Riszikesz... Zawsze chciałem zobaczyć, jak tam jest. Zawsze - to znaczy odkąd za przyszłą żoną powędrowałem do Indii i odkryłem świat, który dotąd dla mnie nie istniał. Dotychczas miejsca, w jakich spędzałem czas, nie miały dla mnie większego znaczenia. Ważni byli jedynie ludzie, a podróżą były włóczęgi autostopem na Mazury, brzegiem Bałtyku czy w Bieszczady. Odkąd odkryłem Indie - jeżdżę tam od dwudziestu lat - poza ludźmi ważne stały się także miejsca, w których ich spotykałem.
Riszikesz... Już sama nazwa miała w sobie jakąś magię, brzmiała jak czarodziejskie zaklęcie, jak Marrakesz, Kandahar czy Chartum. Albo Katmandu, Buchara, Timbuktu. Dobre zaklęcia powinny mieć w sobie drżące "er" albo tajemniczo dudniące, mocne "te", "de" czy "ha", jak Kalahari, Guadalajara, Kaszgar... abrakadabra, czary-mary.
Riszikesz... Choć zawsze chciałem tam pojechać, nigdy nie było mi po drodze. Ani gdy wybieraliśmy się z Delhi na zachód, na pustynie Radżastanu lub Kaszmiru, ani na wschód - do Orissy czy Benares (kolejne dobre zaklęcie). Nie było po drodze, gdy jechaliśmy do Katmandu czy na południe - do Tamilnadu. Albo do Goa, w nieodległych tak znowu czasach, gdy mieszkało się tam nie w betonowych hotelach, ale w rybackich chatach, a na niemal bezludnych plażach nie spotykało się uzbrojonych w aparaty fotograficzne i sprzęt do nurkowania najeźdźców z Europy, lecz postarzałych hippisów ściągających tu na zimę z Nepalu.
Zobaczyłem Riszikesz dopiero dwa lata temu, gdy pojechaliśmy do Indii - wyjątkowo - tylko na kilkanaście dni. Sądzę, że gdyby lądowały tu samoloty z Europy, byłby on dobrym miejscem do rozpoczęcia pierwszej podróży po tym kraju. Cichy, daleki od świata i jego zmartwień, doskonałe miejsce ucieczki, czym dla wielu jest indyjska włóczęga.
Riszikiesz jest tajemnicą, egzotyką, odmiennością. Zadziwia i swoją urodą, i duchowością. W dodatku jako małe, prowincjonalne miasteczko u podnóża Himalajów wita przybyszów uprzejmym skinieniem głowy, a nie powala na ziemię zabójczym uderzeniem zgiełku, ścisku, skwaru i kurzu, jak Delhi, Kalkuta czy Bombaj. To one jednak, a nie Riszikesz, są bramami Indii i przybysze już na początku podróży muszą przejść próbę powitania ze Wschodem. I nie dziwi mnie wcale powiedzenie, że od pierwszego wejrzenia kraj ten można tylko albo do końca życia pokochać, albo bez reszty znienawidzić.
Riszikesz jest też dobrym miejscem, by zakończyć w nim wędrówkę po Indiach albo przerwać ją na chwilę, by odetchnąć głębiej, odpocząć, pomyśleć.
Tak... do myślenia Riszikesz nadaje się znakomicie. To światowa stolica dumania nad światem, życiem i samym sobą. Dobrze jest tu przyjechać na przełomie lutego i marca, kiedy odbywa się święto jogi, na które jej mistrzowie i uczniowie zjeżdżają z całego globu. W miasteczku robi się rojniej i tłoczniej niż zwykle, ale to nie zakłóca medytacyjnego nastroju, który wydaje się być wieczny.
Riszikesz to święte miasto (jeszcze świętszy jest pobliski Hardiwar, dokąd co dwanaście lat zjeżdżają miliony pielgrzymów, by wziąć udział w Kumbh Mela, największym hinduskim święcie ku czci Wisznu). Obowiązuje ścisła prohibicja i wegetarianizm.
Miasteczko leży w głębokim wąwozie nad najświętszą dla Hindusów rzeką - Gangesem. W dodatku w miejscu, w którym wypływa ona ze świętych gór Himalajów, domu Śiwy, jednego z najważniejszych hinduskich bóstw, i rozlewa się na równiny półwyspu Dekan. Hindusi wierzą, że woda Gangesu ma tutaj wyjątkową siłę obmywania z grzechów. Pielgrzymują więc z całych Indii do Riszikeszu, by na świątynnych schodach - ghatach - nad rzeką dokonać ablucji (w porównaniu z brudnoszarą rzeką-monstrum z Benares czy Kalkuty, Ganges jest tu czysty, niemal przejrzysty jak górski strumień) i złożyć ofiarę z ognia zapalanego w kadzidełkach puszczanych na wodę w stateczkach z liści.
Święty, uduchowiony Riszikesz leży kilka kilometrów w górę rzeki od Riszikeszu właściwego, typowego północnoindyjskiego miasteczka. Najłatwiej tu dotrzeć nocno-porannym pociągiem z Delhi do Hardiwaru, a dalej wynajętą na dworcu taksówką za dziesięć dolarów (wyjechawszy z Delhi o świcie, na miejscu będziemy wczesnym popołudniem).
Święty Riszikesz składa się niemal wyłącznie z pobudownych na brzegach Gangesu świątyń, klasztorów-aśramów, domów pielgrzymów, niewielkich hotelików i kramów. Wybierając pobyt w którymś z hoteli, traci się najważniejszą z zalet miasteczka - niezwykłą atmosferę aśramów (choć np. hotel Iszan kusi widokami z urządzonej na dachu restauracji). W klasztorach zatrzymują się nie tylko pielgrzymi, święci mężowie, sadhu w szafranowych szatach, mistrzowie i uczniowie jogi, ale także podróżni i wszyscy, których przywiodła tu wędrówka. Ta zwyczajna, w przestrzeni, wynikająca z ciekawości świata. I ta, która się bierze z pragnienia poznania istoty rzeczy.
Wybraliśmy na gospodę aśram Sant Seva (300 rupii, mniej niż 10 dol., za surową, ale czystą izbę na dachu), niedaleko wiszącego mostu Lakśman Dżhula, najdalej za miastem. Obok małego rynku i wznoszącej się przy nim kilkunastopiętrowej świątyni-piramidy, w której każde piętro zajęte jest przez któreś z hinduskich bóstw.
Spędzaliśmy dnie na dachu, podglądając miasteczko. Na tarasach aśramów trwały seanse jogi, medytacji, filozofii. Dla początkujących i zaawansowanych, przyspieszone i rozłożone na wiele tygodni, tanie, co łaska, i drogie, prestiżowe, u sławnych mistrzów, i zwyczajne, gdzie sam uczeń bywa swoim własnym guru. Na tym chyba to wszystko polega. Indie, Riszikesz, aśram... Zamykając się w aśramie wędrowcy, przez nikogo nie niepokojeni, bez pośpiechu zapadają się w sobie, sobie się przyglądają, po raz pierwszy od dawna słuchają własnych myśli, ważą wartości, odczuwają uczucia.
W poszukiwaniu takich właśnie miejsc, utraconego sensu istnienia i odmiennych stanów świadomości, wyruszyły przed laty w świat Dzieci Kwiaty zniechęcone komercją i przyziemnością swoich rodziców z zahipnotyzowanej bogactwem Europy i Ameryki. I to oni, zbuntowani młodzi, uczynili Riszikesz sławnym. Wybierali się do Indii w nadziei, że znajdą odpowiedzi na dręczące ich pytania i wątpliwości. Większość gorzko się rozczarowała - ich oczekiwania i wiara były zbyt wielkie, nawet jak na możliwości świętego miasteczka. Wyszło na to, że Riszikesz zawdzięcza dzieciom kwiatom więcej niż im dał.
Miasto do dziś pozostaje dłużnikiem Beatlesów, najsławniejszej chyba rockandrollowej kapeli świata. John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Ringo Star przyjechali tu w lutym 1968 r., by w aśramie prowadzonym przez guru Maharisziego Maheśa Jogiego zgłębiać tajemnice transcendentalnej medytacji.
Tak naprawdę pojechałem do Riszikeszu właśnie z powodu Beatlesów. Nie żebym jakoś za nimi szczególnie przepadał, zawsze wolałem Doorsów i Dylana, Hendriksa, Neila Younga i Led Zeppelin, nawet Rolling Stonesów. Ale Beatlesi, głównie Lennon i Harrison, też byli mi bliscy, szczególnie odkąd wyzwolili się z szytych na miarę garniturów i przekształcili w barwne motyle z epoki "Białego Albumu".
Historia ich znajomości z Mahariszim może posłużyć jako najlepszy chyba przykład bolesnego zderzenia wybujałych oczekiwań i nieprzytomnych wyobrażeń o Oriencie z rzeczywistością (wciąż przebogatą, niezwykłą i tajemniczą, ale odartą już z magii przez rozczarowanie). Odkrył go George Harrison, który uczył się już grać na sitarze u Raviego Szankara. Na wieść o tajemniczym guru odkrywającym głębszy sens wszystkiego namówił kolegów z zespołu, by zapisali się na jego kursy. Maheś Jogi, który sam nadał sobie dumny tytuł maharisziego przysługujący świętym mężom i mędrcom, od dłuższego czasu bezskutecznie próbował zarabiać na życie kursami wschodnich sztuk medytacji w Anglii i Ameryce. Wyjechał z Indii, bo tam mało kto traktował go poważnie. Europa zaś, podobnie jak Kalifornia opanowana przez dzieci kwiaty, wydała się mu ziemią obiecaną - każde jego słowo brano za prawdę objawioną. Ale i tam nie zdobyłby zapewne majątku ani sławy, gdyby nie przypadkowe spotkanie z Harrisonem, który o jego istnieniu dowiedział się z jakiegoś plakatu. Beatlesi byli zachwyceni guru, wszystkim, co robił i mówił. Jego naukami obiecującymi niemożliwe uczynić możliwym, jego pacyfizmem, wegetariańską dietą, a nawet seksualną wstrzemięźliwością, którą zalecał, by nie rozpraszać się i nie błądzić. - To największa sprawa w naszym życiu - mówił John Lennon, a McCartney, zazwyczaj twardo stąpający po ziemi, przekonywał, że transcendentalna medytacja jest dobra dla każdego.
Przekonani, że guru zna odpowiedzi na wszystkie ich pytania i wątpliwości, Beatlesi postanowili pojechać do jego Międzynarodowej Akademii Medytacji w Riszikeszu. O tej podróży rozpisywały się gazety. W ślady zespołu poszli inni...
Mahariszi zdobył sławę i pieniądze. Dotąd mógł swoich uczniów liczyć najwyżej w tuzinach, teraz miał ich tysiące, a każdy wnosił czesne za medytacyjne kursy.
Razem z Beatlesami do Riszikeszu pojechały aktorki Mia Farrow i Shirley McLaine, Mike Lowe z zespołu Beach Boys, folkowy piosenkarz Donovan. Zamieszkali w aśramie na wzgórzu nad rzeką, w starym lesie, nieco za miasteczkiem. Słuchali nauk guru, ale także pisali muzykę (tu właśnie powstało wiele utworów, które potem znalazły się w "Białym Albumie"). Harrison wyprawił w Riszikeszu swoje 25. urodziny. W leżącym opodal miasteczku Dehra Dun do dziś mieszkają indyjscy muzycy, którzy podczas urodzinowego przyjęcia grali z Beatlesami na miejscowych instrumentach.
Ale podróż do Indii zamiast prawdy objawionej przyniosła Beatlesom rozczarowanie. Prysła magia guru i medytacji. Ringo wytrzymał ledwie dwa tygodnie - wyjechał, twierdząc, że nie może dłużej znieść indyjskich przypraw. Niedługo po nim wyjechał McCartney. Do końca trzymiesięcznego kursu nie dotrwali nawet bujający w obłokach Lennon i Harrison. Zgodnie stwierdzili, że Maharszi Maheś Jogi okazał się naciągaczem i hipokrytą. Innych przekonywał do seksualnej wstrzemięźliwości, a po wykładach bezwstydnie podrywał Mię Farrow.
Po powrocie do Anglii Beatlesi oświadczyli, że ich znajomość z guru i wyprawa do Riszikeszu była pomyłką. Zamiłowanie do Wschodu pozostało tylko Harrisonowi.
Rozczarowanie i koszty związane z podróżą do Indii i tak nie były zbyt wysoką ceną za znajomość z guru. Cóż ma bowiem powiedzieć jeden z jego uczniów z Kalifornii, którego Mahariszi obiecał nauczyć unoszenia się w powietrzu? Wziął ponoć sporo pieniędzy za kursy lewitowania i skomplikowane ćwiczenia cielesne, których jedynym rezultatem okazały się zwyrodnienia kręgosłupa i trwałe kalectwo niedoszłego adepta latania (kalifornijczyk bez skutku dochodził w sądzie odszkodowania za doznane krzywdy).
Akademii Mahariszego Maheśa Jogiego już nie ma, a w ruinach dawnego aśramu pasą się krowy i kozy. Z aśramu Sant Seva przy górnym, wiszącym moście Lakśman Dżhula pielgrzymowaliśmy na popękany taras, na którym Beatlesi oddawali się medytacjom i komponowali muzykę. Szliśmy noga za nogą (do upływającego czasu nie przywiązuje się tu wagi) krętą drogą, stromo, w dół rzeki, do drugiego wiszącego mostu - Sziwanand Dżhula. Spina on brzegi Gangesu w miejscu, gdzie nad rzeką wyrosła dzielnica świątyń, aśramów i domów pielgrzymów - Śwarg. Dalej droga wiodła na wzgórze, do lasu, za miasto, do ruin akademii Maheśa Jogiego.
Wieczorami wracaliśmy na dach naszego aśramu, by podglądać, jak zasypia święte miasto. O zmierzchu pielgrzymi wychodzili na brzeg Gangesu, by złożyć rzece ofiarę z ognia. Ze świątyń dobiegał dźwięk poruszanych wiatrem dzwoneczków.
Riszikesz... Chyba już tam nie wrócę. Inaczej bym o nim nie opowiadał.
Nie powinno się opowiadać o miejscach wyjątkowych, magicznych, do których się wraca lub wrócić zamierza. Takie miejsca to skarby, których trzeba strzec. Opowieść niesie bowiem w sobie ryzyko zdrady największej z tajemnic. Wystarczy, by usłyszał ją ktoś niepożądany, a nieświadomie i wbrew sobie można sprowadzić na ukochany zakątek zagładę. Ciekawi nowości przybysze, zwabieni wieścią o jego wyjątkowości, zadepczą go, zakrzyczą, a czyniąc dostępnym i modnym, obedrą z niezwykłości.