Pokój w Trinidadzie w casa particular (rodzaj prywatnej kwatery, mieszka się z gospodarzami) wynajęliśmy początkowo na dwie doby. - Mam na imię Katiucha - przedstawiła się 40-letnia gospodyni i spojrzała na nas z niedowierzaniem. - Tylko dwa dni? A samolot do Polski macie dopiero za tydzień? Zostaniecie tu dłużej - stwierdziła z dużą pewnością siebie. Wspomniała o wodospadach w pobliskich górach, podróży zabytkową kolejką po dolinach i latyfundiach pamiętających czasy niewolnictwa, karaibskich plażach i wyspach, wycieczkach konnych.
Katiucha (matka nadała jej imię rosyjskiej koleżanki) wiedziała, co mówi. Zostaliśmy u niej niemal do końca wakacji na Kubie.
70-tysięczny Trinidad nie ma rozmachu i przepychu architektonicznego Hawany, na pierwszy rzut oka może się nawet wydać niepozorny. Jednak wielu Kubańczyków twierdzi, że właśnie to miasto najlepiej oddaje atmosferę wyspy.
Tridadad (a dokładniej La Villla de la Santisima de Trinidad) został założony w 1514 r. przez hiszpańskiego odkrywcę Diego Velazqueza. Z uwagi na zagrożenie ze strony piratów przezornie ulokowano miasto kilka kilometrów od wybrzeża Morza Karaibskiego. Od samego początku stało się ważnym punktem na mapie Nowego Świata. To stąd cztery lata później Hernando Cortes wyruszał na podbój meksykańskiego imperium Azteków. To tutaj przez blisko 300 lat przemytnicy i handlarze niewolników przewozili złoto i niewolników z pobliskiej Jamajki. To wreszcie tu, na początku XIX w. schronili się francuscy plantatorzy, uciekając z ogarniętego rewoltą niewolników Haiti.
150 lat później bardziej znane stały się inne nazwy z okolic Trinidadu - miasto Santa Clara, gdzie w grudniu 1958 r. Ernesto "Che" Guevara ze swym oddziałem partyzanckim pokonał znacznie liczniejszy garnizon rządowy prezydenta Fulgencio Batisty, czy Zatoka Świń, gdzie w 1961 r. lądowały oddziały uchodźców kubańskich z nadzieją na obalenie reżimu Fidela Castro.
Architektoniczny układ centrum Trinidadu niemal nie zmienił się od czasów, gdy przechadzali się tędy potomkowie Velazqueza. Dziś jest to najlepiej zachowane miasto kolonialne na wyspie, w 1988 r. zostało wpisane na listę kulturowego dziedzictwa UNESCO.
Wizytówką Trinidadu jest pięknie odrestaurowany plac Mayor. Okalają go dostojne domy i wille, a nad całością dominuje katedra Iglesia Parroquial de la Santisima Trinidad - jeden z największych kościołów na Kubie, zbudowany w XIX wieku na miejscu poprzedniej świątyni. Plac i jego najbliższe sąsiedztwo starannie zagospodarowano - są tu skwerki z zadbanymi rabatkami, romantycznymi rzeźbami, latarenkami i ławeczkami. Jest europejsko. O tym, że jesteśmy na Karaibach, przypominają wielkie palmy.
Farby i pieniędzy na renowację kamienic starczyło jednak tylko na okolice placu. Im dalej, tym więcej starych kolonialnych rezydencji - wciąż pięknych, ale dość zniszczonych (choć nie są to ruiny jakie często można spotkać np. w Hawanie). Po chwili docieramy do zaułków, które zamieniły się niemal w slumsy. Na szczęście można tam spacerować bez strachu o portfel czy własne bezpieczeństwo. Czasem ktoś poprosi o parę groszy, ale odmowę przyjmie bez złości.
O uroku Trinidadu decyduje atmosfera. Kubańczycy są niezwykle przyjaźni i otwarci, a życie toczy się przede wszystkim na ulicach. Na bujanych fotelach przed domami odpoczywają staruszkowie z cygarami w zębach, przy stolikach grupy mężczyzn siedzą nad dominem, obok dzieci grają w baseball. Z domów dobiega muzyka, rum leje się bez względu na miejsce i porę dnia (słynny markowy Havana Club kosztuje od pięciu do kilkunastu dolarów za butelkę zależnie od gatunku; Kubańczycy raczą się na ogół tańszym "zwykłym"). Przy brukowanych, wąskich uliczkach, zapuszczonych, lecz wciąż kolorowych, parkują wspaniałe amerykańskie krążowniki szos z lat 50. Każdy mógłby trafić do muzeum, ale tu wciąż się takimi jeździ. Również widok jeźdźca w słomkowym sombrero przemierzającego konno ulice miasta nie należy do rzadkości.
W Trinidadzie takie właśnie typowe kubańskie obrazki jak z folderów zobaczymy na co dzień. Ale tej scenografii nie przygotowali ani filmowcy, ani pracownicy biur podróży, tylko samo życie i komunistyczny reżim Fidela Castro. Dyktatura to nie tylko wszechobecne propagandowe portrety wpatrzonego w dal "Che" Guevary. To także państwo policyjne, centralnie sterowana gospodarka leżąca od dawna na łopatkach i absurdalne przepisy (szybko pozna się na nich i turysta, dowiadując się np. o "nielegalnych" kwaterach, gdzie nie wolno przyjmować gości bez zezwolenia władz, czy o zakazie podwożenia cudzoziemców przez rowerowe riksze). Nasza gospodyni z Trinidadu wszystkich gości z zagranicy prosi o pozostawienie niepotrzebnych lekarstw z podróżnej apteczki i zbędnej odzieży. W kraju ciągłych niedoborów mają one dużą wartość.
Dyktatura nie zniszczyła jednak temperamentu obywateli. Wieczorami króluje salsa. Tuż obok placu Mayor, przy Casa de la Musica (Dom Muzyki, połączenie domu kultury z barem), rozpoczyna się codzienny rytuał - schodzą się wyszykowani specjalnie na tę okazję młodzi Kubańczycy płci obojga oraz turyści. Siedząc przy stolikach pod gołym niebem, słuchają lokalnych zespołów. Miejscowi piją najtańszy czysty rum, turyści głównie mojito - orzeźwiający drink z rumu, wody, soku cytrynowego, mięty i cukru trzcinowego (1,5-3 dol.). Z czasem ośmielone alkoholem turystki zaczynają próbować swych sił z trinidadzkimi mistrzami salsy (ich niezwykłe wyczucie rytmu i kocia zwinność ruchów każą wierzyć, że taniec mają we krwi). Wkrótce roi się od par. W przerwie któryś z muzyków obejdzie stoliki, licząc, że paru turystów wrzuci mu dolara czy dwa do kapelusza.
Od poniedziałku do piątku koncerty mają charakter bardziej kameralny, bawi się kilkadziesiąt, może sto osób. Za to weekendy zamieniają się w prawdziwą fiestę, zjawia się co najmniej kilka setek słuchaczy i tancerzy. Na placu powstaje estrada z nagłośnieniem, gra zespół za zespołem, dominują tradycyjne kubańskie rytmy (przede wszystkim najsłynniejszy son ). Parę największych szlagierów, znanych choćby z filmu Wima Wendersa "Buena Vista Social Club", usłyszymy na pewno po kilka razy w różnym wykonaniu. Zabawa może trwać 48 godzin, z krótką przerwą w nocy. A że Kubańczycy słyną z długowieczności, na fieście bawią się cztery pokolenia.
Atrakcji nie brakuje także wokół Trinidadu (świetna baza do wypadów w okolice). Kto lubi piesze wycieczki wśród dzikiej natury, niech uda się do Topes De Collantes. To park narodowy w pokrytych dżunglą górach, które wznoszą się ok. 900 m nad poziom (niedalekiego) morza. 20 km dzielące Trinidad od granic parku można przejechać taksówką za 15-20 dol., zatrzymując się po drodze w punkcie widokowym Mirador. Roztacza się stąd wspaniała panorama okolicy: miasto, pobliskie wioski i Morze Karaibskie. Na miejscu jest i bar - dobre miejsce na mojito .
W Topes De Collantes (wstęp do rezerwatu 6,5 dol.) polecamy wycieczkę szlakiem prowadzącym do Salto del Caburni - dużego wodospadu (62 m) w sercu puszczy. Wyprawa oznakowaną ścieżkę zajmie nam kilka godzin w obie strony. Wśród bujnej roślinności zwracają uwagę dziko rosnące wśród rudawych skał soczyście zielone krzewy kawy. Są też piękne widoki na porośnięte tropikalnym lasem góry. Ludzi jak na lekarstwo, za to można spotkać węża.
My byliśmy tam w maju, czyli pod koniec pory suchej, i sam wodospad nie był szczególnie obfity. Ale kąpiel w miękkiej, zielonkawej wodzie w naturalnym basenie, który się pod nim utworzył, była prawdziwą przyjemnością.
Jedną z turystycznych atrakcji jest też podróż zabytkową kolejką (10 dol.). Pamiętająca jeszcze XIX w. lokomotywa rusza z Trinidadu, ciągnąc dwa stare wagoniki przez kilkunastokilometrową Valle De Los Ingenios - dolinę słynną niegdyś z upraw trzciny cukrowej. Dawne serce plantacji to stacja Iznaga. Znajduje się tu kamienna 44-metrowa wieża (wstęp 1 dol.). Jeszcze w czasach Pedro Iznagi, właściciela hacjendy i jednego z najbogatszych ludzi na Kubie przełomu XVIII i XIX w., z wieży doglądano niewolników pracujących w morderczych warunkach na plantacjach trzciny. Było ich około 12 tys. Obsługiwali też 56 młynów cukrowych.
Kolejka mija po drodze wioski i zdezelowane, na ogół nieczynne młyny - plantacje podupadły w XIX w. i potem już się nie podniosły.
W Iznaga można obejrzeć pokazy tradycyjnych tańców niewolników. Uwagę przyciągają zwłaszcza czarne tancerki - w długich niebieskich, żółtych lub czerwonych sukniach, z głowami obwiązanymi kolorowymi chustami niczym turbanami. Przedstawiające je laleczki można kupić w miejscowym sklepiku (i w sklepach turystycznych w Trinidadzie). Są też drewniane samochodziki wzorowane na limuzynach z lat 50. oraz pocztówki i koszulki z "Che" Guevarą.
Jazda kolejką tam i z powrotem zajmuje w sumie kilka godzin, w tym postój na turystycznym ranczo, gdzie można się napić i posilić. Nie ma co ukrywać - podróżują nią niemal wyłącznie turyści. Ale warto się przejechać.
Choć sam Trinidad dzieli od Morza Karaibskiego kilka kilometrów, na plażę dotrzemy bez trudu. Przejażdżka coco taxi (charakterystyczna trzykołowa odkryta taksówka, kształtem przypomina skorupę kokosa, zabiera dwie osoby) do Playa Ancon zabiera 20 minut i kosztuje 4-5 dol. W samym kurorcie rozłożyło się kilka dużych państwowych hoteli (to głównie w nich nocują zorganizowane wycieczki do Trinidadu). Mimo to w maju długa biała plaża z palmami i tak była przyjemnie pusta - wystarczyło się trochę oddalić.
W przerwie między kąpielą a opalaniem można wypić mleczko kokosowe prosto z orzecha rozłupanego maczetą przez obnośnego sprzedawcę lub zjeść "pizzę" kupioną za grosze u jego kolegi.
Hotele wynajmują leżaki pod parasolami. Jest też kilka barów. Można się tam schronić w cień na chłodnego drinka, gdy słońce będzie już nazbyt ostre.
Na plażę (już poza rejon hotelowy) zjeżdżają także mieszkańcy Trinidadu. Całymi godzinami przesiadują w wodzie. Bawią się dzieci, bawią się dorośli - pary na randkach, rodziny na pikniku. Butelki z rumem krążą z rąk do rąk, ale pijanych - mimo prażącego słońca - o dziwo nie widać (nie mówiąc o jakiejkolwiek agresji). Ma się wrażenie, że kubańskim sposobem na reżim jest nieustający optymizm.
Z Playa Ancon wyruszają wycieczki komfortowym, kilkuosobowym katamaranem na pobliską bezludną wysepkę Cayo Blanco (Biała Wyspa). Wyprawa (zaaranżujemy ją łatwo w kurorcie, kosztuje 40 dol.) trwa od rana do późnego popołudnia. To m.in. okazja do snorklingu, czyli pływania z maską, rurką i płetwami w kryształowej wodzie, wśród niezłych raf koralowych. W programie także świetny obiad z owoców morza i spotkanie z mieszkającą tu jaszczurką wielkości średniego psa, w połowie oswojoną. Całą wyspę obejdziemy dookoła mniej więcej w godzinę.
Ci, którzy w rejonie Trinidadu chcą spędzić kilka dni nad samym morzem, często przenoszą się do pobliskiej wioski La Boca u ujścia rzeczki Rio Guarabo. Jest tu kilka kwater w casa particular i parę barów. Plażę okupują głównie miejscowi.
Do La Boca warto zajechać choćby na parę godzin - to miłe miejsce na popołudniowy spacer wzdłuż morskiego brzegu. Jeszcze przyjemniej jest usiąść wieczorem w jednym z barów nad samą wodą i obserwować, jak czerwone słońce chowa się w Morzu Karaibskim.