Grand Canyon National Park - z kondorem nad głową

Szlak odchodzi od rzeki i pnie się do góry. Gorąco, brak cienia i wody. W dole kanionu czuję się jak w kuchence

Siedzę w Phantom Ranch na dnie Wielkiego Kanionu rzeki Kolorado w Arizonie, w zielonej oazie na dnie pozbawionego roślinności kanionu. Przy ujściu strumienia Bright Angel do rzeki Kolorado, na niewielkim zadrzewionym obszarze zbudowano coś, co w Polsce nazwalibyśmy schroniskiem, i jest to jedyna siedziba ludzka w okolicy. Ale to schronisko jest bardzo amerykańskie: domek dla strażników parkowych, eleganckie domki dla turystów i klimatyzowana stołówka, która wydaje dla nich dwa posiłki dziennie. Chętnych nie brakuje, rezerwować trzeba kilka miesięcy wcześniej.

Po męczącej, kilkugodzinnej wyprawie w dół kanionu, kiedy trochę zelżał ponad 40-stopniowy upał, postanowiłem wziąć udział w spotkaniu, które co wieczór organizują dla turystów strażnicy parkowi. Dziś Susan, która pracuje tu i mieszka od kilku lat, opowiada historię kondorów kalifornijskich. - Chciałabym móc powiedzieć, że to ja zobaczyłam pierwszego kondora kalifornijskiego, który pojawił się w Wielkim Kanionie - mówi Susan. - Ale, niestety, ja tylko przyjęłam zawiadomienie o tym wydarzeniu. Wiedziałam, że może to oznaczać tylko jedno - wypuszczone z niewoli kondory po latach nieobecności znów się tu pojawiły.

Kondory to największe ptaki Ameryki Północnej. Kiedyś żyły na dużym obszarze na zachodzie kontynentu, jednak polowania (rolnicy niesłusznie obwiniają te żywiące się padliną ptaki o zabijanie bydła, więc na nie polują), zatrucia ołowiem i DDT oraz ogólne zmiany w środowisku spowodowały dramatyczny spadek ich liczebności. W 1982 r. w USA na swobodzie żyły już tylko 22 ptaki! W 1987 r. uznano, że jedyną szansą na uchronienie gatunku przed wyginięciem jest wyłapanie wszystkich kondorów, rozmnożenie ich w niewoli i potem reintrodukcja do środowiska naturalnego.

W 1996 r. wypuszczono pierwsze ptaki w odludnym zakątku Wielkiego Kanionu (parę lat wcześniej inną grupę wypuszczono w Kalifornii). Początki na wolności były trudne, ale dziś kondory radzą sobie nieźle i nawet zaczęły się rozmnażać. Kiedy w ciągu dnia schodziłem w głąb kanionu, kilka krążyło mi nad głową. Łatwo je odróżnić - rozpiętość skrzydeł dochodzi do 3 m, mają nieopierzony różowy lub pomarańczowy łeb i numer na skrzydłach (mają go wszystkie wypuszczane na wolność ptaki).

***

Idę na nocleg na pole namiotowe Bright Angel Campground. Nie zabrałem namiotu, bo podczas wędrówki w strasznym upale w dół i potem w górę kanionu każdy gram na plecach ma znaczenie. Wybieram odludne, osłonięte krzakami miejsce, rozkładam na stole kempingowym koc i śpiwór. Spanie na ziemi jakoś mnie nie ciągnie - w okolicy żyją m.in. tarantule, czarne wdowy, skorpiony i grzechotniki. Plecak umieszczam na wysokim wieszaku, a jedzenie chowam do metalowych puszek (zwierzęta nie powinny mieć dostępu do jedzenia).

Jako jedyny na kempingu śpię bez namiotu i szybko zaczynam żałować, że wybrałem odludne miejsce. Przez całą noc słyszę odgłosy nocnego życia zwierząt. Co chwila coś stuka w metalowe puszki na jedzenie (kilka razy także w moje), parę razy przez pobliskie krzaki przedziera się coś dużego. Prawdopodobnie większość hałasów powoduje stado wapiti (krewni jelenia), ale występują tu również pumy (zwane mountain lions ). Dopiero nad ranem udaje mi się zasnąć.

W górę kanionu wyruszam późnym przedpołudniem (to błąd, trafię na najgorszy upał). Na południową stronę - South Rim - biegną dwa szlaki: South Kaibab Trail, dłuższy i bardziej malowniczy (poprzedniego dnia nim schodziłem) i Bright Angel Trail - krótszy i bardziej stromy, którym postanawiam wejść.

Szlak zaczyna się od przejścia długim, wiszącym, żelaznym mostem nad rzeką Kolorado. Płynie bystro wśród czerwonych skał (stąd jej czerwonobrunatny kolor) i jest dużo większa niż wydawało się z góry. Podobno kilkadziesiąt lat temu, do czasu zbudowania zapory powyżej kanionu, niosła wodę jeszcze bardziej brunatną, stąd zresztą nazwa - colorado po hiszpańsku znaczy "kolorowa".

Przechodzę przez most i idę szlakiem, który początkowo prowadzi wzdłuż rzeki. Na brzegu jakaś grupka szaleńców szykuje ponton do raftingu. Muszą być profesjonalistami, bo rzeka jest rwąca i niebezpieczna. Z podziwem myślę o wyczynie gen. Johna Wesley Powella, jednego z amerykańskich bohaterów narodowych, który jako pierwszy spłynął całą rzeką Kolorado - od stanu Wyoming aż do jej ujścia do Zatoki Meksykańskiej - w 1869 r. w drewnianej łodzi! Dziś rafting dla turystów urządzany jest jedynie na spokojniejszych odcinkach, a ze względów bezpieczeństwa liczba spływów jest ograniczona, tak że na miejsce czeka się kilka lat (podobno zapisuje się je w testamencie!).

Szlak odchodzi od rzeki i pnie się do góry. Gorąco. Różnica wysokości pomiędzy dnem kanionu a South Rim wynosi w tym miejscu ponad 1400 m (w najgłębszym miejscu kanion ma ponad 2,1 km). To sporo, ale dopiero wysoka temperatura, brak cienia i wody czyni ten szlak ekstremalnie trudnym. Im głębiej, tym temperatura jest wyższa. W dole nie ma wiatru, więc czuję się jak w kuchence. Nie na darmo wszystkie informatory pełne są ostrzeżeń dla niedzielnych turystów, żeby nie próbować iść na dół i w górę kanionu w jeden dzień.

Na szlaku Bright Angel jest na szczęście kilka przystanków ze źródłami wody pitnej. Dłuższą przerwę robię w połowie trasy w zadrzewionym Indian Garden. Ostatnie kilometry pod górę pokonuję z trudnością. Wreszcie po prawie siedmiu godzinach mozolnego marszu pod górę osiągam South Rim, a dokładnie - Grand Canyon Village.

Jak na wioski turystyczne w amerykańskich parkach narodowych ta jest dosyć duża i mimo padającego tu w zimie śniegu działa przez cały rok (Grand Canyon Village leży ponad 2100 m n.p.m.). Są tu hotele (z luksusowym El Tovar), restauracje i fast foody, sklepy z pamiątkami, a nawet biblioteka i szkoła dla dzieci pracowników. Turystów (co roku Grand Canyon odwiedza ich 5 mln!) wożą trzy linie darmowych shuttle busów .

Na North Rim (północna strona kanionu) też jest wioska dla turystów, ale trudniej dostępna i dużo mniej popularna. Obie wioski dzieli "lotem kruka", czyli w linii prostej, tylko 16 km, ale samochodem trzeba pokonać prawie 350 km.

Następnego dnia postanawiam odpocząć i dołączyć do autokarowej wycieczki z przewodnikiem wzdłuż krawędzi kanionu. Nasz kierowca i przewodnik jest Indianinem z plemienia Navajo, do którego kiedyś należały te ziemie. Opowiada, jak w XIX w., podczas kolonizacji "dzikiego zachodu", biali odbierali Indianom ziemię. Jeden z amerykańskich generałów zwykł podobno mawiać: "Im więcej Navajo zabijesz dziś, tym mniej będziesz musiał zabić jutro". - Ciekawe, co by ten generał powiedział w czasie drugiej wojny światowej, kiedy Indianie Navajo uratowali życie tysiącom amerykańskich żołnierzy? - pyta retorycznie przewodnik. Chodzi mu oczywiście o tzw. Navajo Code Talkers, czyli Indian służących w armii USA, którzy podczas wojny na Pacyfiku przekazywali komunikaty wojskowe w języku Navajo - Japończycy nigdy nie złamali tego kodu (historię tę przypomina film "Windtalkers" z Nicolasem Cage'em).

Dziś w każdej miejscowej księgarni są książki o Navajo Code Talkers, w kiosku można kupić "Navajo Times", a w restauracji zjeść navajo taco - Indianie teoretycznie mogą być znowu dumni ze swojej kultury i historii. Z przykrością zauważyłem jednak, że o ile wśród pracowników Parku widać wielu Navajo, to wykonują oni zazwyczaj najgorsze prace, a zamieszkane przez nich miejscowości poza granicami parku wyglądają bardziej niż ubogo.

Nasz autobus co chwila zatrzymuje się przy kolejnych punktach widokowych: Mojave Point, Hopi Point, Yavapai Point, Yapi Point - trudno zdecydować, z którego widok jest najładniejszy. Kulminacja wycieczki przypada wieczorem, bo w świetle zachodzącego słońca, w grze cieni i świateł, kanion wygląda najbardziej widowiskowo.

Nazajutrz pora na podziwianie Wielkiego Kanionu z samolotu. Samoloty startują z miejscowości Tusayan (tuż poza granicą parku), lot trwa blisko godzinę i kosztuje ponad 100 dol., ale widok kanionu z lotu ptaka jest wart takiej ceny.

Zakładam słuchawki, żeby posłuchać pilota, który opowiada o geologicznej historii okolic. Możemy tu oglądać dwa miliardy lat dziejów Ziemi, chociaż sam kanion ma "tylko" ok. 5-6 mln lat. Rzeka Kolorado rzeźbiła go w Płaskowyżu Kolorado (Colorado Plateau), przebijając się przez kolejne warstwy piaskowców, wapieni, łupków i granitów. Poszczególne warstwy skał mają różne kolory - od szarości do nasyconej czerwieni - oraz różną twardość, więc ściany kanionu są na różnej wysokości bardziej lub mniej strome. Powstały też niesamowite formacje skalne. Niektóre z nich mają oryginalne nazwy - pilot wskazuje Świątynię Wisznu, Świątynię Izis i Świątynię Zoroastra.

Wysiadając z samolotu, rozumiem, dlaczego Grand Kanion jako jedyny na świecie zasłużył na przydomek "Grand".

Ceny i dojazd

Najbliższe większe miasteczko to Flagstaff (Arizona) - oddalone o ok. 130 km od Grand Canyon Village, dojeżdżają tu autobusy Greyhound; samochodem z Phoenix ok. 400 km (4,5 godz. jazdy); samolotem np. z Las Vegas do Tusayan (tuż przy granicy parku); w pobliżu przebiega słynna Route 66

Wjazd do Parku Narodowego Wielkiego Kanionu - 20 dol. od samochodu

Noclegi: ekskluzywny hotel El Tovar - 122-300 dol. za noc, kilka hoteli ze średniej półki - od 55 dol., kempingi - od 10 dol. za samochód. Na nocleg na polu namiotowym w Phantom Ranch na dnie kanionu trzeba mieć pozwolenie, wydają je strażnicy parkowi w Grand Canyon Village

Park w sieci

http://www.nps.gov/grca

http://www.grandcanyonlodges.com

http://www.grandcanyon.org

Więcej o: