Mauritius, stosunkowo nieduża wyspa na Oceanie Indyjskim (przeciwległe krańce leżą w odległości ok. 40 i 60 km), od 40 lat jest republiką. Kręgosłupem komunikacyjnym jest jedna autostrada łącząca lotnisko (południowy wschód) ze stolicą Port Louis (południowy zachód) i resortami nad zatoką Grand Baie. Jadąc tą trasą, przybywający na wyspę widzą przemysłowe krajobrazy i zasłaniające wszystko pola trzciny cukrowej. Przeglądając mapę, wybieram kierunek przeciwny i drogę wzdłuż wschodniego wybrzeża - wije się, zahaczając o miasteczko Mahébourg i zatokę Grand Port, które były początkiem cywilizacji na wsypie przed prawie czterema wiekami. Tu wylądowali pierwsi holenderscy osadnicy i powstały pierwsze forty. Tu także przybysze zobaczyli wielkie, nielotne ptaki dodo.
Moim pierwszym przystankiem jest bulwar w Mahébourgu. Patrzę na wody zatoki, rybaków i dzieci łapiące kraby. W oddali Ile aux Aigrettes - rezerwat, w którym żyją tylko rodzime gatunki fauny i flory, m.in. gołąb różowy, pustułka maskareńska, aleksandretta krótkosterna. Prawdopodobnie na tej wysepce wyginęli ostatni przedstawiciele wielkiego ptaka dodo, gatunku endemicznego, który żył tylko na Mauritiusie. W oddaleniu od reszty świata, nie mając żadnych wrogów, ten daleki krewniak gołębia rozrósł się, obrósł tłuszczem i stracił zdolność latania. Ufny i ślamazarny, szybko padł łupem przybijających na wyspę marynarzy, a szczury, psy i małpy, które sprowadzili ze sobą ludzie, zniszczyły jego jaja i gniazda. Ostatniego ptaka dodo widziano na wyspie pod koniec XVII w. Być może kiedyś uda się naukowcom odtworzyć z odnalezionego materiału genetycznego ten wymarły gatunek. Dziś dodo jest symbolem wyspy, obecnym na koszulkach i pamiątkach, i w popularnym powiedzeniu: "Martwy jak dodo". Jadąc wzdłuż wybrzeża na północ, mijam kobiety z koszami sprawunków na głowach i Riviere des Creoles. Kreolki na kamiennych głazach nad rzeką - jak dawniej - robią pranie. Wszystko spowija bujna zieleń i kolorowe pnącza. Turkusowa laguna, która otwiera się przede mną, to miejsce bitwy pod Grand Port, która rozegrała się na tych wodach w 1810 r. między wojskami Napoleona i Brytyjczykami, zakończona jedynym zwycięstwem floty francuskiej nad potęgą mórz i oceanów Wielką Brytanią (uwieczniono ją na Łuku Triumfalnym w Paryżu). Kilka miesięcy później Francuzi przytłoczeni brytyjską potęgą przekazali im panowanie nad wyspą.
Po prawej lazurowa zatoka z małymi wysepkami i rybakami w łodziach z kolorowymi żaglami. Po lewej - piękne widoki na Mont Lion, przypominającą leżącego lwa (a może sfinksa?). Trasa biegnie przez kreolskie wioski. W palmowych gajach kryją się bungalowy ekskluzywnych hoteli, gdzie wypoczywają gwiazdy, m.in. Catherine Deneuve czy Jean Reno. Docieram do plaży na przylądku Lafayette. Osłonięta tufowym pirsem, oferuje piaszczystą zatoczkę z widokiem na wyspę i postrzępione szczyty gór w tle. Na plaży jedynie rybak z wędką. Ściągam buty i biegnę po gorącym piasku do wody. To wyjątkowe uczucie - zanurzyć stopy w ciepłym, błękitnym oceanie po 24 godzinach podróży z Europy.
Przez malownicze wioski, pola trzciny cukrowej i ananasów jadę do osady Malenga, skąd już blisko do gór ze szczytem Pietera Botha (823 m). Wielki głaz na jego czubku przypomina postać mężczyzny w pelerynie (nazwałam go Wieszczem, bo skojarzył się z Mickiewiczem). Nazwa szczytu upamiętnia holenderskiego admirała, którego okręt rozbił się u wybrzeży Mauritiusa w 1611 r. W Malenga żegnam się z Pieterem Bothem, ale nie na długo. Polną drogą przez pola trzciny cukrowej zbliżam się do wejścia na szczyt Le Pouce (Kciuk). Mierząca 811 m góra jest jednym z najwyższych punktów wyspy. Widać ją doskonale z Port Louis, który leży pod masywem z drugiej strony. Podchodzę od południa, początkowo przez pola trzcinowe, potem stromą, kamienistą ścieżką przez las. Jest parno i duszno. Dopiero na grani oddycham świeżym powietrzem, upajam się przestrzenią i wiatrem. W skalnej grocie przy drodze trafiam na kapliczkę pomalowaną błękitną farbą olejną. Stoją tu ogarki świec i trociczki, służy więc chyba hindusom i chrześcijanom. Osłonięte od wiatru tereny porastają zagajniki agawy i guawy truskawkowej sprowadzonej kiedyś z Azji - wysysam orzeźwiający sok z pestek jej małych, czerwonawych owoców. Przez polanę białych, intensywnie pachnących kwiatów dochodzę na półkę pod szczytem, skąd patrzę na wyspę. Centralny płaskowyż przecina szachownica zielonych pól trzciny cukrowej i białe kropki wiosek. Otacza ją porozrywany wieniec sterczących, nagich na czubkach skał. Całość wygląda, jakby gigantyczna kaldera dawnego wulkanu - Mauritius wyłonił się z dna oceanu przed milionami lat.
Zostało mi ostatnie, ostre podejście na szczyt. Chwilami idę na czworakach, czepiając się skał i gałęzi. Płoszę uciekające z piskiem makaki. Wreszcie docieram na wąski czubek, przysiadam na kamieniach, tuląc się do góry. Wieje wiatr. Obróciwszy się, widzę prawie całą zieloną wyspę, okoloną błękitną wodą i masyw z górą Petera Botha. Stąd wygląda inaczej - strome granie pokryte soczystą zielenią dżungli odcinają się od rdzawej ziemi uprawnej, jasnej zieleni trzciny i błękitu oceanu. To samo widział Karol Darwin, który dopłynął na Mauritius na okręcie "Beagle" w 1836 r. Patrzę na wyspę tego samego dnia co on, ale ponad 200 lat później.
Na południu chcę zobaczyć mały wodospad Rochester Falls. Jadąc tam, zatrzymuję się na plantacjach herbaty w okolicach Bois Cheri. Karłowate herbaciane krzaczki mają po ćwierć wieku. Kobiety ręcznie zrywają listki, z których robi się słynną tutejszą herbatę o waniliowym aromacie. Droga do wodospadu prowadzi dalej obok kolorowej tamilskiej świątyni, potem przez pola trzciny i chaszcze. Idąc za szumem wody, natrafiam na rzekę Savanne z kamiennym korytem. Strumień rozszerza się i nagle skalna półka urywa się, a woda spada z hukiem w dół. Wodospad ma ok. 10-12 m, składa się z pionowych, czarno-szarych słupów zastygłej lawy. W dole woda piętrzy się w małym, leśnym jeziorku, z którego wypływa rzeczka. Nad głową skrzeczą wikłacze - nad wodą wisi cała kolonia okrągłych gniazd utkanych z trawy. Schodzę do jeziorka i trzymając się liny przerzuconej nad strumieniem, bezpiecznie przechodzę przez rzeczkę. Woda pod wodospadem kotłuje się i pieni. Kiedy się zanurzam, ciało przenika dreszcz - jest strasznie zimna. Podpływam pod sam wodospad. W zimnej mgle z rozpryskującej się wody czuję się jak w orzeźwiającej saunie.
Nie da się uniknąć wizyty w stolicy, tym bardziej że prawie zawsze jest po drodze. Port Louis (ok. 100 tys. mieszkańców) otulone jest górami i otwarte na morze z naturalnym portem. Nowe nabrzeże niedawno zastąpiło stare, z którego pozostały tylko XIX-wieczne hale imigracyjne - pierwszy przystanek tysięcy hinduskich robotników w drodze do pracy na plantacjach trzciny. Nowy Waterfront Le Caudan jest trochę w stylu disnejowskim, pełen sklepów, knajpek i kasyn. Mieści się tu muzeum słynnego znaczka Blue Penny, zwanego "Błękitnym Mauritiusem". Maleńki, błękitny portret królowej Wiktorii (nominał - 2 pensy) wydany w 1847 r. jest wyjątkowo cenny, gdyż wydrukowano go z... błędem. Zamiast stosowanego napisu: "Post paid" drukarz umieścił napis: "Post office". Do dziś pozostało tylko kilka znaczków tej serii. Od dziesięciu lat cenny egzemplarz jest w posiadaniu wyspiarzy - prywatni przedsiębiorcy z Mauritiusa kupili go za 2 mln dol. W Blue Penny Museum zbudowanym specjalnie dla niego można go oglądać przez kilka minut raz na godzinę (20 min po pełnej godzinie, poniedziałek-sobota, godz.10-17, bilet 150 rupii, ulgowy - 80).
W porcie kutry, barki, wojskowe korwety. Kiedyś cumowały tu różne, nawet korsarskie floty. Tu zarejestrował swój okręt "Moja Polska" kapitan Adam Mierosławski, brat znanego generała Ludwika. Z portu Louis dzielny kapitan wyruszył w podróż do Australii, podczas której odszedł na wieczną wachtę. Stolica Mauritiusa przeżywała czasy dobrobytu i świetności do momentu otwarcia Kanału Sueskiego. Warto zapuścić się w uliczki, gdzie wśród wieżowców zobaczymy przykłady architektury kolonialnej. Należy do nich Municipal Theatre (teatr miejski) z 1822 r. uważany za najstarszy teatr w basenie Oceanu Indyjskiego. Stoi do dziś, niewiele zmieniony, niedaleko budynków rządu i parlamentu. Brak jedynie kilku rzeźb nad portalem, które strącił niszczycielski cyklon. Negocjuję z portierem i wchodzę do środka. Kryształowe żyrandole, staroświeckie krzesła, skrzypiąca podłoga, kolorowe malowidła na suficie i galeriach budzą wzruszenie. Zdaje mi się, że w lożach zasiądą za chwilę damy w krynolinach, a ciszę będzie przerywać jedynie szum ich szylkretowych wachlarzy...
Podobną wycieczkę w przeszłość można odbyć w niedalekim Natural History Museum na Chanssée Street. Największą atrakcją jest odnowiona sala z wystawą przedstawiającą historię wymarłego ptaka dodo. W pozostałych salach można zastać np. śpiącego strażnika, zakurzone gabloty z wysuszonymi na wiór okazami wielkich ryb, rekinów i gigantycznych muszli (codziennie oprócz środy, godz. 9-17, wstęp wolny).
Jedne z najpiękniejszych plaż znajdują się na cyplu pod górą Le Morne (Cmentarna) na południowo-zachodnim krańcu wyspy. Mierząca ponad 500 m n.p.m. skała wyrasta tuż nad brzegiem morza. Nazwę otrzymała po ponurym, legendarnym wydarzeniu z 1836 r. Kilkudziesięciu moronów - czarnoskórych uciekinierów z plantacji, ukrywających się w górach Chamarel - schroniło się na jej szczycie przed brytyjskimi żołnierzami, którzy przemierzali wyspę z wieścią o zniesieniu niewolnictwa. Przerażeni uciekinierzy, widząc nadchodzące wojsko woleli skoczyć ze skały do morza, niż powrócić do niewolniczej pracy. Dziś góra jest prywatną własnością, a u jej stóp wybudowano kilka ekskluzywnych hoteli. Pomiędzy nimi znajduje się publiczna plaża z białego koralowego piasku, okolona gajem filaosów (casuarina) - iglastych drzewek z Jawy. Jadąc tam, zatrzymuję się w wiosce La Goulette. W budce przy drodze kupuję napoje, owoce i świeże hinduskie pierożki. Leżąc na piasku, zajadam egzotyczne samosy, patrzę na lazurowe fale rozbijające się u moich stóp. Za mną czarne ściany wielkiej góry spowite zielonymi pnączami z gniazdami krzyczących wielkich morskich ptaków. Złota kula słońca powoli powiększa się, czerwienieje i zanurza w oceanie.
Przelot na Mauritius z Polski przez Europę Zachodnią liniami Air Mauritius, Air France, British Airways, Dubai Emirates - bilet powrotny - ok. 3500 zł.
Nocleg - trzygwiazdkowy hotel - ok. 70 euro, kwatery prywatne (bez wyżywienia) - ok. 25 euro od osoby.
Wycieczki fakultatywne organizowane przez touroperatorów - 40-50 euro/osoba. Wynajęcie taksówki na pół lub cały dzień - 40 i 70 euro - licencjonowani kierowcy stoją przed hotelami, doskonale znają trasy, knajpki, sklepy, cenę za kurs należy ustalić przed wyjazdem.