zdarzył się zeszłorocznego lata na wodach Georgian Bay, zatoki jeziora Huron w Kanadzie. Burze przechodziły jedna za drugą, a my byliśmy na malowniczych, ale gołych wyspach delty French River w północnej części zatoki, o 2-3 dni wiosłowania w jedną albo w drugą stronę brzegu, bez żywej duszy po horyzont. Nigdy tak mocno nie poczułam, jak losowym zdarzeniem jest życie.
Ciekawe jest to, że...
niegdyś French River, północne wody Wielkich Jezior i przyległe tereny były obszarem działań białego człowieka, bo tędy przebiegał główny szlak handlu futerkowego. Podróżnicy i indiańscy przewodnicy nocowali na wyspach, czekając na pomyślne wiatry i przygotowując towary do załadunku. Dziś to jedne z najdzikszych okolic całego Ontario. Po kilku godzinach jazdy z Toronto czy Ottawy droga się kończy. Obszar delty jest trudno dostępny, bez dróg, bez osiedli, bez zasięgu sieci komórkowej. Korytarz, który umożliwił podbój wnętrza Ameryki, pozostał niezdobyty.
niewielkim kutrem. Ze wszystkich wypraw najbardziej skomplikowane logistycznie było dotarcie do gór Torngat w północnej części Labradoru. Nie ma tam drogi, a regularny prom łączący inuickie (eskimoskie) osady płynie z Goose Bay i kończy kurs w Nain, daleko na południe. Do fiordu Saglek w Torngacie zabrał nas łodzią Randy, Inuit z Makkovik. Zajęło nam to cztery dni. Chcieliśmy płynąć z nim dalej, ale nie wystarczyłoby paliwa na powrót do Nain.
Wszystkie były wspaniałe. W Kanadzie powiadają, że najbardziej mizerny dzień wakacji jest lepszy od najlżejszego dnia pracy. Podpisuję się pod tym.
W Polsce lubię...
góry, bo "w górach jest wszystko, co kocham".
Podróżuję z...
Adamem, moim mężem, obdarzonym wszystkimi zdolnościami i umiejętnościami voyageura . Tak w Kanadzie nazywa się tych białych, najczęściej Francuzów, którzy w kanu płynęli w głąb kontynentu, handlowali futrami skupowanymi od Indian, odkrywali nowe przejścia, robili pierwsze mapy.
to nasz VW camper, którym podróżujemy po Ameryce Północnej. Nocujemy tam, gdzie chcemy się zatrzymać, a nie tam, gdzie są wolne miejsca w hotelu. Spaliśmy w nim na plaży Magdalen Islands w Quebecu, przy głównej ulicy Prince Rupert w Kolumbii Brytyjskiej, poza kołem podbiegunowym przy Dalton Highway i na pustyni Mojave. Z kolei mały namiot służy nam w miejscach, do których docieramy wodą, daleko poza koniec drogi bitej.
jedząc ostrygi wyławiane prosto z dna zatoki Apalachicola na Florydzie. Smakosze twierdzą, że są one najdelikatniejsze dzięki niezwykłej kombinacji słodko-słonych wód. Potwierdzam. Te wyłowione (właściwie wygrzebane) przez Adama były najdelikatniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek jadłam: lekko słodkawe, łagodne, bez mineralnego, morskiego posmaku, który prosiłby o kroplę cytryny (tej zresztą nie było pod ręką, jak i butelki schłodzonego wina).
Na wyprawę zawsze zabieram...
Nie, nie jest to "ulubiona książka". Książki lubimy wyszukiwać po drodze: pamiętniki, lokalne historie, etnograficzne teksty o tubylcach, legendy indiańskie, niesamowite opowieści, książki kulinarne, klucze do oznaczania miejscowych roślin, mapy. Zawsze wracamy obładowani najdziwniejszymi wydawnictwami i płytami CD. Nigdy nie wybieram się w podróż bez maleńkiego przyrządu, który nawet w najbardziej obskurnej toalecie pomaga mi zamienić się w chłopca (www.mec.ca/Products/product_detail.jsp).
Staint-Pierre i Miquelon - nostalgiczną resztkę dawnego francuskiego imperium w Ameryce Północnej, dopóki wyspy nie wybiją się na niepodległość. To bardzo malowniczy zakątek świata, ale mieszkają tam smutni ludzie, rozdarci pomiędzy lojalnością i zgodą na państwo opiekuńcze a realiami geopolitycznymi i ekonomicznymi: 2 godz. promem do kanadyjskiej Nowej Fundlandii, 2 godz. lotu do Montrealu, oddaleni o całą szerokość oceanu od stolicy. Przygnębiająca, chora atmosfera w barwnej scenerii.
stanąć "na dachu" Labradoru. Jest takie miejsce na płaskowyżu Labradoru, z którego wody zaczynają sączyć się na południowy wschód, do Atlantyku, albo na północ do Oceanu Arktycznego. Działem wodnym przebiega granica pomiędzy Quebekiem i Labradorem. Na początku XX w., po miesięcznej wędrówce kanu w górę rzeki Nascapi stanęła tam Mina Hubbard i opisała otaczający ją widok. Była pierwszą kobietą, która przewędrowała przez Labrador, pokonując naturę i społeczne bariery. Bo nie dość, że kobieta, to jeszcze dokonała tego przy pomocy czterech obcych mężczyzn - Indian i Metysów na co dzień żyjących na północy, czyli "dzikich". Dokończyła dzieło męża, którego wyprawa zakończyła się tragicznie, a on sam zmarł z wycieńczenia w labradorskim buszu. Mimo to do historii odkryć przeszło jego imię.
Dziś krajobraz płaskowyżu jest inny. Znaczą część terytorium, na którym rozegrał się dramat, zajmuje zbiornik Smallwood, ale okolica jest tak samo trudno dostępna, wciąż bez dróg. Latem buszują tam tylko niedźwiedzie i blackflies (meszki ).