Trzygodzinny lot z Santiago do Punta Arenas (zamiast 60-godzinnej podróży autobusem) uświadamia mi, jak bardzo rozciągnięte jest Chile. Z północy na południe 4300 km! Dzień wcześniej pociłam się na rozpalonej słońcem pustyni Atacama, teraz sięgam po polar smagana zimnymi wiatrami najdalszego zakątka Patagonii.
Choć trudno uznać Punta Arenas za piękne miasto, to jednak jest w nim jakaś magia. Być może z racji odizolowania i poczucia, że jest się na końcu świata. Dostać się tu trudno (pomijając samolot) - przez południe Chile nie wiodą żadne drogi, jedyne połączenie autobusowe prowadzi przez Argentynę.
Chociaż nie jest to najbardziej na południe wysunięte miasto świata - bliżej Antarktydy leży argentyńskie Ushuaia. - Za to działa u nas najbardziej "południowy" browar na całym globie - chwalą się miejscowi, pokazując na butelki piwa La Polar.
Z punktu widokowego na jednym ze wzgórz patrzę na kolorowe domki pokryte kolorowymi dachami. Niebieskie, żółte, zielone, czerwone wyglądają naprawdę wesoło. Może to sposób na łatwiejsze przystosowanie się do raczej surowych warunków? Na drogowskazach, prócz wspomnianej Warszawy i bieguna, mnóstwo innych miejsc: Ryga - 16 530 km, Astana - Kazachstan - 20 820 km, Tokio, Hawana, Bejrut, Mekka...
Wszędzie daleko, za to do Ziemi Ognistej blisko. Widzę jej brzeg oddzielony Cieśniną Magellana (można nią przepłynąć z Pacyfiku na Atlantyk, unikając sztormów tak częstych na szlaku wokół niedalekiego Przylądka Horn). Magellan, który dotarł tu w 1520 r., był pierwszym Europejczykiem w tym rejonie. Od niego pochodzi również nazwa prowincji Magallanes, której stolicą jest właśnie Punta Arenas. Imię żeglarza odkrywcy nosi jedna z ulic w centrum, a na głównym placu miasta stoi jego pomnik.
Spacerując po przecinających się pod kątem prostym ulicach Punta Arenas, wcale nie czuję, że mieszka tu ponad 100 tys. osób. Życie toczy się spokojnie, a wszystko, co jest warte zobaczenia, obejdziemy na piechotę. Jedynie do polecanej turystom strefy wolnocłowej z mnóstwem sklepów na peryferiach trzeba podjechać, choć ceny wcale nie są niskie. Zamiast na zakupy, lepiej więc udać się np. do Muzeum Morskiego, a potem usiąść na przypominającym park Plaza Munoz Gamero i obserwować przechodniów. A jeśli polubimy to miejsce, podejdźmy do pomnika Magellana i pogłaszczmy lub pocałujmy wielki palec u nogi jednego z Indian towarzyszących żeglarzowi (mocno już wytarty). Legenda mówi, że w ten sposób zagwarantujemy sobie powrót do Punta Arenas.
Miasto zostało założone w 1848 r. Początkowo był tu jedynie garnizon wojskowy i kolonia karna, ale dość szybko znaleźli się chętni do osiedlania się. Pionierów upamiętnia pomnik przy drodze z lotniska - osadnik idzie ze stadem owiec ku lepszej przyszłości.
W czasach, kiedy nikomu nie śnił się Kanał Panamski, Cieśnina Magellana była ruchliwym szlakiem żeglugowym. Początkowo handlowano futrami fok i skórami guanako (dziko żyjący kuzyn lamy), jednak prawdziwe fortuny zaczęto zbijać dzięki owcom. W końcu XIX w. sprowadzono z niedalekich Falklandów 300 sztuk tych zwierząt, kilka lat później były ich już dwa miliony. Jeden z największych "wełnianych" potentatów, niejaki José Menedez, przeistoczył się z kupca w jednego z najbogatszych ludzi Ameryki Południowej. Kontrolował obszar liczący milion hektarów! W jego siedzibie rodowej w Punta Arenas - Casa Braun-Menedez - znajduje się dziś muzeum historii regionalnej. Zresztą podobnych rezydencji jest w mieście więcej. A na cmentarzu można podziwiać imponujące mauzolea (spoczywa tu i José Menedez). To również ciekawa lekcja historii tych ziem. Z nagrobków wynika, że przyjeżdżali tu szukać szczęścia Anglicy, Irlandczycy, Niemcy, Hiszpanie, Włosi, Francuzi, a przede wszystkim Chorwaci, których do tej pory mieszka tu wielu. Słowiańsko brzmiące nazwiska na tym prawdziwym końcu świata nikogo nie dziwią, podobnie jak powiewające tu i ówdzie chorwackie flagi. A po drugiej stronie fiordu, na chilijskim brzegu Ziemi Ognistej, znajduje się miejscowość Porvenir założona w latach 80. XIX wieku przez imigrantów z Bałkanów.
To zazwyczaj z Punta Arenas wyrusza się na Ziemię Ognistą oraz ok. 400 km na północ (jak na tutejsze odległości to całkiem niedaleko), do Parku Narodowego "Torres del Paine" z niezwykłymi górami o kształcie wież i iglic. Zanim jednak się tam udamy, odwiedźmy pingwiny Magellana. Do wyboru są dwie pingwinie kolonie - ok. 70 km od miasta Seno Otway (dojedziemy tam samochodem) i na wysepce-rezerwacie Isla Magdalena (w dwie godziny dopłyniemy statkiem). Pocieszne ptaki można oglądać od października do kwietnia, a najwięcej jest ich między grudniem i lutym - na wyspie rezyduje ich wówczas ok. 150 tys. Dziś ludzie nie są już dla pingwinów zagrożeniem, ale dawniej uważane były za smaczny kąsek. Wygłodniali żeglarze z załogi kapitana Drake'a, którzy przybili do brzegów Isla Magdalena w 1578 r., zjedli ich ok. 3 tys., chwaląc, że smakują podobnie jak gęsi. Kroniki nie wspominają, jak przybysze traktowali innych przedstawicieli patagońskiej fauny, m.in. strusie nandu (osiągają do 1,5 m wysokości) czy wspomniane już guanako z rodziny wielbłądowatych. Wiadomo natomiast, że guanako stanowiły niegdyś cenną zdobycz miejscowych Indian. Mięso zjadali, ze skóry i wełny robili ubrania i namioty, ze ścięgien splatali liny, a kości służyły do wyrobu narzędzi i broni.