były wspaniałe, brukowane kamiennymi płytami gościńce, arcydzieła sztuki inżynierskiej. Wzdłuż nich rosły drzewa owocowe i ciągnęły się kanały z wodą. Drogi Inków przecinały głębokie doliny i wspinały się na ośnieżone przełęcze. Wiły się wzdłuż górskich strumieni, tunelami przewiercały skały, wiszącymi mostami spinały wąwozy. Sieć 24 tys. km dróg oplatała inkaskie państwo, umożliwiając jego sprawne zarządzanie i utrzymywanie w ryzach podbitych plemion. Większość tych dróg nie istnieje. Najlepiej zachowany, 33-kilometrowy odcinek do Machu Picchu, znany jako Szlak Inków (Inca Trail, Camino del Inca), na całej długości usiany ruinami starożytnych budowli znalazł się na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. W sezonie (czerwiec-wrzesień) to jeden z najbardziej uczęszczanych szlaków trekkingowych świata. Wyprawy są ściśle limitowane, ujęte w żelazne karby zezwoleń, pieczątek i szlabanów.

Siedzimy w busie agencji trekkingowej zaparkowanym na uroczym, biało-szafirowym placu św. Franciszka w centrum Cuzco: piątka Francuzów, Hiszpan, para amerykańsko-japońska i my - two Polish people . Nasz przewodnik Giovanni zniknął z plikiem papierów i paszportami w korytarzach departamentu turystyki. Wcześniej z koczujących na placu tragarzy wybrał kilku, którzy pójdą z nami. Po ponadgodzinnym oczekiwaniu mamy urzędnicze błogosławieństwo na drogę - możemy ruszać.

***

Przejazd przez okolice Cuzco, a potem Świętą Doliną Inków, wyżłobioną szybkimi wodami Urubamby, pozostawia niezapomniane wrażenia. Wszystkie te niewiarygodne budowle! Sacsayhuaman - imponująca forteca z trzema rzędami zygzakowatych murów obronnych - "zębów pumy" - postawionych bez użycia zaprawy z idealnie dopasowanych kamieni (największy waży podobno 300 ton).

Tambomachay - miejsce rytualnej kąpieli Najwyższego Inki to spiętrzone tarasy z wygładzonych kamieni, z których rynnami spływa nieskazitelnie czysta woda. Chinchero - kwintesencja andyjskiego świata: nagie, błyszczące ochrą góry, biały kościół na fundamentach inkaskiej świątyni, malutkie pueblo i obłędnie kolorowy indiański jarmark. Pisac - prastare miasto twierdza. Tu zaczyna się Święta Dolina Inków: 100 km urodzajnej gleby, bogatej flory i fauny, świetnego klimatu. Tu rodzi się najlepsza na świecie kukurydza o ziarnach wielkości kostek do gry w chińczyka, a także zboża quinua i kiwicha o wyjątkowych walorach odżywczych. Tu narodziło się inkaskie imperium.

W środku doliny dumna warownia Ollantaytambo pnie się dziesiątkami tarasów zwieńczonych sanktuarium z potężnych granitowych ciosów. U stóp warowni przycupnęło miasteczko. Kończy się asfalt. Dalej wąską gruntową drogą samochody przepuszczane są o określonych godzinach tylko w jednym kierunku. Kiedy podjeżdżamy pod szlaban, okazuje się, że określona godzina właśnie minęła. Giovanni zachowuje się tak, jakby nic nie wiedział o takiej regulacji ruchu. Proponuje, żeby zjeść wcześniejszy lunch. Na środku placu autobusowego w Ollantaytambo, pełnego spalin i kurzu, tragarze rozstawiają kuchenny namiot i z zapałem biorą się do gotowania makaronu. Nie wyjdziemy z tego żywi - myślę, patrząc, jak płuczą jarzyny w kanale obok mężczyzny, który brudną szmatą myje starą oponę.

***

Po lunchu bez przeszkód docieramy na miejsce oznaczone na mapie jako kilometr 82. Stąd pójdziemy pieszo. Dzielimy ładunki - my niesiemy maty, śpiwory i rzeczy osobiste, resztę (namioty, krzesła, butlę z gazem, żywność na cztery dni, patelnie, garnki i talerze) ładują na plecy tragarze. Przekraczamy most na rzece Urubamba i wchodzimy na szlak. Dzisiejszy odcinek jest krótki, bez trudniejszych podejść - droga Inków to na razie zwykła piaszczysta ścieżka. Jest bardzo gorąco i sucho. Roślinność charakterystyczna dla altiplano : agawy, czerwono kwitnące kolczaste opuncje, kaktusy jak ogromne świeczniki, kępy żółtego żarnowca. Po kilku kilometrach mijamy pierwsze ruiny - Llactapata. Kamienne murki, tarasy, resztki ścian z oknami w kształcie trapezu charakterystycznymi dla budowli Inków. Tuż przed zachodem słońca docieramy do Wayllabamby. To kilka indiańskich chat zbudowanych na inkaskich fundamentach. Mieszkańców nie widać. Tylko stara kobieta miażdży wałkiem ziarna kukurydzy na kamiennej stolnicy. Czerwony wiecheć zatknięty na długim kiju obok chałupy informuje, że tu produkuje się chichę .

Namioty stają na polance ze strumieniem w pobliżu wioski. O szóstej zapada zmrok. W namiocie kuchennym kucharz w pilotce i białym fartuchu dyryguje tłumem tragarzy, którzy spełniają polecenia biegiem, bez szemrania, z szacunkiem. Wszystko trwa strasznie długo, ale rezultat jest godzien Hiltona. Po zupie (bynajmniej nie z torebki) na stół wjeżdża na pięknie przystrojonym półmisku wykwintna ryba w curry, idealnie sypki ryż, awocado, pomidory, a na deser sałatka ze świeżych owoców. Przy kolacji rozmawiamy o dalszych podróżniczych planach. Francuzi (nauczyciele akademiccy z Paryża) wybierają się w Białą Kordylierę, tak jak my. Amerykanin i Japonka to prawdziwi travelersi. Przejechali całą Brazylię, przeszli Andy boliwijskie - są w drodze od ponad sześciu miesięcy. Nieśmiało uśmiechnięty Hiszpan milczy (rozmawiamy po angielsku). Wstajemy od stołu, żeby popatrzeć w rozgwieżdżone niebo. Nad nami jasno świeci Krzyż Południa, obok płynie Mayu - Niebiańska Rzeka, czyli Droga Mleczna. Co noc przepływa nad Świętą Doliną Inków, a jej konstelacje mają swoje lustrzane odbicia na ziemi. Zostały dokładnie odwzorowane przez starożytnych architektów w postaci miast i sanktuariów. Miejsca, które dziś oglądaliśmy, są po prostu kalką nieba...

Zasypiamy, leżąc wygodnie na matach, z roziskrzonym obrazem Mayu pod powiekami. Pierwsza noc na szlaku wydaje się bardzo krótka. Ledwo na dobre zamykam oczy, kiedy rozlega się ciche wołanie: - Jest piąta godzina, senor , już piąta! Do namiotu wjeżdżają kubki parującej mate de coca , herbaty z liści koki. Ma być dobra na wszystko: zmęczenie, chorobę wysokościową, stres zbyt wczesnego wstawania. Na mnie jednak chyba nie działa. Nieprzytomna smaruję dżemem śniadaniowe naleśniki... z cebulą. W rezultacie moje śniadanie dostaje ogromny indyk, który pełen nadziei krąży wokół stołu.

***

Przed nami najtrudniejszy dzień trekkingu. Dziś musimy pokonać dwie wysokie przełęcze - najpierw Abra de Warmiwanusca, czyli Przełęcz Umarłej Kobiety - 4200 m n.p.m., najwyższy punkt na szlaku. Przed opuszczeniem doliny czeka nas jeszcze kontrola dokumentów. Korzystamy z chwili przerwy, żeby usiąść i napić się wody. Słońce przyjemnie grzeje, dookoła roślinność aż kipi. Niskie drzewa kwitną obficie białymi, pachnącymi kwiatami. Powietrze wibruje od skrzydeł szmaragdowych kolibrów. - Paradise - mówi Francuzka Madaleine. Nikomu nie chce się ruszać, ale przewodnik nawołuje: - Vamos, vamos!

Podejście jest męczące, ale to raczej brak aklimatyzacji niż trudności terenu daje nam się we znaki. Opuszczamy tropikalny las i wkraczamy na porośnięte ostrą trawą wysokogórskie łąki. Widać już nagie siodło przełęczy, a nad nim ciemne, postrzępione chmury. Im wyżej, tym gorsza pogoda. Kiedy po dwóch godzinach osiągamy Umarłą Kobietę, wieje silny wiatr i zaczyna padać. Powinniśmy schodzić, i to jak najszybciej. W zaroślach nad potokiem znajdujemy naszych tragarzy walczących z namiotem jadalnią, który chce odfrunąć szarpany porywistym wiatrem. Ruszamy na pomoc i po chwili jest gdzie się schować przed ulewą. Powoli schodzi się przemoczona reszta grupy, a na końcu przewodnik z niedobrą wieścią - Hiszpan i jeden z Francuzów musieli zawrócić z powodu choroby wysokościowej. Krótki odpoczynek, gorąca zupa i liście koki stawiają nas na nogi. Przed nami podejście na następną przełęcz. Mijamy Runkuraqay - ruiny owalnej budowli, która 500 lat temu była inkaską stacją przydrożną, miejscem odpoczynku dla chasqui , szybkonogich gońców. Patrzę z potężnych murów Runkuraqay w dolinę rzeki Pacamayo i wyobrażam sobie, jak tędy biegli w rozwianych płaszczach, z policzkami wypchanymi liśćmi koki. W dłoniach ściskali wieści zasupłane w plątaninę węzełków kipu. Trąbieniem w muszlę oznajmiali swe przybycie i nie zwalniając biegu, przekazywali informację zmiennikowi, tak jak oddaje się pałeczkę w sztafecie. W państwie Inków, którzy nie znali koła, wiadomości były przekazywane z imponującą szybkością 400 km na dobę.

Za Runkuraqay droga wspina się w kierunku drugiej przełęczy (3998 m). Tym razem podchodzi się łatwiej, chyba dlatego że przestało wiać. Pogoda w Andach zmienia się zdumiewająco szybko. Temperatura może spaść (lub wzrosnąć) nawet o 20 stopni w ciągu kilku minut, a w czasie jednego podejścia nierzadko można zaliczyć wszystkie pory roku.

Na szlaku ukazują się kolejne ruiny - Sayacmarca, ufortyfikowane miasto na szczycie wzgórza. Błyskawicznie zapada ciemność. Przewodnik chyba nie najlepiej zaplanował dzisiejszy odcinek. Nie dość, że nie obejrzymy Sayacmarki, to czeka nas szmat drogi przez dżunglę. Idąc ostrożnie w wąskim kręgu światła latarki, staram się wierzyć, że to orchidee, a nie jadowite węże zwieszają się nam nad głowami... Do obozu dochodzimy cało, ale niektórzy ogromnie zmęczeni.

***

Poranek trzeciego dnia na szlaku wstaje pogodny i świeży. Wyprzedzamy znacznie inne grupy i na razie, póki ścieżka jest pusta, każdy porusza się własnym tempem. Oto radość wędrowania - idę w smudze słońca najprawdziwszym inkaskim gościńcem zawieszonym wysoko nad pełnymi mgieł dolinami. Stromym zboczem spływa tropikalny las. Orchidee, bromelie, paprocie. Szemrzą strumienie, śpiewają ptaki. Raj! Przeciskam się przez wąski, może 20-metrowy tunel, którego schody wykuto w litej skale. Podchodzę jeszcze dalej i staję na trzeciej, ostatniej wysokiej przełęczy na szlaku - Phuyupatamarca (3540 m n.p.m.), w języku keczua "Miasto w chmurach'' (również nazwa pobliskich ruin). Podziwiamy uprawne niegdyś tarasy i wciąż czynne fontanny ze źródlaną wodą. Przed nami dolina Urubamby, która wygląda jak ślad po uderzeniu siekierą cyklopa w zielone zbocze. Dnem pęknięcia przeciska się wąska wstążka rzeki. Wyżej jaśnieją pokryte śniegiem wierzchołki Kordyliery o tej samej co rzeka nazwie. Teraz szlak znacznie się obniża. Schodzimy i schodzimy schodami ułożonymi przez inkaskich budowniczych co najmniej sześć wieków temu. Robi się gorąco i duszno, ale ledwo schowaliśmy kurtki i swetry, zaczyna ostro padać. Apu, bóstwo tych gór, chyba się na nas gniewa. Mozolnie pokonując śliskie stopnie, podchodzimy pod kamienną bramę. Widok po drugiej stronie jest dziwnie znajomy - dwa charakterystyczne, omszałe szczyty, przed nimi ruiny na soczyście zielonej płaszczyźnie. Machu Picchu!

Miejsce, w którym stoimy, to Intipunku, starożytna Brama Słońca. Pełne zaskoczenie - przecież mieliśmy tu być jutro o wschodzie słońca! To Giovanni zrobił nam dość paskudną niespodziankę i teraz nie wiemy: cieszyć się czy złościć. Pogoda jest okropna i widok, po którym tak wiele się spodziewałam, właściwie nie istnieje. Po gorączkowej naradzie postanawiamy zwiedzić Machu Picchu jutro, a dzisiaj zejść do miasteczka Aguas Calientes (Gorące Źródła). Giovanni jest bardzo niezadowolony. Podejrzewam, że chciał wcześniej zakończyć pracę - zamiast czterech dni trekkingu trzy. Żeby zachować twarz, przestrzega przed jeszcze gorszą pogodą jutro. Stromym zejściem schodzimy do Aguas Calientes. Na dnie doliny droga niespodziewanie skręca między budynki i nagle przenosimy się w inny świat - z surowych gór prosto w indiańską bajkę. Przytulne, kolorowe miasteczko straganów i knajpek rozłożyło się w wąskim wąwozie po obu stronach torów kolejowych. Na torach (tutaj główna ulica) kłębią się przekupnie, turyści, włóczędzy. Indianki w popielatych i czarnych melonikach na błyszczących warkoczach lub w płaskich, szerokich kapeluszach obramowanych kolorowymi frędzlami. Indianie w chullos , pasiastych ponczach, z tobołkami na plecach, w śmiesznych kapeluszach wyglądających jak miski obszyte haftowanymi tasiemkami. Wszyscy co jakiś czas niechętnie schodzą z torów, ustępując miejsca przejeżdżającemu pociągowi.

Dopadamy stolików i zamawiamy pierwsze od kilku dni piwo. Mają tu też wyśmienite ceviche , peruwiańską specjalność - surową rybę marynowaną w soku z limony, z dużą ilością cebuli. Ale oto przylatuje Giovanni z hiobową wieścią: nie ma już biletów na pociąg na jutro! Z Aguas Calientes nie można się wydostać inaczej niż pociągiem, a my pojutrze musimy być w Limie. Po dwóch godzinach bilety jednak się znajdują, więc spokojni o przyszłość ścieżką wzdłuż torów udajemy się do namiotów rozbitych tuż nad spienioną Urubambą.

Ostatni nocleg i koniec trekkingu. O świcie żegnamy tragarzy, którzy muszą zwinąć obóz i zdążyć na poranny pociąg o piątej. Idziemy do miasteczka na kawę, a potem najwcześniejszym autobusem wjeżdżamy serpentynami kilkaset metrów w górę. Turyści jeszcze nie dojechali, więc Machu Picchu należy do nas. Przez kilka godzin krążymy kamiennym labiryntem uliczek, schodów, placów. Oto Intihuatana, nieregularny kształt wycięty w granitowej bryle - Miejsce Które Wiąże Słońce. Tutaj corocznie w dniu zimowego przesilenia kapłani symbolicznie pętali słońce, żeby nie uciekło, pozbawiając Inków życiodajnego ciepła. Oto Świątynia Trzech Okien, Pałac Księżniczki, półokrągła Świątynia Słońca zorientowana tak, aby w dniu zimowego przesilenia pierwszy promień słońca przechodził przez jej wschodnie okno. Oto Schody Świętych Źródeł - kamienne kaskady, którymi nadal spływa woda. Za czasów Inków stały tu złote i srebrne wizerunki bóstw, a na okolicznych tarasach szumiały ogrody.

Długo podziwiamy nieśmiertelną wizję bezimiennych architektów, którzy bezbłędnie wkomponowali kamienne miasto w szalony górski krajobraz. Kilka godzin później podobny do dziecinnej zabawki pociąg, sunąc wąskim kanionem Urubamby, wiezie nas w kierunku Cuzco. Za nami zostaje Inca Trail, jego wysokie przełęcze, zagubione w dżungli ruiny, deszcz i słońce, chmury i mgła. Przepełnia nas radość. W ciągu tych kilku dni odbyliśmy niesamowitą podróż w czasie i przestrzeni. Wyciągamy z plecaka pisco (peruwiańska brandy), żeby wypić zdrowie Marka. Miał po stokroć rację - warto było przejść ten szlak.

Nasza wyprawa w Andy miała miejsce w 2003 r.; bilet lotniczy (w promocji) kosztował ok. 800 dol. (Alitalia), powrotny Lima - Cuzco - 120 dol.; czterodniowy trekking - od 80 dol. od osoby.

Polecam agencję turystyczną Marii Kralewskiej de Canchaya w Limie: www.mariakralewska.com.pe , www.perutrotter.pl

Więcej o: