Z filmu "Erratum" Marka Lechkiego najmocniej zostaje w pamięci scena pożaru - zajmuje się ogniem stara myśliwska ambona. Sprawcy dzwonią po straż pożarną, ale nie zważając na konsekwencje, zostają na miejscu i jak zahipnotyzowani patrzą na bijący w górę słup ognia.
Podobny, ale bez porównania większy spektakl z ogniem w roli głównej rozgrywa się co roku w Wogezach, niewielkich (160 km długości), starych górach w Alzacji, na pograniczu Niemiec i Francji.
Wogezy nie słyną ani z narciarskich tras, ani z zapierających dech panoram, nie reklamują ich billboardy nawet w rodzimej Francji. Dlatego życie w głębokich dolinach toczy się raczej leniwie. Mieszkańcy nie są szczególnie zainteresowani przyjezdnymi i o nich nie zabiegają. Świętują także we własnym gronie. Na takie święto, nie wymyślone dla turystów, nie wskrzeszone dla podtrzymania tradycji, ale żywe od wieków trafiliśmy w Wogezach dzięki przyjaciołom z Bazylei. Opowiadali z zachwytem o wielkich ogniach palonych na zboczach gór w noc św. Jana. Postanowiliśmy wybrać się tam z nimi, ba, przełożyliśmy termin wakacji, żeby w najkrótszą noc w roku być w Wogezach.
Trafiliśmy do miejscowości Kruth w rozległej dolinie w południowo-wschodniej części Wogezów. Dzień był zimny, ciemny i deszczowy - dziwny jak na tę porę roku, lecz nie dziwny w tych wiecznie zamglonych i deszczowych górach. Jadąc z Bazylei przez równinę nad Renem, której wschodnią krawędź stanowią góry Szwarcwaldu, a zachodnią Wogezy, nie mogliśmy więc podziwiać widoków. Góry ukazały nam się w pełnej krasie dopiero następnego dnia, kiedy w pełnym słońcu wracaliśmy do Szwajcarii.
Dotarłszy do Miluzy szeroką, wygodną drogą E 26, skręciliśmy w mniejszą drogę krajową (route national E 512), która zaprowadziła nas do Husseren-Wesselring. Byliśmy już w górach. Droga skręcała na zachód, a my zapuściliśmy się dalej na północ, wzdłuż doliny, której boki schodziły się delikatnie. Wznosząc się coraz wyżej, mijaliśmy kolejne miejscowości: Fellering, Oderen, Kruth - na wzgórzu nad tym miasteczkiem mieliśmy spędzić noc.
Na zboczu, na którym, jak od wieków, miał zapłonąć świętojański ogień - Feu de Saint Jean - znaleźliśmy się na długo przed zapadnięciem zmierzchu. Na obszernej polanie wśród lasu pod brezentowymi dachami i wielkimi namiotami młodzi ludzie szykowali grill, rozstawiali scenę i ławki. Pośrodku polany stały dwie potężne drewniane konstrukcje - mniejsza miała ok. 6 m, większa - kilkanaście. Wyglądały jak ambony dla myśliwych, tylko bardzo solidnie wykonane, zwieńczone choinkami. Wyższa wieża miała po bokach kilka dodatkowych wieżyczek, również z choinkami na szczycie. Za organizację Ognia Świętego Jana odpowiedzialni są zawsze młodzi mężczyźni z wioski, którzy w danym roku zdali maturę. To oni przez kilka miesięcy projektują konstrukcję (niekiedy są to formy bardziej wyrafinowane niż prosta wieża) i budują ją. Do środka szkieletu wrzucają zeschłe i świeże gałęzie iglaste, które szybko zajmują się ogniem. Po okazałości i solidności wieży oceniany jest cały ich rocznik. Maturzyści pomagają też przy innych pracach organizacyjnych - przygotowując święto, zdają praktyczny egzamin z dojrzałości. Noc świętojańska jest ich prawdziwą, a nie papierowo-szkolną przepustką w dorosłe życie, toteż kilkunastu młodych ludzi dwoiło się i troiło, żeby na nią zasłużyć. Publiczności przybywało. Na polanę wspinały się otoczone rodziną staruszki. Ich wnuki szły ze składanymi fotelami turystycznymi, które rozstawiały na drodze, gdy babcie musiały odpocząć. Wszyscy się znali, turystów, sądząc po rejestracjach samochodów zaparkowanych w Kruth, było poza nami kilkunastu. Na początku czuliśmy się trochę jak intruzi, ale alzackie białe wino, które młodzi ludzie zaczęli serwować pod pochmurnym niebem, poprawiło nam nastroje. Pod brezentowym dachem zaczął przygrywać jazzowy band, ale w siąpiącym deszczu niewielu było chętnych do tańca.
Przed godz. 22, kiedy zaczął zapadać zmierzch, maturzyści, wszyscy w białych koszulach i ciemnych fartuchach do ziemi, oderwali się od prac na polanie i skrzyknąwszy się, stanęli w rzędzie pod wyższą wieżą. Odwrócili się tyłem i po chwili stało się jasne, że na nią... sikają. I tu nastąpił moment, na który wszyscy już od godziny czekali - podpalili prawie równocześnie wszystkie wieżyczki dużej i małej wieży. Mimo mżawki chrust zajął się błyskawicznie. Jęzory ognia wyskoczyły w górę, co oznacza pomyślność dla zgromadzonych przez najbliższy rok. Mieszkańcy Kruth nagrodzili to gorącym aplauzem. Młodzi organizatorzy, trzymając się za ramiona, skupili się teraz w ciasnym kole i przez chwilę tańczyli w milczeniu.
Ogarniający wieżę pożar rósł w oczach. Gdy po jakimś czasie oderwaliśmy się od tego widoku i popatrzyliśmy naokoło, było już całkiem ciemno. Na zboczach po drugiej stronie doliny, z lewej i prawej strony błyskały w oddali podobne, buchające w niebo płomienie - mieszkańcy sąsiednich wiosek również podpalili swoje stosy. Wyglądało to jak wici zwołujące rycerzy na wojnę albo przekazujące ważne wiadomości innym miejscowościom w dolinie. Zresztą te góry były w historii świadkiem wielu takich rozsyłanych wici i wielu wojen. Najbardziej krwawa toczyła się w latach 1914-18, kiedy w Wogezach pochowano 60 tysięcy żołnierzy
Na zboczu zgromadziła się większość mieszkańców Kruth, ok. 250 osób. Jedni siedzieli okryci pledami i płaszczami przeciwdeszczowymi i z pewnej odległości obserwowali spektakl. Inni raczyli się kiełbaskami, piwem i winem (dobre alzackie rieslingi). Gwar rozmów, muzyka na żywo i trzask płonącego drewna tworzyły nastrój najkrótszej nocy roku. Ludzie podchodzili do ognia nie tylko, żeby się ogrzać, ale także, by poczuć jego niesamowitą moc.
Feu de Saint Jean dla miejscowych ma od dawna znaczenie przede wszystkim jako misterium ognia. Nikt nie próbuje tu na siłę przywracać zapomnianych obrzędów letniego przesilenia słońca, pogańskich wierzeń, którym chrześcijaństwo, nie mogąc wykorzenić pradawnych zwyczajów, nadało przed wiekami nowe znaczenia. W obliczu pożaru niepotrzebne jest doszukiwanie się i tłumaczenie wszystkich jego znaczeń i symboli. Ogień - wielki, rozbuchany, pochłaniający, a jednocześnie okiełznany przez człowieka, trzymany w ryzach - przyciąga. To jedyna noc, w czasie której mieszkańcy wioski nie muszą się bać jego niszczycielskiej siły, troszczyć się o dobytek, ani przed nim uciekać. Na tę jedną noc ludzie stają się panami ognia - obserwują go z bliska, z fascynacją, bez lęku. Obrzęd, o którego korzeniach nie mieliśmy pojęcia, przeżywaliśmy równie mocno jak mieszkańcy Wogezów - potęga ognia mówiła sama za siebie.
Przed północą młodzi ludzie zaczęli się kręcić na łące poniżej palących się wież. Publiczność wstała, wypatrując czegoś w dali. Po chwili z prawej strony, nad miejscowością położoną w dolinie poniżej, pojawiły się wspaniałe sztuczne ognie. Po kilkunastu minutach pałeczkę przejęło nasze wzgórze. "Nasze" fajerwerki, oglądane z bliska, wzbudziły jeszcze większy entuzjazm. Potem niebo po lewej stronie rozświetliły nowe kolorowe światła, a później, jeszcze dalej w lewo, sztuczne ognie następnej wsi.
Około godz. 1 w nocy runęły całkowicie przepalone wieżyczki przybudówki głównej wieży. Ludzie z małymi dziećmi śpiącymi na rękach i w wózkach zaczęli powoli schodzić do wioski. Reszta postanowiła dotrwać do zawalenia się głównej wieży. Czekaliśmy na to długo. Przed godz. 3 nad ranem wieża zaczęła trzeszczeć, buchać płomieniem i przygasać, jakby się broniła przed upadkiem, aż wreszcie runęła w dół. Świtało. Mieszkańcy Kruth opuszczali polanę, schodzili ogrzać się w gospodzie na skraju miasteczka, która tego dnia była otwarta od godz. 4 rano z jedną tylko pozycją w menu - wyśmienitą zupą cebulową. Na miejscu dopalającej się wieży zostali tylko odpowiedzialni za wszystko maturzyści. Zdali swój egzamin.