Wulkanów jest tu więcej niż gdziekolwiek na świecie. 120 mln mieszkańców Jawy (trzy razy ludność Polski na trzykrotnie mniejszym obszarze) spędza życie pod uśpionymi lub aktywnymi kraterami, kąpie się w geotermicznych źródłach, łowi ryby w powulkanicznych jeziorach. Na ogół Jawajczycy są pogodni i niezwykłe uprzejmi. Czasem jednak wybuchają. Nieprzypadkowo słowo "amok" - nagłe opętanie - jest pochodzenia jawajskiego.
Gleba jest tak żyzna, że rodzi przez okrągły rok. Wzrok podróżnika wędruje z rozkoszą od intensywnej zieleni plantacji herbaty na wzgórzach po delikatną zieleń ryżowisk w dolinach, przemyka po gąszczach bananowców, palm kokosowych i oleistych. Spod wulkanicznego popiołu odsłonięto w XIX w. ruiny świątyń hinduistycznych i buddyjskich sprzed podboju islamskiego. Gdy w XVII w. Holendrzy podbili i zjednoczyli Indonezję, pod kolonialną przykrywką pozostała mozaika kultur, języków i obyczajów. Również tutejszy islam nie przypomina w niczym islamu z krajów arabskich. Wyrósł na gruncie innych wiar, nauczył się z nimi współistnieć, częściowo je sobie przyswoił. Owszem, w ostatnich latach więcej muzułmańskich kobiet szczelnie się okrywa, ale w autobusie droczą się wesoło z kierowcą. Obok, znacznie liczniejsze, z odkrytymi głowami lub tylko w chustkach i w opiętych dżinsach. Muezin budzi od rana na modlitwę, ale w meczetach pustawo. A w knajpkach mężczyźni raczą się piwem.
O harmonię Jawy troszczy się niewielki tajemniczy lud Badui, o którego pochodzeniu nie wiadomo nic pewnego. Mieszkają 120 km od Dżakarty, na zboczu góry Kendeng. Dziś pozostało ich ok. 3 tys., praktykują mieszankę hinduizmu i animizmu. Niektóre biura podróży organizują już wycieczki do Badui "zewnętrznych", czyli "niebieskich", zamieszkałych w 39 wioskach, które tworzą obronny krąg wokół trzech wiosek "wewnętrznych". Ich mieszkańcy wyrzekli się cywilizacji. Leczą się ziołami, tkają własne ubrania, do budowy domów nie używają gwoździ. Ich nikt nie obejrzy. Wiadomo tylko, że Badui "wewnętrzni" z białymi opaskami na czole, siłą rytuałów i modlitw utrzymują jaki taki ład w Indonezji i na świecie.
Cała Jawa, choć to w zasadzie kraina Allaha, pełna jest dziwnych kultów, starych obyczajów, wiary w nadprzyrodzone moce. Nie minęło kilka dni, a już zdążyłam się nasłuchać opowieści o czarnej i białej magii. Wracając do hotelu, czułam, jak w ciepłym mroku fruwają jawajskie duchy.
Podróż zaczęłam od pomyłki. Pojechałam do Dżakarty, gdzie turysta nie ma wiele do roboty. Stolica Indonezji (co najmniej 9 mln mieszkańców) to megalopolis bez kształtu i wyraźnego centrum. Są tu luksusowe hotele i hipermarkety obok slumsów ze śmierdzącymi ściekami, nad którymi siedzą dzieci i biegają ogromne szczury. Dżakarta jest fascynująca dla socjologa czy dziennikarza. Ale jeśli już los was tu rzuci, obejrzyjcie koniecznie Monas, czyli Narodowy Pomnik wystawiony w 1961 r. w kształcie 132-metrowej strzały (nazywany "ostatnią erekcją Sukarno"). Przy tej samej alei stoi ogromny meczet Istiqlal, jeden z największych obiektów religijnych świata. Dreszczem przejmuje wizyta w chińskiej dzielnicy Glodok, w 1998 r. widowni pogromów, która do dziś nie może się podnieść. Nie wolno ominąć fantastycznego Muzeum Narodowego ze złotymi skarbami hinduskich i islamskich królów Jawy, kolekcją broni, instrumentów muzycznych, przedmiotów kultu i insygniów władzy z całego archipelagu. Trzeba też odwiedzić muzeum wayang, kukiełek z teatru cieni, tradycyjnego gatunku sztuki jawajskiej, gdzie zgromadzono kukiełki nie tylko z Jawy i Bali, ale też z Chin, Kambodży i Indii.
Jednak natychmiast potem czym prędzej trzeba dać nogę i jechać na zachodnie wybrzeże, trzy godziny drogi od stolicy. Mniej popularne od Bali oferuje ciepłe morze, plaże z białym piaskiem i sporo miejsc do nurkowania. Z kurortu Carita organizowane są wycieczki pod słynny wulkan Krakatau, a raczej to, co z niego zostało. W 1883 r. eksplodował z siłą 100 tys. bomb atomowych, zapadł się pod ocean z wyspą, na której się wznosił. Powstała 40-metrowa fala tsunami, która zatopiła 165 wsi i zabiła 36 tys. ludzi. Był to największy wybuch wulkanu zanotowany w dziejach. W 1927 r. w miejsce "ojca" Krakatau z morza wynurzył się "syn" Anak Krakatau, niedaleko cieśniny, która dzieli Sumatrę od Jawy. Dziś energiczne dziecko idzie w ślady ojca i pluje kamieniami i dymem. Kiedy Anak Krakatau jest spokojniejszy, można wejść na jego zbocze. Kiedy się gniewa, lepiej podpłynąć łodzią i oglądać go z bezpiecznej odległości.
Jeśli czas i energia pozwolą (mnie nie pozwoliły), warto z zachodniego wybrzeża zjechać na jego kraniec do Parku Narodowego Ujung Kulon, w którym żyją ostatnie nosorożce jawajskie, a również lamparty i krokodyle. Park, ceniony, ale trudno dostępny, więc wymagający sporo czasu i specjalnego wyposażenia, obejmuje kraniec półwyspu oraz trzy pobliskie wyspy. Pozwala wędrować po pierwotnym lesie deszczowym i po sawannach, oglądać gibony, makaki i wielkie jaszczurki, kąpać się i nurkować z maską na rafach koralowych.
Sercem wyspy nie jest Dżakarta, ale znacznie mniejsza Jogyakarta w centralnej części wyspy, kolebka kultury jawajskiej. Nigdzie nie mówią tak czysto, nie tańczą tak doskonale, nie wyrabiają ze skóry tak pięknych kukiełek wayang kulit. Yogya (czyt. Dżokcza), jak o niej mówią pieszczotliwie mieszkańcy, jest inna przede wszystkim dlatego, że ma sułtana. Hamengkubuwono X jest jednocześnie miejscowym gubernatorem, deputowanym i dziedzicznym władcą. Po II wojnie światowej, gdy przez cztery lata Holendrzy nie chcieli się pogodzić z utratą Indonezji i toczyła się wojna wyzwoleńcza, dwór sułtana służył kasą i schronieniem ruchowi oporu. Jeśli Yogya jest dziś autonomiczna, to właśnie dzięki niemu. Przewodniczka, która oprowadzała mnie po kratonie, czyli dzielnicy pałacowej, mówi, że tak jak Brytyjczycy o problemach rodziny królewskiej, tak w Yogya każdy wypowiada się w kwestii, czy sułtan, który ma już pięć córek, winien wziąć drugą żonę i spłodzić syna.
Kraton - otwarte hole audiencyjne, apartamenty władcy, muzeum dynastii - jest zabawną mieszanką miejscowej architektury i kolonialnych zapożyczeń. Na rozległych dziedzińcach zasiadają rzędem sułtańscy strażnicy. Do dworu przypisanych jest dwa tysiące starszych panów w sarongach, niektórzy z krisami, ozdobnymi sztyletami jawajskimi umocowanymi na plecach. Na czym polega ich funkcja, nie bardzo wiadomo, ale prezentują się dumnie, a funkcję przekazują z ojca na syna.
Kraton to serce Jogya. Tu przychodzi się słuchać koncertów gamelana, jawajskiej tradycyjnej orkiestry z 80 instrumentów. Tu co wieczór daje przedstawienie teatr cieni. Wayang kulit to opowieści na kanwie dwóch wielkich hinduskich eposów - Ramajany i Mahabharaty. Tak długa, że musi być odgrywana w odcinkach. Lalkarz, centralna postać przedstawienia, nie tylko zna starojawajski tekst eposów, ale też przemawia wieloma głosami, tchnąc życie w postacie. Widzowie, którzy mimo że są muzułmanami, karmili się od dziecka hinduistycznymi eposami, śledzą ją ze znawstwem. Widownia zasiada po obydwu stronach ekranu, jedni oglądają teatr cieni, inni lalkarza.
Nieopodal kratonu znajduje się targ ptaków. To umowna nazwa, bo obok rajskich ptaków i gadających papug sprzedaje się tu kobry i pytony, ropuchy i żółwie. W niektórych klatkach czarne kłębowiska - to nietoperze. Trafią do garnka, bo miejscowi wierzą, że nie ma jak wywar z nietoperza, by postawić umarlaka na nogi. Znajomy ciągnie mnie do chińskiej knajpy wyspecjalizowanej w daniach z węża. Tłumaczy, że ponieważ muzułmanie ich nie jedzą, ceny będą przystępne. Kotlet z kobry? Całkiem, całkiem. Trochę przypomina kalmara. Ale prawdziwą rozkoszą jest jednak kuchnia indonezyjska. Prosta, oparta na ryżu nasi goreng, przyprawiona na setki sposobów. Moje ukochane dania to gado-gado, kiełki fasoli na parze, warzywa podlane pikantnym sosem z orzeszków ziemnych, nasi liwet - ryż oraz niedojrzała papaja, czosnek, szalotki, mleko kokosowe, opor ayam, czyli kurczak w pieprzu, i do tego curry z kokosa.
Z Yogya trudno się wyrwać, bo od rana życie płynie tu z wdziękiem i bez pośpiechu, przy sokach ze świeżych owoców z lodem czy zimnym piwie. Jednak z turystycznego poczucia obowiązku któregoś ranka pojechałam miejskim autobusem na Parangritis, 30 km dalej. Nie pożałowałam. Fale są dzikie, zakaz kąpieli w Parangritis bezwarunkowy, co nie przeszkadzało ubranym po szyję kobietom wchodzić do wody. Nad plażą unosił się rój kolorowych latawców w kształcie jastrzębi puszczanych przez chłopców. I jeździły po niej małe bryczki zdobne w sztuczne kwiaty i czerwone pompony.
Tego samego dnia ruszyłam w przeciwną stronę rzucić okiem na Merapi, ogromny (2911 m n.p.m.) czynny wulkan wyłaniający się wśród palm i tropikalnych lasów, królujący nad miastem. Sułtan, choć muzułmanin, posyła regularnie ofiary, bo miejscowi wierzą, że w wulkanach mieszkają bogowie, których trzeba przebłagać. Na Merapi nie zawsze wolno się wdrapać, ale jeśli jest bezpieczny, trzeba ruszać z miejscowości Selo, a stamtąd jest jeszcze cztery godziny wspinaczki.
Nie wolno wyjechać z centralnej Jawy bez obejrzenia jednego z architektonicznych cudów Azji. To Borobudur, godzina drogi od Yogya, jawajski odpowiednik khmerskiego Anghor Wat. Buddyjska świątynia z 2 mln kamiennych bloków w kształcie symbolicznej stupy, wybudowana między VIII a IX w., niedługo potem porzucona i zapomniana, która czekała do XIX w., aż sobie o niej przypomną. Pieniądze na restaurację znalazły się dopiero 30 lat temu. Pielgrzym wspina się po coraz wyższych tarasach, odczytując płaskorzeźby (5 km dzieł najwyższej sztuki!) przedstawiające cykl reinkarnacji, od najbardziej przyziemnych namiętności po nirwanę. W równej odległości od Yogya znajduje się inna perła, z kolei architektury hinduistycznej z VIII w. - Prambanan, zespół 244 świątyń poświęconych Sziwie, Wisznu i Krisznie, pełnych posągów i płaskorzeźb. Wieczorami na tle iluminowanych ruin jednej ze świątyń odbywają się balety tradycyjnego tańca jawajskiego osnute na kanwie Ramajany.
Jeśli nie mamy czasu pojechać na wyspę Madura na tradycyjne gonitwy byków, dalsza droga przez Jawę prowadzi na wulkan Bromo, najbardziej widowiskowy i najpiękniejszy ze wszystkich. Z Yogya wyjechaliśmy poprzedniego dnia świtem, by o zmroku dotrzeć do podnóża góry. Noc w hoteliku na Bromo wśród głośnej muzyki dyskotekowej minęła bezsennie. Ale i tak byłaby niedługa, bo pobudka o 3 nad ranem. Wsiedliśmy w ciemnościach do dżipa i pojechaliśmy oglądać świt na wulkanie. Miejscowi przyświecali pochodniami, proponowali gorącą herbatę i poncza. Powoli spośród porannej mgły wyłaniały się zarysy kraterów. Z jednego z nich, nadal czynnego Semeru, co kilka minut idzie powoli w górę pióropusz dymu. Krajobraz jest księżycowy, tylko wulkaniczna lawa i pył. Podjeżdżamy od innej strony, jeszcze bliżej. Wśród duszących oparów siarki wjeżdżamy, tym razem konno, prawie pod sam krater. Jeszcze 245 schodów i już jesteśmy. Miejscowi, góralski lud Tengger, hinduiści, którzy 400 lat temu uciekli w góry, by nie nawracać się na islam, sprzedają nam suszone kwiaty, które rzucamy do krateru, prosząc boga wulkanu, by spełnił nasze życzenia.