Z gigantycznego dworca w Ankarze wybraliśmy się rejsowym autobusem do Sungurlu (10 lir, czyli ok. 20 zł, w punkcie informacyjnym obsługa mówi po angielsku). W komfortowych warunkach, obsługiwani przez uprzejmych stewardów, popijając keks kawą i herbatą, obejrzeliśmy film o historii Jusufa i Zeynab. Mimo że znaliśmy tylko jedno tureckie słowo czaj (herbata), bez trudu zrozumieliśmy fabułę prostej historii o miłości. Po półtoragodzinnej podróży dotarliśmy na stację benzynową na przedmieściach Sungurlu. Stewardzi pomogli nam uwolnić się od natrętnego taksówkarza i zaprowadzili do dolmusza do Bogazcale. Byliśmy pewni, że zaraz ruszymy, ale chyba tylko nam się spieszyło. Kierowcy jedli kebaby, pili herbatę, rozmawiali. Wiedziałam, że Hattusas zwiedzać można do 17, a była już 15. Minęło jeszcze 20 minut, ale w końcu się udało i zaledwie po kwadransie byliśmy na miejscu (bilet 2 liry, taksówka 20, można utargować do 10).
Po lewej stronie od wjazdu do Bogazcale minęliśmy małe muzeum (8-17, 1 lira) z niewielka kolekcją hetyckich eksponatów, m.in. tabliczki z pismem klinowym, pieczęcie, strzały, ostrza toporów, ceramika. Do kompleksu Hattusas doszliśmy w kilkanaście minut, przechodząc przez senne Bogazcale pnącą się lekko w górę drogą. Kiedy mijaliśmy obejścia, mieszkańcy serdecznie nas pozdrawiali. Na miejscu niespodzianka - bileterzy wpuścili nas za darmo. Popołudniowe słońce parzyło, sandały przyklejały się do asfaltu. Kawałek podwieźli nas pracownicy wykopalisk. Wiedziałam, że zwiedzanie ruin trwa ok. trzech godzin i że ostatni dolmusz odjeżdża z Bogazcale o 17. Mieliśmy małe szanse, żeby zdążyć, ale postanowiliśmy zaryzykować.
Hattusas to ruiny stolicy (1375-1200 r. p.n.e.) imperium Hetytów. Część kamiennych płaskorzeźb to kopie, jednak obcowanie nawet z takimi śladami starej cywilizacji przypomina o ulotności istnienia. Wrażenia potęgowała cisza - nie spotkaliśmy żadnych turystów. Byliśmy sam na sam z Hetytami.
Lud ten podbił Babilonię i zagroził egipskim faraonom. Do dziś niewiele jednak o nim wiadomo. Ruiny Hattusas odkrył w 1834 r. francuski podróżnik Charles Texier. Najwięcej pracy archeolodzy poświęcili na zrekonstruowanie bram miasta. Na mnie największe wrażenie zrobiła Aslani Kapi (Brama Lwów). Po obu jej stronach stoją kamienne posągi wielkich drapieżników, które strzegły miasta przed złymi duchami. Kilkaset metrów wyżej znajduje się Sfenksli Kapi (Brama Sfinksa), niegdyś broniona przez dwa sfinksy (dzisiaj można je obejrzeć w muzeach w Berlinie i Stambule). Jeszcze wyżej znajduje się piramida, pod którą można przejść 70-metrowym tunelem - podobno było to wyjście ewakuacyjne z miasta. Przeszłam tunel i stromymi schodami wspięłam się na piramidę, skąd roztacza się panorama Hattusas. Schodząc, doszliśmy najpierw do Nisantas - skały z inskrypcją z czasów ostatniego króla hetyckiego Suppiluliumy II (1215-1200 r. p.n.e.), a następnie do Guney Kale - południowej cytadeli z przepiękną komorą hieroglifów i płaskorzeźb ludzkich postaci. Słońce już zaszło, kiedy skończyliśmy zwiedzanie (8-17, 2 liry, w cenie zwiedzanie naturalnych galerii skalnych z przepięknymi płaskorzeźbami w Yazikalayi 3 km od Hattusas).
Dolmuszy już nie było, więc do Sungurlu dotarliśmy taksówką. Znalezienie transportu do Ankary okazało się niełatwe. Chociaż autokary jeżdżą tędy co 20 minut, trzeba mieć zarezerwowane miejsce. Pomógł nam taksówkarz. Posadził nas w restauracji na stacji benzynowej, zamówił herbatę i kazał czekać, a sam rozpoczął negocjacje z kierowcami autokarów. Dopiero czwarty z nich ulitował się i wcisnął nas na tylne siedzenie pomiędzy grubą Turczynkę i koła zapasowe. Cała wycieczka kosztowała więcej nerwów i pieniędzy niż zakładaliśmy. Polecam więc wybrać się do Hattusas z samego rana. Najlepiej zanocować w odludnym Bogazcale, w którym turystę wita się z otwartymi ramionami, a spokój zakłóca jedynie gęganie gęsi i ryk osłów.
Następnego ranka wsiedliśmy w pociąg do Divrigi (16 lir). Niewygody bezprzedziałowego wagonu rekompensowali ciekawi ludzie: mężczyzna z czajnikiem proponował szklaneczkę czaju , a po nim zjawiał się mężczyzna ze szczotką i szufelką sprzątający potworny bałagan. Dzieci kręciły się, bacznie nas obserwując; sąsiad poczęstował nas fantą, a my zrewanżowaliśmy się ciastkami. Pociąg wlókł się niemiłosiernie - po 16 godzinach, o 10 rano, wysiedliśmy na maleńkiej stacji w Divrigi.
Pierwszy hotel - Ninni, w przewodniku opisany jako schronienie dla desperatów, okazał się rzeczywiście śmierdzącym i ciemnym betonowym lokalem nad garażem samochodowym. Od wejścia odstraszał groźny właściciel. Drugi hotel (Belediye Otel, nocleg 8,50 liry za osobę) wyglądał jak ośrodek wczasów pracowniczych, ale nie mieliśmy wyjścia - w Divrigi są tylko dwa hotele. Przynajmniej z okna był widok na piękne góry.
Miasteczko jest urocze, choć bardzo zaniedbane. Pełno tu sklepików i tanich knajpek, jest targ owocowo-warzywny. Z powodu zdarzających się na tych terenach aktów terroryzmu ze strony kurdyjskich separatystów ulice patroluje wojsko. Na wzgórzu stoi XIII-wieczny meczet Ulu Cami i szpital Darussifa dla psychicznie chorych. Widać podium koncertowe oraz miejsce po fontannie, której miarowy szum miał uspokajać pacjentów. Obejrzeliśmy też pokoje pensjonariuszy i pomieszczenie wypełnione kamiennymi trumnami. Nie udało nam się jednak dowiedzieć, czyje to groby.
Meczet zdobi elewacja w stylu seldżucko-rokokowym: plątanina motywów roślinnych, zwierzęcych i geometrycznych. Okazało się, że w poniedziałki jest nieczynny. Już mieliśmy wracać, gdy zjawił się imam i oprowadził nas po świątyni, mieszając angielski z tureckim. Na koniec podarował nam modlitewne koraliki.
Pilnujący - z własnej inicjatywy - zrujnowanego kompleksu mężczyźni zaprosili nas na herbatę. Powiedzieli, że brakuje pieniędzy na renowację, a nawet na wynajęcie ekspertów, którzy opracowaliby plan ratowania zabytku. Dowiedzieliśmy się też, że o pewnej godzinie na ścianie meczetu pojawia się cień w kształcie imama czytającego księgę. Postanowiliśmy się przekonać, czy to prawda. Zebrało się sporo ludzi - miejscowych i tureckich turystów. Rzeczywiście, kwadrans po 15 na drzwiach wejściowych pojawiła się postać! Po półgodzinie cień zmienił położenie tak, że teraz imam się pochylał.
W drodze na dół dogonił nas jeden ze stróżów i zaprowadził do knajpki Ozlem Lokantasi. Przyjęto nas z honorami. Podano mięso duszone z warzywami, ajran (jogurt pitny z ziołami i solą) i pitę. Nasz przewodnik nie chciał słyszeć o zapłacie i sam uregulował cały rachunek. Zaprosił nas też na kolację do swojego domu, a przedtem oprowadził po średniowiecznym zamku górującym nad miastem. Pozostały z niego tylko mury obronne i chyląca się ku upadkowi świątynia, która pierwotnie była bizantyjskim kościołem, a potem seldżuckim meczetem. Zwiedziliśmy cały kompleks w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i poszliśmy na kolację.
Dom Zeki Cana jest bardzo ubogi, ale podjęto nas po królewsku. Powoli nadciągali kolejni członkowie i przyjaciele rodziny. Każdy chciał nas uściskać i ucałować. Rozmawialiśmy w międzynarodowym języku migowym, siedząc przed domem i jedząc dzikie morele. Potem gospodyni zaprosiła nas do środka. Siedzieliśmy na dywanach wokół tacy, na której stawiała kolejno: zupę z soczewicy, ziemniaków i ostrej papryki, lavash (placek) wypiekany przez gospodynię, bulgur (kasza z pszenicy) z duszonym kurczakiem, sałatkę z pomidorów, ogórków, słodkiej papryki i cebuli. Popijaliśmy domowym ajranem i piwem przy dźwiękach kurdyjskiej muzyki, bo - jak się okazało - żona Zeki Cana była Kurdyjką. Okazało się też, że nasi gospodarze są alewitami. Jak nam wyjaśnił Zeki, to system religijno-filozoficzny będący mieszaniną wierzeń szyickich i praktyk szamańskich. Alewici szczególnie czczą Alego, męża córki Mahometa, nie chodzą do meczetów, nie mogą pić alkoholu i traktują kobiety na równi z mężczyznami. Ocenia się, że w Turcji jest ich ok. 15-10 mln. Ortodoksyjni sunnici uważają ich za heretyków, bo alewici nie uznają Koranu za absolutną prawdę objawioną, ponieważ jego tekst jest dziełem człowieka (Mahometa), i nie praktykują wszystkich islamskich przepisów wiary.
Na deser jedliśmy miąższ pestek moreli. Gospodarze śpiewali, a pani domu wyciągnęła odziedziczony po babce tradycyjny strój. Robiliśmy zdjęcia, a ona namówiła każdego z nas, by przymierzył kolorowe ubrania. Choć gospodarze nalegali, byśmy zostali, wręczyliśmy drobne prezenty przywiezione z Polski i wróciliśmy na noc do hotelu.
W Divrigi poznaliśmy turystów, którzy opowiedzieli nam o wykutym w tufowej skale klasztorze Eski Gumusler z X wieku. Dotarliśmy tam autobusem z Derinkuyu przez Nidge (3,5 liry, a dalej zatłoczonym dolmuszem - 2 liry). Niestety, spóźniliśmy się na wschód słońca, kiedy na ścianie klasztoru ponoć pojawia się cień dziewczyny. Do kompleksu prowadzi wąskie przejście. Wokół dziedzińca znajdują się wykute w skale cele mnichów, kuchnia i refektarz z wgłębieniami na amfory do wina i oliwy oraz miejsca pochówku. Najcenniejsza część zabytku to zbudowany na planie krzyża kościół z przepięknymi kolumnami i bizantyjskimi freskami (podobno najlepiej zachowanych w całej Kapadocji). Kompleks został odkryty w 1963 r., ale jeszcze nie opanowali go turyści. Nam towarzystwa dotrzymywał tylko stróż przysypiający na ławeczce (zwiedzanie 9-12.30 i 13-17, 1 lira).
W seldżuckim Nidge, z pozoru nieciekawym miasteczku, jest parę fantastycznych zabytków. Na pewno warto wybrać się do muzeum (wtorek-niedziela 8-12, 13-16.30) mieszczącego znaleziska archeologiczne z pobliskich terenów. Szczególnie cenna jest mumia młodej dziewczyny znaleziona w kanionie Ihlara w latach 60. W pobliżu wielkiego targu, na którym kupiliśmy pyszne kozie sery z ziołami, zwiedziliśmy meczet Sungur Bey Camii (wstęp wolny). Wybudowany przez Seldżuków, odrestaurowany przez Mongołów, łączy w sobie kilka stylów architektonicznych. Pobliska Ak Medresa (1409 r.) posiada dwie kondygnacje, co jest rzadkością. Wewnątrz znajduje się ośrodek kultury, niestety, często zamknięty. Z miasteczka widać góry Taurus - szkoda, że zabrakło nam czasu na wędrówkę przez żłobione wodospadami wapienne urwiska.
Ostatnie dwie godziny w Nidge spędziliśmy na dworcu kolejowym, popijając czaj z ochroniarzem, który zaprosił nas do kantorka, poczęstował ciastkami i posadził przed telewizorem. I tak, oglądając tureckie seriale, doczekaliśmy się pociągu, który zabrał nas do Stambułu.