List z Peru. Żółty przynosi szczęście

Z nieba leje się żar. Dzisiaj, w niedzielę 1 sierpnia, zaczyna się Nowy Rok inkaski

Uliczki Chinchero (30 km na północ od Cusco) cichną. Z okazji święta posypano je żółtym konfetti - na szczęście. Szczęściu ma pomóc też żółta bielizna, którą proponuje mi sprzedawca na rogu.

Przy bramie targowej stoi śpiewak z harfą. Komentuje aktualne wydarzenia, opowiada o miłości, tragediach i polityce. Wtóruje mu kobieta. Widzowie żywo reagują na dowcipy, potrząsają głowami, przytakują, śmieją się.

Na placu trwa targ podzielony na pół niewidzialnym murem. Po jednej stronie drewniane stragany z warzywami, owocami, chińskimi ubraniami. Indianki otoczone workami sprzedają różne gatunki ziemniaków: żółte, fioletowe, pomarańczowe, białe, duże, małe, okrągłe i podłużne, mączyste i kruche. Stare kobiety wykładają zioła na rozłożonym na ziemi kawałku chusty. Kupujący przebierają w stosie czarnych sandałów zrobionych przez okolicznych rzemieślników ze starych opon, szukając odpowiedniego rozmiaru.

Obok, na mniej lub bardziej prowizorycznych kuchenkach, czasami na palenisku wprost na ziemi, gospodynie przyrządzają różne potrawy. Można posilić się smażonym pstrągiem, ryżem z frytkami i kawałkiem mięsa czy też nabo haucha , mieszanką ziemniaków, kukurydzy i polnej rośliny przypominającej szpinak. To jedyna bezmięsna propozycja. Dostaję porządną porcję na talerzu, naprędce opłukanym w wiaderku z wodą. Znajomi Peruwiańczycy tłumaczą mi, że to posiłek dla najuboższych, bo obiad bez mięsa się nie liczy. Zjadam jednak ze smakiem, zbierając palcami resztki ziemniaków.

Targ w Chinchero, który odbywa się dwa razy w tygodniu to święto dla całej okolicy. Ludzie schodzą z gór i kupują, rozmawiają, przystają, żeby się posilić i posłuchać plotek.

Ruszam w stronę części dla turystów. Tutaj sprzedawcy w tradycyjnych strojach rozkładają swoje dobra na ziemi. Kolorowe tkaniny i swetry, piękne czapki i lalki, cepelia i autentyki. Kobiety z Chinchero noszą spódnice za kolana i haftowane płaskie kapelusze-berety. Mężczyźni mają na głowach długie, kolorowe >chullo - czapki uszatki z kolorowymi pomponami. Turyści zwabieni kolorami ciągną do tego etnograficznego pejzażu jak zaczarowani. Podziwiają, dotykają, a zachęcani przez sprzedawców sięgają po portfele. To jest Peru, jakiego oczekują - są Indianie i czas jakby się cofnął. Z głośników, nie wiadomo dlaczego, rozbrzmiewa "Happy Birthday.".

Wokół straganów leży żółte konfetti. Wcześnie rano handlarzy odwiedzają sprzedawcy ruty, charakterystycznie i mocno pachnącego ziela, które kwitnie na żółto i ma przynieść szczęście w negocio. Dzisiaj żółty kolor ma podwójne działanie - przyniesie szczęście na najbliższe 12 miesięcy!

***

Gdy wychodzę z targowiska, zaczepia mnie Carlos, nastolatek, który doskonale zna historię miasteczka i miejsca, gdzie nie docierają turyści. Wspinamy się na wzgórze kościelne zbudowane na inkaskim pałacu - Chinchero było letnią siedzibą wielkiego Inki. Konkwistadorzy zaś zaznaczali swoją dominację poprzez budowę kościołów i stawianie krzyży na miejscach świętych dla Inków. Carlos opowiada, że król Pachacutec miał pewnego dnia sen - ma zebrać ludzi i ruszyć na podbój świata, by zbudować królestwo na miarę swojego rodu. I tak Inkowie zdobywali coraz to nowe ziemie i czynili sobie uległymi nowe ludy. Za stolicę obrali Cusco, co znaczy "pępek świata". Jeśli lokalny władca akceptował ich zwierzchność, pozostawiali go w spokoju - musiał tylko płacić daninę i wprowadzić inkaski system rządzenia. Jeśli nie - zdobywcy zabijali lub przesiedlali całe plemiona, czyniąc z nich swoich niewolników. Królestwo Inków rozciągało się od dzisiejszej Kolumbii po północną Argentynę.

Carlos recytuje historię jak dobrze wyuczoną lekcję. Wie dobrze, że turyści to lubią. Ciągle pytają o historię, pogodę i wysokość nad poziomem morza. Ale kto by się tutaj tym zajmował? Przecież widać, że wysoko i nie pada! A Inkowie? Do dziś ich historia pozostaje tajemnicą. I każdy ma swoją wersję.

Powoli docieramy na kościelne wzgórze. Biały kościół odbija słoneczne światło. Mrużę oczy. Świątynia góruje nad miasteczkiem, otoczona starymi murami. Siedzą na nich ludzie i nad czymś debatują. Ze wzgórza w stronę rzeczki schodzą terasy, nie ma już na nich kukurydzy - świętej rośliny Inków - ani bobu. Nad rzeczką dziewczynka pasie trzy wieprze, mężczyzna podąża z gracą na pole, pasie się krowa. Tuż obok dawnej świątyni Pumy Indianka suszy ziemniaki. To najlepsza pora, bo w dzień jest upalnie, w nocy zaś zimno. Jeszcze tylko musi wydeptać z nich trochę wilgoci i za kilka tygodni zaniesie je na targ. Cisza. Wiatr leciutko dmucha. Siedzę w oswojonym pejzażu, w którym Inkowie są już dalekim westchnieniem historii. Mieszkańcy Chinchero codziennie idą tędy do pracy. Czas się żegnać z Carlosem (płacę mu 3 sole). Widzę, jak chłopiec zbiega po starych schodach z powrotem na targowisko. A ja w noworocznej zadumie kontempluję góry, świniarkę i Indiankę suszącą ziemniaki. Co za piękny dzień!

W sieci

http://www.barwyperu.com

Więcej o: