Turcja, jakiej nie znamy. W gościnie u Kurdów

We wschodniej Turcji trzeba wtopić się w tłum, zagubić w wąskich uliczkach bazaru czy starego miasta, smakować herbatę w niezliczonych lokantach i rozmawiać z ludźmi

Do najrzadziej odwiedzanych rejonów Turcji należy turecki Kurdystan rozciągający się na południowym wschodzie kraju aż do granic z Syrią, Irakiem i Iranem. Przyczyn izolacji tego regionu jest wiele, ale do najważniejszych należą czynniki polityczne. Wieloletnia dyskryminacja Kurdów przez tureckie władze, zacofanie gospodarcze oraz trwająca od kilku dekad niepodległościowa walka partyzantki kurdyjskiej z rządem - wszystko to sprawiało, że turyści z reguły omijali te rejony. Sytuacja zaczęła się zmieniać przed kilku laty. Liberalizacja polityki władz w Ankarze w stosunku do Kurdów, w dużej mierze wymuszona naciskami Unii Europejskiej, o członkostwo w której stara się Turcja, sprawił, że wizyty w tej części kraju znów stały się możliwe. Mimo to masowa turystyka wciąż tu nie dociera, a pojedynczy przybysze z Europy to tzw. backpackers - globtroterzy przemieszczający się lokalnymi środkami transportu, mieszkający w najtańszych hotelach, przedkładający żywy kontakt z autentyczną kulturą nad wygody i utarte ścieżki opisane w przewodnikach czy folderach biur podróży.

***

Niełatwo tu dotrzeć. Wymaga to przede wszystkim czasu. Pociąg ze Stambułu może toczyć się przez wyschnięte anatolijskie stepy nawet dwie doby. Podróż autobusem jest szybsza (kilkanaście godzin) i bardziej komfortowa. Autokary są klimatyzowane, a w cenie biletu możemy spodziewać się napojów i poczęstunku. Z drugiej strony podróżowanie pociągiem dostarcza niezapomnianych wrażeń - sycenie oczu widokiem bezkresnych pustkowi, na których tylko tu i ówdzie pojawia się pasterz ze stadem owiec, wprowadza w swoisty trans. Przede wszystkim jednak daje odczuć, jak wielkim krajem jest Turcja. Taka podróż pozwala dobitnie zrozumieć, że oto opuszczamy Europę i zagłębiamy się w kontynent azjatycki.

Wielogodzinną podróż można rozłożyć na raty, odwiedzając po drodze ciekawe miejsca w zachodniej lub centralnej Turcji. W naszym przypadku była to Konya, legendarna stolica derwiszów, 600 km na południowy wschód od Stambułu, jedno z najstarszych miast Bliskiego Wschodu, zamieszkiwane nieprzerwanie od III tysiąclecia p.n.e. Należało kolejno m.in. do Hetytów, Rzymian (jako Ikonium), Arabów, Turków Seldżuckich i wreszcie imperium osmańskiego. Tutaj w XIII w. poeta i mistyk Mevlana Rumi założył słynny zakon tańczących derwiszów. Najważniejszym zabytkiem współczesnej Konyi pozostaje ich klasztor Mevlevi Tekkesi (obecnie muzeum). Równie interesujące są zabytkowe meczety, a zwłaszcza imponujący Alaeddin Camii z XII w. Konya daje przedsmak prawdziwego Wschodu. Panuje tu odmienna atmosfera niż w hałaśliwym kosmopolitycznym i na poły europejskim Stambule. Na ulicy przeważają tradycyjne stroje, niemal wszystkie kobiety noszą chusty, a śpiewy muezinów brzmią szczególnie wyraziście.

W Konyi zabawiamy tylko dwa dni, gdyż spieszno nam do właściwego celu podróży, czyli Kurdystanu. Autobus relacji Konya - Sanli Urfa jedzie ponad 10 godzin, na miejsce docieramy ok. 3 w nocy.

***

Pierwsze, co nas uderza, to gorący porywisty wiatr od syryjskiej pustyni wiejący tylko nocą. Mimo to temperatura nawet o tak późnej porze rzadko spada poniżej 30 st. C. W świetle nielicznych latarni dostrzegamy pnącą się po okolicznych wzgórzach niską, typowo bliskowschodnią zabudowę kojarzącą się z krajami arabskimi. Nie jest to przypadek. Sanli Urfa z uwagi na swe położenie zawsze silniej niż inne miasta osmańskie podlegała wpływom arabskim, a do dziś ok. 7 proc. ludności stanowią Arabowie (ok. 70 proc. to Kurdowie).

Kiedy usiłujemy odnaleźć drogę z otogaru (dworca autobusowego) do centrum miasta, jak spod ziemi wyrasta młody Turek w białej koszuli i czarnych spodniach. Bierzemy go za typowego "naganiacza", ale po chwili dociera do nas, że nie znający ani w ząb angielskiego Mustafa jest prawdopodobnie współpracownikiem firmy przewozowej, która przywiozła nas do Urfy i ma się nami zaopiekować w ramach bezpłatnego serwisu (maksyma "klient nasz pan" traktowana jest w Turcji nadzwyczaj poważnie). Prosimy, by zaprowadził nas do jakiegoś hotelu.

- Good - mówi Mustafa z szerokim uśmiechem i daje znać, byśmy szli za nim. Od centrum dzieli nas jakiś kilometr. Życie nocne tu nie istnieje - idziemy przez całkowicie opustoszałe miasto. W końcu znajdujemy względnie tani i schludny hotel. Żegnamy się z Mustafą, który obdarowuje każdego swoim zdjęciem legitymacyjnym (z tym nietypowym zwyczajem okazywania sympatii spotkamy się jeszcze kilkakrotnie).

Rankiem budzi nas gwar ulicy. Wychodzę na rekonesans. Opustoszałe miasto w ciągu kilku godzin zamieniło się w tętniącą życiem, orientalną metropolię. Jestem oszołomiony dobiegającymi zewsząd dźwiękami, kolorami i zapachami. Nie ulega wątpliwości, że Sanli Urfa to już prawdziwa Azja wraz z jej różnobarwnością i kontrastami. Obok bankomatów i biurowców można zobaczyć mężczyzn w turbanach i osły niosące na grzbietach wzorzyste dywany. Wszyscy przyglądają mi się z zaciekawieniem, większość pozdrawia lub usiłuje zagadywać po angielsku.

***

Najciekawsza jest stara część miasta, którą poznajemy w ciągu dnia. Jej centrum to piękny i niezwykle zadbany park, rzecz niecodzienna w mieście wzniesionym pośród jałowej pół-pustyni. Kompleks stawów zamieszkują tysiące karpi dokarmianych przez miejscowych i przyjezdnych.

Zwyczaj ten wiąże się z legendą o Abrahamie, który miał niegdyś zniszczyć wizerunki pogańskich bóstw, za co król Nemrud skazał go na śmierć na stosie. Jednak za sprawą Allaha ogień zamienił się w wodę, a rozżarzone węgle w ryby. Odtąd karpie zamieszkujące stawy uchodzą za święte, a złowienie któregoś z nich ponoć grozi ślepotą. Abraham - postać czczona przez trzy religie monoteistyczne - wydaje się odgrywać w islamie znacznie większą rolę niż w chrześcijaństwie, a Urfa jest najważniejszym miejscem jego kultu. W tutejszym meczecie znajduje się grota, w której miał przyjść na świat, a z oddalonej o godzinę drogi od miasta pustynnej wioski Harran, zgodnie z przekazem biblijnym, wyruszył ku ziemi obiecanej. Nic dziwnego, że Sanli Urfa to ważny cel pielgrzymek świata muzułmańskiego. Spotykamy tutaj nie tylko Turków, ale także Irańczyków, Syryjczyków, Saudyjczyków i inne nacje. Kobiety noszą sięgające ziemi płaszcze i chusty na głowach, twarze zasłonięte czadorem nie należą do rzadkości.

Koło świętych stawów poznajemy 26-letniego Riduana, mówi dobrze po angielsku i nosi koszulkę z Che Guevarą. Zupełnie bezinteresownie postanawia zostać naszym przewodnikiem po Urfie. W ciągu następnych dni trafiamy dzięki niemu do miejsc, których próżno szukać w przewodnikach, m.in. liczącego ponad tysiąc lat ormiańskiego kościoła, który dziś pełni funkcję meczetu, nie zatracił jednak nic ze swej oryginalnej architektury i wzornictwa.

***

Szczególne wrażenie robi bazar (przereklamowanemu Wielkiemu Bazarowi w Stambule bliżej do hali targowej koło dworca Gdynia Główna Osobowa niż do atmosfery, jaką można odnaleźć w Urfie). Handlarze głośno zachwalający towary, gęsty i barwny tłum kupujących, objuczone osły, rzemieślnicy kujący wyroby z cyny i mosiądzu, feeria zapachów nieznanych przypraw i potraw - wszystko tworzy niepowtarzalną i niezapomnianą całość. Bazar to prawdziwe miasto w mieście - łatwo zabłądzić pośród wąskich uliczek. Jednak Riduan pewnie prowadzi nas do celu. Przemierzamy niezliczone uliczki, na których handlarze specjalizują się w określonych towarach (chusty, biżuteria, naczynia...), przeciskamy się przez rozkrzyczany, wielobarwny tłum.

W pewnym momencie skręcamy w niepozorną bramę i nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Przestronny plac pełen zieleni otaczają zabytkowe budowle, a przed słońcem chronią płócienne zadaszenia. Przy dziesiątkach malutkich stolików siedzą tradycyjnie ubrani mężczyźni, pijąc herbatę, paląc, grając w kurdyjską odmianę warcabów, rozmawiając i odpoczywając. Pomiędzy nimi kręcą się dzieci handlujące obwarzankami, roznoszące herbatę i napoje. Pod nogami biegają stada kurcząt. To karawanseraj - jedno z najważniejszych miejsc w kulturze muzułmańskiej. Tak nazywano zajazdy dla wędrownych karawan budowane wzdłuż głównych szlaków handlowych. Odpoczywali w nich handlarze, chroniąc się przed wszechobecnym upałem i bandami rabusiów napadających na karawany. Dziś karawanseraje nie pełnią już tych funkcji, a w tych, które są wciąż czynne, spotykają się miejscowi (dokładniej: mężczyźni). Siedząc przy jednym ze stolików i popijając obowiązkowy czaj , patrząc na brodatych Kurdów w chustach arafatkach i turbanach, przecieramy oczy ze zdumienia. Gdyby nie lśniący czerwony motocykl stojący z boku, można by pomyśleć, że przenieśliśmy się kilkaset lat wstecz.

Największy urok poznawania wschodniej Turcji polega właśnie na wtopieniu się w tłum, zagubieniu w wąskich uliczkach bazaru czy starego miasta, smakowaniu herbaty w niezliczonych lokantach , rozmowach z przypadkowo poznanymi osobami. Naturalna przychylność i zainteresowanie, z jakim odnoszą się do przyjezdnych zarówno Turcy, jak i Kurdowie, sprawia że trudno tutaj czuć się obco czy źle, choć trzeba przywyknąć do natarczywych spojrzeń i tego, że niemal cały czas Europejczyk (w szczególności kobieta) znajduje się w centrum uwagi. Jednak w przeciwieństwie do Stambułu i innych miast zachodniej Turcji w Kurdystanie nie ma jeszcze naciągaczy, cwaniaków i oszustów bezwzględnie wykorzystujących turystów, którzy traktowani są jako źródło łatwego zarobku (zjawisko to dotyczy zresztą wszystkich regionów Azji bardziej masowo odwiedzanych przez przyjezdnych z Zachodu).

***

Kolejnego dnia zwiedzamy ruiny twierdzy górującej nad miastem. Widok, jaki się stąd rozciąga z pewnością rekompensuje trudy stromego podejścia, jednak same ruiny rozczarowują. Z dawnej twierdzy niewiele pozostało, a cztery liry za wstęp to wygórowana opłata. Urfa należy do najgorętszych miast Turcji, co szczególnie daje się odczuć na szczycie góry - nie ma schronienia przed morderczym słońcem. Temperatura z pewnością przekracza 40 stopni, toteż po kilkudziesięciu minutach wałęsania się pośród ruin, z ulgą opuszczamy wzgórze.

Sanli Urfa obfituje w zabytki, wśród których najważniejsze są średniowieczne meczety oraz pełne wąskich brukowanych uliczek stare miasto. Dzięki Riduanowi ostatnią noc spędzamy w starej dzielnicy u kurdyjskiej rodziny - niepowtarzalna okazja, by zobaczyć, jak żyje się tu na co dzień. Gospodarz (były partyzant kurdyjski) ujmuje nas gościnnością i serdecznością. Bariera językowa nie ma najmniejszego znaczenia, zresztą Riduan doskonale wywiązuje się z roli tłumacza.

W kurdyjskim domu życie toczy się na podłodze, a raczej na miękkich wzorzystych dywanach, którymi wyłożona jest część mieszkalna. Nie ma tu mebli w naszym rozumieniu. Urzeka nas atmosfera spokoju - nikt się nie spieszy, nikt nikogo nie pogania. Parzenie i wspólne picie herbaty to celebrowany z namaszczeniem rytuał, który może trwać parę godzin. Z głośników nieustannie sączą się nostalgiczne pieśni narodowego barda Sivana Perwera.

Kurdowie to naród o niezwykle silnym poczuciu własnej tożsamości. Jakby się nie starać, trudno uciec od rozmów o polityce. Sytuacja tej największej tureckiej mniejszości narodowej (ok. 15 mln) wciąż nie jest łatwa. Oficjalnie mówi się o złagodzeniu polityki wobec Kurdów ze strony rządu, jednak zdaniem samych zainteresowanych rzeczywistość jest inna. Z jednej strony dyskryminacja Kurdów nie ustaje, z drugiej oni sami znów coraz chętniej sięgają po broń. W czasie naszej wizyty w południowo-wschodniej Turcji w okręgu Hakkari graniczącym z Irakiem i Iranem bomba zabiła pięciu tureckich żołnierzy. Do zamachów doszło także kilkakrotnie w turystycznych kurortach na zachodnim wybrzeżu. Prawdopodobnie za częścią tych incydentów stała separatystyczna Partia Pracujących Kurdystanu. Przyszłość Kurdów nie jawi się zatem zbyt różowo, zwłaszcza że wielu z nich nie zamierza poprzestać na wywalczeniu praw czy autonomii, lecz żąda niepodległości, na co Ankara pewnie nigdy się nie zgodzi. Na ulicach Urfy nie widać jednak śladów napięcia. Turcy i Kurdowie żyją tu obok siebie, a o zbrojnych incydentach dowiadujemy się dopiero po powrocie do Stambułu kilkanaście dni później.

***

Następny przystanek w naszej podróży - Diyarbakir, nieformalna stolica Kurdystanu, miasto owiane złą sławą głównego centrum ruchu oporu. Ponoć jeszcze przed kilku laty mężczyźni przechadzający się po ulicach z bronią nie budzili zdziwienia, a turecka żandarmeria nie miała tu wstępu. Przez ostatnie lata wiele się zmieniło, do Diyarbakiru zaczęli nawet powracać pojedynczy turyści. Niemniej miasto nie pozbyło się specyficznej, ciężkiej atmosfery, która sprawia, że trudno je polubić od pierwszego wejrzenia. W porównaniu z pełną muzułmańskich pielgrzymów i osmańskich budowli Urfą, Diyarbakir jest znacznie mniej konserwatywny, ale jednocześnie o wiele brzydszy, pełen chaosu, nieporządku, niepokoju.

Miasto moloch w znakomitej większości składa się z typowych dla Turcji blokowisk. Godna uwagi jest tylko najstarsza część, czyli samo centrum. Ciekawostką jest potężny, wspaniale zachowany mur z czasów rzymskich, który otacza zamkniętym okręgiem główną część miasta. Jeśli wierzyć przewodnikom, jest to najdłuższa tego typu budowla na świecie po Wielkim Murze Chińskim! Warto się nań wspiąć od południowo-wschodniej strony miasta, by nasycić oczy wspaniałym widokiem. Po horyzont ciągnie się szara pustynia, pośród której wyraźnie odznacza się zielona nić doliny meandrującego wokół miasta Tygrysu.

Jeżeli zejdzie się z muru i zagłębi w którąś z uliczek, trafia się do najstarszej części miasta. Jest znacznie rozleglejsza niż w Urfie i znacznie łatwiej w niej zabłądzić. Tu wyraźnie widać, że Kurdystan to najuboższa część Turcji. Budynki i ulice są zaniedbane, gromady umorusanych dzieci biegną za nami, krzycząc "Money! Money!" . Nasze pojawienie się budzi wyraźne zdumienie. Obok przesiadujących przed domami rodzin tu i ówdzie kręcą się dość podejrzanie wyglądające grupy wyrostków. Zapada zmierzch, zaczynamy odczuwać lekki niepokój i postanawiamy opuścić starówkę. Nie jest to łatwe. Wydostanie się z labiryntu identycznie wyglądających uliczek zajmuje nam sporo czasu. W przewodnikach ostrzegają, że w tej części miasta dochodzi do napadów.

- To nieprawda. Diyarbakir jest równie bezpieczny jak każde inne miasto w Turcji - przekonuje nas Ali, kurdyjski fotoreporter na co dzień pracujący w Londynie. - To turecka propaganda skierowana przeciwko Kurdom. Żaden amerykański czy angielski autor przewodnika nie sprawdzi, jak jest w rzeczywistości, tylko powtarza to, co usłyszał. W ten sposób tworzy się atmosferę zagrożenia i rzeczywiście ludzie boją się tu przyjeżdżać. Błędne koło się zamyka, a Kurdystan pozostaje w izolacji.

Alego poznajemy w jednej z herbaciarni. W rodzinnym Diyarbakirze spędza wakacje, od ośmiu lat mieszka w Anglii. Pracuje dla jednej z agencji prasowych, często na Bliskim Wschodzie, ostatnio w Iraku. Ubiera się po europejsku, jednak nie zatracił kurdyjskiej gościnności i po kilku minutach oferuje nam bezpłatny nocleg w swoim przestronnym domu na przedmieściach. Powoli przyzwyczajamy się, że tego rodzaju otwartość jest czymś naturalnym na Wschodzie.

***

Do Mardin, pełnego uroku starożytnego miasteczka leżącego ok. 30 km od granicy z Syrią, łatwo dostać się z Diyarbakiru. Wybudowano je na szczycie góry wznoszącej się pośród pustyni. To chyba najpiękniejsze miasto południowo-wschodniej Turcji. Mieszają się tu wpływy osmańskie, arabskie i starochrześcijańskie. Zwraca uwagę odmienne wzornictwo meczetów - nie są białe, lecz zbudowane z symetrycznie przekładanych czarnych i białych kamieni. W Mardin do dziś żyje diaspora chrześcijańska. Przez całe wieki chrześcijanie stanowili tu większość, co odbija się nadal na sposobie ubierania mieszkańców. Nawet muzułmanie noszą częściej kaszkiety i marynarki niż chusty i szarawary.

Warto odwiedzić niewielki, ale nie pozbawiony uroku bazar. Uderza panujący tu spokój. Mardin zamieszkuje zaledwie kilkadziesiąt tysięcy ludzi, podczas gdy większość miast tureckich to wielusettysięczne, a nierzadko kilkumilionowe aglomeracje.

***

Z żalem opuszczamy Kurdystan. Tym razem nie udało nam się dotrzeć nad słynne jezioro Van ani do najdalszej prowincji - Hakkari. Ale wrócimy tu jeszcze niejednokrotnie. Wyjeżdżamy bogatsi o niezapomniane wrażenia. Przed nami kilkanaście godzin podróży do Stambułu. Patrząc na pustynne i jałowe wzgórza przesuwające się powoli za oknem autobusu, myślę, jak bardzo ten niegościnny suchy krajobraz kontrastuje z wielobarwnością kultury Kurdystanu, ze złożonością historii, z serdecznością i otwartością ludzi, którzy go zamieszkują.

Jak i za ile

Dojazd. Najprościej i najdrożej samolotem Warszawa - Stambuł, bilet w obie strony - ok. 2 tys. zł, "last minute" - ok. 1000 zł. German Wings (wyloty z Berlina) - bilet (kupiony odpowiednio wcześnie) - od 30 euro w jedną stronę. My wybraliśmy opcję łączoną: promocyjny bilet Central Wings do greckich Salonik - 190 zł w jedną stronę, stamtąd do Stambułu pociągiem lub/i autobusem - ok. 30-50 euro. Najbardziej uciążliwa jest podróż autobusami (wiele przesiadek) przez Ukrainę, Rumunię i Bułgarię - może kosztować nie więcej jak 200-300 zł.

Ceny. Turcja ostatnio wyraźnie podrożała. Latem 2005 r. pokój dwuosobowy w tanim hotelu kosztował ok. 15 dol. Im dalej na wschód, tym lepsze warunki oferowano za podobną kwotę. Ceny w nielicznych marketach nieznacznie niższe od polskich. Obiad w lokancie - 3-7 dol., kebab na ulicy - 1-1,5. Przejazd autobusem 600-800 km - ok. 25-30 dol. Ceny na bazarach zależą głównie od umiejętności targowania się (nieodzownej w tym kraju). W 2005 r. przeprowadzono denominację (1 mln starych lir = 1 nowa lira). Od stycznia 2006 r. w obiegu jest już tylko nowa waluta, ale z uwagi na to, że stare i nowe banknoty różnią się tylko nominałami należy uważać, aby nie paść ofiarą oszustwa.

Bezpieczeństwo. Kurdystan jest zasadniczo bezpieczny, o co dbają liczne patrole wojska i innych służb mundurowych. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że w stosunkach turecko-kurdyjskich zawsze może dojść do niespodziewanego zaostrzenia sytuacji (jak miało to miejsce w kwietniu 2006 r.). W bardziej konserwatywnych miastach kobiety powinny zakryć ramiona, podróżujące samotnie mogą być obiektem zaczepek. Generalnie jednak ludzie są niezwykle mili, przyjaźni i serdeczni.

Więcej o: