Rajskie plaże na Goa

Nieważne, jak zwiedzasz świat, w jakich mieszkasz hotelach, co i gdzie jesz. Ważne jest tylko jedno: żeby na twojej drodze znalazły się Indie

Leciałem wysoko nad nabrzmiałymi od deszczu chmurami. Nie było szans, żeby zobaczyć choć skrawek lądu. Parę minut po starcie z Trivandrum wioząca nas do Bombaju maszyna Air India wleciała w jakąś mokrą szmatę i przebiwszy się przez to monsunowe okropieństwo, odcięła mnie od widoku ziemi z wysokości. A ja tak strasznie pragnąłem zobaczyć kawałek indyjskiego lądu z lotu ptaka! Gorące pragnienie poparłem modlitwą i z pokorą czekałem.

I oto w pewnej chwili zostałem wysłuchany. Niebo otworzyło się i z parokilometrowej wysokości zobaczyłem cienki pasek morza i wielkie połacie lądu. Był nim najmniejszy, a dla mnie najmilszy stan Indii - Goa. Jaki Bóg wysłuchał moich próśb? Czy mój, chrześcijański, będący jednocześnie bogiem mieszkańców tego stanu, skolonizowanego i schrystianizowanego przed wiekami przez katolicką Portugalię? Czy też liczni bogowie hinduistycznego panteonu władający całym subkontynentem, a pozostający ze mną w przyjacielskich (jak mniemałem) stosunkach?

Najpierw rozpoznałem Ajadiv - obronny fort wojskowy na granicy Goa i Karnataki. Chwilę potem dostrzegłem Palolem Beach - najcudowniejszą z cudownych plaż...

***

Pamiętałem ją z czasów, kiedy nie było tu nikogo, to znaczy turystów. Dotarliśmy tam autobusem z Vasko da Gama i żyliśmy parę dni, śpiąc na plaży pod łodziami rybackimi wyciągniętymi z wody i przewróconymi dnem do góry. Takich zachodów słońca, powtarzających się co wieczór, nie widziałem nigdzie na świecie - przeraźliwie krwistoczerwonych, zasłanianych co chwila przez pędzące, poszarpane, granatowo-sine chmury. Dzieci rybaków przychodziły nas oglądać, zdziwione naszą obecnością i kolorem skóry. Próbowaliśmy razem łowić sieciami ryby z brzegu lub łapać je rękami w skalistych zatoczkach. W wioskowym sklepiku można było kupić zapiekane w cieście warzywa - samosy, pakory, zimne chapati i gorącą herbatę. Była też lekko gazowana i chłodnawa woda, butelkowana prawdopodobnie w jakimś warsztaciku w pobliskim miasteczku. Chłopaki z radością za parę paisa zrzucały nam z palmowych koron dojrzałe kokosy, których galaretowate lub twarde wnętrze było naszym codziennym (świetnym) pożywieniem. Wieczorami paliliśmy ognisko. Pieczone w nim ryby i banany smakowały przepysznie, a miejscowy arak i feni - jak nic na ziemi.

***

Lecąc dalej, zobaczyłem wielokilometrową, prostą, biało-żółtą Colva Beach, a za moment mieniące się srebrzyście ujście rzeki Zuari oraz wyłaniającą się powoli zwartą zabudowę stolicy stanu - Panaji. W głębi lądu widać było zarysy miasta Velha Goa, starej poportugalskiej stolicy. Za sprawą przezroczystego, mroźnego powietrza wszystko wyglądało jak w realistycznym śnie.

Velha Goa to kompleks barokowych kościołów i klasztorów. Miasto ożywa, kiedy przybywają pielgrzymki do grobu św. Franciszka Ksawerego, wiekiego jezuity-misjonarza. Przed wejściem do Bazyliki, zdobywca tych ziem admirał Alfonso de Albuguergue z wysokiego postumentu próbuje jeszcze raz sprawować władzę nad miastem.

Po chwili rozpoznałem w dole miejsce, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczyłem Ocean Indyjski - Calangute Beach...

***

Przypomniałem sobie moje pierwsze, zachwycone spojrzenie na ocean - szalał, spieniony po horyzont, ciskając ogromne mętnozielone fale na zbity piach. Zacinał monsunowy deszcz, naginając do ziemi wiotkie palmy, a słońce, choć był środek dnia, nie było w stanie przebić się swoim blaskiem na ziemię. Cała przyroda, ustawicznie zalewana potokami deszczu, kwitła i zieleniała, pięła się ku słońcu w zawrotnym, niemal dostrzegalnym tempie. Wszystko to tworzyło nieznany mi, wirujący od wiatru, wilgotno-mglisty świat.

Na tę plażę, gdzie było tylko parę skromnych hotelików i restauracyjek, na "stukonnym" motocyklu z pobliskiej Ajuny Beach przyjeżdżał ze świtą król goańskich hipisów - śniadolicy, długowłosy Hiszpan. Wielki, do pasa pokryty tatuażami, w skórzanym nabijanym srebrem pasie, ubrany tylko w ucięte za kolana dżinsy, uśmiechnięty, na luzie, zawsze lekko spowolniony jakaś roślinną używką. Takich jak on, stanowiących zbieraninę z całego świata czasowych mieszkańców Goa były tłumy. Przybywali tu (podobnie jak ja) z Europy przez Azję Środkową, Turcję, Iran i Afganistan, najczęściej samochodami lub autobusami, rzadziej samolotami.

***

Za Calanguthe Beach intuicją raczej niż wzrokiem odnalazłem kolejną plażę - Baga Beach. Kontury leżącego na stromych skałach klasztoru (z tej wysokości wyglądał jak biała kostka cukru) widać było znakomicie. Pod tymi skałami, na brzegu rzeczki wpadającej do morza wynajmowaliśmy jednoizbowy murowany domek. Obok była przeprawa przez rzeczkę i nieraz (zamiast przewoźnika, którego czasami nie było) przewoziłem zakonnice wąską drewnianą łódką, odpychając się wielkim kijem od dna. Niedaleko naszego domku stał duży, poportugalski dom, gdzie bardzo często jadaliśmy z jego właścicielami pyszne specjały tutejszej kuchni. Zasiadaliśmy w wysokim, pięknie umeblowanym salonie, rozświetlonym blaskiem woskowych świec w żyrandolach i lamp oliwnych w olbrzymich, szklanych kloszach. Znakomite jedzenie o specyficznym, hindusko-portugalskim smaku, ostre, a zarazem delikatne, podawano w pięknej porcelanowej zastawie. Nie używaliśmy sztućców, jedząc, tak jak wszyscy, ręką. Pod wieczór chodziliśmy nad morze, aby w stojących na plaży kapliczkach z kamiennymi krzyżami palić cienkie, wysokie świeczki. Światełka w kapliczkach było widać na niemal wszystkich goańskich plażach. Świeczki zapalali głównie rybacy, by zapewnić sobie pomyślne ranne połowy. Morze, spienione w dzień, w czasie odpływów cofało się, szumiąc i bulgocząc, i powoli wygładzało przypominającą płynny ołów powierzchnię, w głębi mieniąc się fosforyzującym planktonowym wnętrzem.

***

Klasztor zniknął pod metalowym brzuchem samolotu i wtedy, przez moment, mignęła plaża, ikona hipisowskiej Goa lat 70. - Ajune Beach. Patrząc dalej w stronę horyzontu, przez lekką mgiełkę dostrzegłem rozległe miasto Mapuca i szaro-bure mętne ujście Chapora River. Przypomniałem sobie targ, na którym robiliśmy cotygodniowe zakupy. Zawsze, bez względu na pogodę, cały plac targowy zasłonięty był wielkimi, czarnymi parasolami. Chroniły handlujących i towary przed bezwzględną tropikalną pogodą. Parasole falowały w rękach i na wietrze, a wtedy plac wyglądał tak, jakby chciał odlecieć albo przynajmniej leciutko unieść się nad ziemię...

Znowu nadciągnęły ciemne chmury. Widocznie boskie siły postanowiły zakończyć spektakl dedykowany mojej osobie. W ostatniej chwili rozpoznałem graniczny pięciokątny fort - Tiracol - odcinający się od ciemnej ziemi geometrycznym kształtem. A potem były już tylko wolno przesuwające się chmury, obojętne jak pierzyna na obcym łóżku.

Skończyły się widoki, emocje opadły.

***

Już parę lat temu opowiadano mi, że na Palolem Beach wyrosły rzędy hotelików i restauracyjek. Podobno na Calangute Beach i na innych plażach odbywały się koncerty muzyki techno. Fanów przywoziły samoloty z całego świata, a wtedy dyskoteki i plaże, zwłaszcza w nocy, były pełne transowego towarzystwa. Od pewnego czasu te psychodeliczne masowe imprezy techno są zakazane. Mówiono mi też, że podobno wywozi się z domów goańskich katolików, poportugalskich rezydencji i opuszczonych kościołów komplety rzeźbionych mebli z twardego ciemnobrązowego drewna. Katolickie kościoły zaczynają świecić pustkami. Co światlejsi goańczycy przenoszą się do Bombaju.

Gdy byłem pierwszy raz na Kowalam Beach (sławna plaża niedaleko Triwandrum w Keralii), mieszkałem w Babu Cottage - sześć pokoików-klitek w prymitywnym baraczku z liści palmowych. Mieliśmy trzech służących, radosnych, nieskażonych cywilizacją chłopaków z pobliskiej wioski. Jadaliśmy ostrygi lub mule prosto z wody, które wyszukiwaliśmy na oblewanych falami skałach. Uprawialiśmy "bodysurfing", namiastkę prawdziwego surfingu. Było bosko.

Gdy wróciłem tam po dwóch latach, Babu Cottage już nie istniał, choć spotkałem jednego z naszych dawnych służących (dałem mu zdjęcia z poprzedniego pobytu). Musiałem zamieszkać w ceglanym hotelu, i wszystko, co miałem ze sobą (dosłownie!), po jednej nocy zapleśniało. Ostrygi jadłem raz - drogo! - w restauracyjce na wysokim, skalnym morskim brzegu w gaju palmowym.

Trzy lata temu w Kowalam Beach zobaczyłem mnóstwo hoteli, restauracji i sklepów rozsianych na całej długości plaży. W sklepach towary takie jak w Bombaju i Madrasie, w Kaszmirze i Radżastanie. Dojeżdżało się szeroką, obstawioną reklamami szosą z Trivandrum, a nie - jak dawniej - wąską, biegnącą przez maleńkie, tętniące życiem wioseczki palmowych domków. Do dawnego Babu Cotage już nie poszedłem. I tak te miejsca zapamiętałem i zawsze będę do nich wracał myślami.

Goa w sieci:

http://goagovt.nic.in

http://goa.indiantravelportal.com

Więcej o: