Historia obchodów Koninginndag, czyli Dnia Królowej, sięga w Holandii XIX wieku - po raz pierwszy celebrowano go 31 sierpnia 1889 r., kiedy urodziła się księżna (potem królowa) Wilhelmina. Obchody na wielką skalę zaczęły się jednak dopiero w 1948 r., kiedy na tronie zasiadła córka Wilhelminy - Juliana. Zmieniono datę święta na 30 kwietnia - dzień urodzin młodej królowej. Zatem na początku urodziny były świętem ruchomym, wyznaczała je data urodzenia aktualnej władczyni. Sytuacja zmieniła się w 1980 r. - uporządkowała ją panująca dziś monarchini Beatrix. Na jej życzenie urodziny królowej naród holenderski obchodzi zawsze 30 kwietnia, dla uczczenia pamięci Juliany - matki Beatrix.
W tym dniu tańcom, koncertom i przeróżnym miejskim harcom towarzyszy podobno największy na świecie targ rzeczy używanych.
Holendrzy są praktyczni. Nie ma parad i pochodów, tylko wielki, wolny od podatków handel. Ale o królowej się nie zapomina, chociażby dlatego że dzięki niej tego dnia wszyscy mogą wyjść z towarem na ulicę. Dlatego trochę z wdzięczności, trochę zaś z bezinteresownej miłości do Oranje-Nassau ubierają się na pomarańczowo, bo to kolor holenderskiej monarchii. I pomimo całego tego harmidru, pomimo hektolitrów wypitego piwa - ten ludyczny dzień to najważniejsze oficjalne Święto Królestwa Niderlandów. Królowa co roku gości w dwóch miastach, za każdym razem w innych, żeby było sprawiedliwie - i tam pozdrawia poddanych. W tym roku odwiedzi Almere i Zeewolde.
Buty narciarskie z lat 50., kolekcja puszek po piwie z całego świata, obraz, który namalował kiedyś wujek amator, i pół zastawy stołowej. Za tym dziwacznym kramem przysiadła na składanym krzesełku bardzo elegancka pani w beżowym kapeluszu. Wystawia na sprzedaż zawartość swojej piwnicy - ceny nie przekraczają 10 euro. Pani opowiada o swoich rupieciach płynną angielszczyzną (mam wrażenie, że wszyscy amsterdamczycy, którzy ukończyli 10. rok życia, nie mają problemów z angielskim), zachowując się naturalnie i swobodnie, zapewne tak samo jak w biurze architektonicznym, w którym na co dzień pracuje.
Kawałek dalej pięć metrów bieżących chodnika okupuje siedmiolatek. Tu wyraźnie wyspecjalizowana oferta - same komiksy. Następne stoisko to: cylinder, telewizor, torba z napisem "Lufthansa" i lakierki wykończone lamparcim futrem
Pchli targ ciągnie się kilometrami - zajmuje prawie całe centrum miasta. Nad kanałami, w cieniu pięknych XVII-wiecznych kamieniczek, oglądam rzeczy, jakich nigdy nie widziałem, a ich przeznaczenia nie jestem nawet w stanie odgadnąć. Holendrzy sprzedają na potęgę - na handlu wyrosła potęga tego miasta i kraju. Dzisiaj wszelki utarg zwolniony jest od podatku i chociaż to zabawa, tu szanuje się pieniądze. Nawet jeśli za chwilę przepuści się je lekką ręką na piwo albo na lakierki z liniejącym lamparcim futerkiem.
Nadchodzi wieczór i szał handlowy powoli zamienia się w rozrywkowy. Na chodnikach i na placykach pojawiają się soundsystemy, z okien didżeje puszczają muzykę - kolumny są zwrócone w kierunku ulicy. Od jednego party przepływam wraz z tłumem do następnego. Udaje mi się na chwilę uwolnić, stanąć z boku i oprzeć się o małą fontannę. Już od dawna nie wiem, gdzie jestem.
Rozglądam się dokoła. Na podeście z desek Brazylijczycy grają sambę, obok zaimprowizowany bar i, choć to jeszcze kwiecień, atmosfera jest tak gorąca, że barmani pozdejmowali koszule. Tańczą i jednocześnie przygotowują caipirinhę - w plastikowych kubeczkach drewnianymi pałkami rozgniatają limonki z brązowym cukrem i lodem chlust rumu i następna, i następna. A ruszają się nieprawdopodobnie, jak czarne pantery. Jest jak w Rio.
Idę dalej, choć mógłbym stać jak zahipnotyzowany kilka godzin z caipirinhą w jednej ręce i niedopitą puszką piwa w drugiej.
Za rogiem klub gejowski. Dwumetrowy transwestyta przytula niższego o głowę jegomościa wbitego w czarny skórzany mundur. W tym przytulaniu jest mnóstwo ciepłych uczuć, obydwaj wyglądają na bardzo rozbawionych. Ruszają na spacer, idę ich śladem. Wchodzę za nimi do smart drug shopu . Pewnie wyglądam na trochę zagubionego, bo natychmiast podbiega do mnie bardzo uprzejmy sprzedawca i usiłuje pomóc: - Halucynogenne grzyby meksykańskie, bardzo lekkie, wyostrzają postrzeganie kolorów, 14 euro za 8 gramów, świeżutkie! Nie próbowałeś kaktusa zawierającego meskalinę!!! Koniecznie!!! Tego się nie da opisać. Może wyciąg z guarany - sama natura, zero chemii...
Czuję się świetnie, niczego mi do szczęścia nie potrzeba, więc życzymy sobie dobrej zabawy. Znów zanurzam się w tłumie i myślę o holenderskiej tolerancji, otwartości i uprzejmości. Bo niezależnie od tego, ile tu przeżuto czy wypalono tych "smart dragów", bez względu na ilość wypitego piwa nie trafiam na ślad agresji czy ostrej wymiany słów, o bójce nawet nie wspominając. Choć dziś na ulicy bawi się około miliona osób!
Chodzę już kilka godzin i zaczynam być trochę głodny. Zastanawiając się, na co mam ochotę, prawie się potykam o ogrodowy grill ustawiony na chodniku. Indonezyjska rodzina z okazji święta wytaszczyła na ulicę stół, kilka krzeseł i na papierowych tackach oferuje przysmaki rodzimej kuchni. Wok skwierczący na gazowej butli, grill wielkości pudełka po butach - i restauracyjka gotowa. Trochę jak na targu w Dżakarcie: sate (szaszłyczki w sosie z orzeszków ziemnych), nasi gorang (smażony ryż z czym chata bogata), smażone banany Bardzo smaczne. Pod stołem samochodowa lodówka z zimnym piwem. Cała kolacja kosztuje 8 euro (jak na amsterdamskie ceny bardzo przyzwoicie).
Wychodzę głęboko usatysfakcjonowany, ale już na następnym rogu zaczynam trochę żałować pochopnego obżarstwa, bo grecka restauracja wystawia na ulicy zimny bufet, po drugiej stronie Libańczyk zrobił to samo
Trzeba stąd jak najszybciej uciekać!
Słyszę, że kawałek dalej gra świetna muzyka. Idę tańczyć.