Safranbolu i Amasra. W krainie szafranu

Wpadliśmy tu przy okazji, jadąc nad Morze Czarne. I okazało się, że Safranbolu to jedno z najpiękniejszych miejsc w Turcji

Czterogodzinna podróż autobusem z Ankary do Safranbolu (10 tureckich lir, 1 lira = ok. 2 zł) była zachwycająca - 225 km wśród nagich górskich szczytów. Autobus zatrzymuje się w hutniczym mieście Karabuk pełnym bloków i dymiących hut. Sanfranbolu, o czym nie wiedzieliśmy, jest 10 km stąd. Ruszyliśmy piechotą, ale po drodze zabrali nas robotnicy drogowi jadący do pracy.

Safranbolu, jak sama nazwa wskazuje, było kiedyś stolicą szafranu. Pręciki drogocennej przyprawy zrywano ręcznie z kwiatów krokusa w październiku, przed wschodem słońca - aby wyprodukować 1kg żółtej przyprawy, trzeba było zebrać 150 tysięcy kwiatów. Safranbolu słynęło także z garbarstwa oraz wyrobów miedzianych i żelaznych.

***

Wysiedliśmy przy wjeździe do Carsi, zimowej części miasta. Bo w liczącym dzisiaj 32 tys. mieszkańców Safranbolu jeszcze w XIX w. większość zamożnych rodzin miała dwa domy. Zimą mieszkali w Carsi położonym w niecce na styku trzech dolin, osłoniętym od mroźnego wiatru. Podczas dokuczliwych upałów przenosili się do rezydencji na wzgórzach Baglar porośniętych winoroślą. Kiedy w Karabuku w latach 30. XX w. założono huty żelaza i stali, starą zabudowę Baglaru zaczęły wypierać nowoczesne kamienice - zachowało się tu niewiele zabytkowych domów. Carsi zostało właściwie nietknięte i dzisiaj wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO miasteczko jest zachwycające.

Można tu zobaczyć odrestaurowane osmańskie domy. W wąskich, krętych uliczkach stoją rezydencje wybudowane w czasach, kiedy przez Safranbolu przebiegał główny szlak handlowy znad Morza Czarnego. Największy rozwój miasta przypadł na okres od XVII do XIX w. Letnie domy w Baglar wyposażone były w baseny, których woda chłodziła powietrze. Domy budowano z suszonych na słońcu cegieł, drewna i stiuku - szlachetnego tynku z zaprawy wapienno-gipsowej. Dzisiaj wiele z nich zamieniono na pensjonaty i hotele, zachowując ich oryginalny charakter.

Przy wjeździe do miasta zwracają uwagę szklane kopuły Cinci Hamam - łaźni z połowy XVII w., działającej do dziś (1,5-3 lir). Centralną część miasta zajmuje stary bazar garbarzy Yemeniciler Arastasi, z rozmaitymi sklepikami, warsztatami i restauracyjkami. Wybraliśmy się do jednej z nich. W skromnym wnętrzu zjedliśmy pyszny obiad: manti (maciupeńkie pierożki z mielonym mięsem polane jogurtem i sosem pomidorowym), perohi (duże pierogi z białym serem, posypane suszoną miętą i ostrą papryką zwaną biber ), pieczonego bakłażana faszerowanego baraniną i zupę z przecieranego grochu. Mój syn zamówił baglar gazozu - produkowany w okolicy gazowany napój o smaku cytrynowym (stał się naszym ulubionym piciem w Turcji). Potem w herbaciarni na niewielkim tarasie na murach (bajkowy widok na Safranbolu) wypaliliśmy jabłkowy tytoń w fajce wodnej, słuchając muezina wzywającego do modlitwy.

Najbardziej znaną i najokazalszą budowlą jest karawanseraj Cinci Hani z 1640 r. Zbudowany wokół wewnętrznego placu mieści w podcieniach dwa piętra z pokojami dla strudzonych drogą handlarzy. Na placu za karawanserajem do dziś odbywa się targ. Niedaleko znajduje się Kaymakamlar Evi - jedna z rezydencji zamieniona w muzeum (8.30-12.30, 13.30-17.30, bilet 1,50 liry). Zobaczymy tu, jak wyglądał tradycyjnie urządzony dom, z oddzielnymi pokojami dla kobiet i mężczyzn. Przywiązywano dużą wagę do udekorowania wnętrza, bo w tureckich domach praktycznie nie było mebli. Sufity zdobiły rzeźbione plafony, podłogi zasłane były wzorzystymi dywanami. Podczas posiłku siadano wokół niskiego stolika. Do spania rozściełano materace bezpośrednio na podłodze.

***

Życie w Safranbolu toczy się powoli, nieliczni turyści nie zakłócają spokojnej i nieco sennej atmosfery. Spacerując wąskimi uliczkami, można przyjrzeć się tradycyjnym warsztatom: piekarz piecze chleb w piecu opalanym drewnem, nad ogniem jak dawniej toczy się miedziane misy, w herbaciarniach młodzieńcy grają w tryktraka, a na ławce przy meczecie wygrzewają się staruszkowie. Na wystawach cukierni piętrzą się słodycze - w Safranbolu robi się podobno najlepsze lokum w Turcji. W sklepikach oprócz turystycznych pamiątek można kupić sahlep - proszek z korzenia krokusa, z którego zimą przyrządza się rozgrzewający napój na bazie gorącego mleka lub wody z dodatkiem cynamonu. Było lato i w herbaciarni, do której zajrzeliśmy przed odjazdem, powiedziano nam że sahlepu nie ma. Ale widząc nasze zawiedzione miny, właściciel zakrzątnął się i po chwili postawił przed nami gorący napój.

Polecam Carsi Pansion, Bozkurt Sokak 1- uroczy pensjonat, małe, ale wygodne pokoje z łazienkami i telewizorem, przemiły właściciel - dwójka 30 lir i restaurację Cazan Ocagi, Kasaplar Sokak 7, tarhana (zupa z grochu) - 1,5, manti - 3,50, karniyarik (bakłażan faszerowany baraniną) - 3,50, perohi - 3

***

Do Amasry pojechaliśmy wypchanym po brzegi dolmuszem (bilet 8 lir). Niektórzy pasażerowie stali, inni wieźli na kolanach kosze zielonej fasoli albo butle z wodą. Pokonanie 90 km zajęło ponad 3 godziny. Zamykaliśmy oczy, żeby nie widzieć, jak dolmusz pędzi wzdłuż przepaści. Robiło się coraz bardziej zielono i wilgotno. Dojechaliśmy do wysokiego wybrzeża - z góry widok był wspaniały: miasteczko położone nad zatoką pomiędzy stromymi klifami, półkolista biała plaża i szmaragdowa woda.

Amasra położona nad dwiema zatokami i piaszczystą plażą, nie jest perłą architektury, ale można się tu zrelaksować po trudach zwiedzania pustynnej Anatolii. Wypoczywają tu tureckie rodziny, które zjeżdżają szczególnie tłumnie w weekendy (ceny noclegów rosną o połowę). My też dotarliśmy na weekend, więc sporo czasu zajęło znalezienie noclegu na naszą kieszeń. Spotkany chłopak poprowadził nas stromymi uliczkami najstarszej części miasteczka do pensjonatu na wzgórzu cytadeli. Mieliśmy stąd blisko do wejścia na cypel ufortyfikowany w czasach bizantyjskich. Duża forteca powstała prawdopodobnie na miejscu mniejszej, wybudowanej w IX w. dla obrony przed ruskimi najeźdźcami. Na początku XIII w. cytadelę wynajęli i przebudowali Genueńczycy, prowadząc w niej transakcje handlowe. Dzisiaj większość zabudowań w jej obrębie jest zamieszkana. Na szczycie wzgórza jest miła herbaciarnia na świeżym powietrzu, z której widać fale rozbijające się o strome brzegi pobliskiej skalistej wysepki. W warto zwiedzić Amasra Muzesi - muzeum miejskie, w którym zgromadzono zabytki z czasów hellenistycznych, rzymskich i bizantyjskich.

Do Amasry przyjeżdża się jednak przede wszystkim na plażę. Przy większej, w pobliżu dużego portu Buyuk Liman jest tłoczno, ale nie na tyle, by nie znaleźć dla siebie miejsca na piasku i w wodzie. Jedynym mankamentem jest puszczana głośno muzyka. Plaża jest strzeżona, a woda ciepła i aksamitna. Wzdłuż zatoki ciągnie się ulica knajpek i pensjonatów, niektóre tuż przy plaży. W jednej z nich zjedliśmy tutejszy przysmak - panierowane małże z frytkami i jasnym piwem. Kiedy się ściemniło, właściciel restauracji włączył podświetlaną kolorowymi żarówkami fontannę zainstalowaną w morzu. Oświetlone girlandy wody i wschodzący nad morzem księżyc tworzyły bajkową atmosferę.

Amasra, podobnie jak całe wybrzeże czarnomorskie, jest pod wpływem wilgotnego morskiego klimatu z częstymi opadami i chłodnym powietrzem. Tak też było drugiego dnia naszego pobytu, na szczęście tylko do wczesnego popołudnia. Wtedy ruszyliśmy nad drugą zatokę, gdzie przy małej zatoce wśród czarnych skał znaleźliśmy kamienną platformę położoną nad samą wodą. Nurkowaliśmy w zielonym morzu i pływaliśmy wśród skał, obserwując wodne rośliny i żerujące w nich morskie stworzenia (oprócz nas była tam tylko jedna rodzina). Wygrzani na słońcu i wymoczeni w słonej wodzie, udaliśmy się na poszukiwanie czegoś do zjedzenia. I zrobiliśmy tego dnia drugie odkrycie - przy głównym skwerze miasteczka znaleźliśmy malutką restaurację ze stolikami na ulicy. Przywitał nas syn właściciela - Gokhan, który doskonale mówił po angielsku (studiował ekonomię w Izmirze i znał wszystkie filmy Kieślowskiego). Gokhan pracuje w restauracji z mamą, ciotką i siostrą. Ojciec prowadzi sklepik przylegający z jednej strony do restauracji, a druga ciotka - agencję turystyczną oddzieloną od niej cienkim przepierzeniem. Rodzina jest bardzo sympatyczna, służy wszelką pomocą i informacją. Zjedliśmy manti , zupę z soczewicy, i gozleme , rodzaj naleśników wypełnionych przyrządzonym na ostro serem, czosnkowym szpinakiem lub czekoladą. Na koniec herbata i smażone w głębokim oleju minipączki. A następnego dnia rano kupiliśmy u ciotki Gokhana bilety autokarowe i wyruszyliśmy do wschodniej Anatolii.

Polecam Pensiyon Konya, bardzo skromna dwójka z łazienką - 35 lir, i restaurację Acitim, Cumhuriyet Caddesi 5, manti - 4, gozleme - 2,5, corba (zupa) - 2, cay (herbata) - 0,5

Więcej o: