Pierwsi misjonarze widząc Indian żujących kokę od razu posądzili ich o opętanie. W końcu zwykły człowiek ma być pobożnym barankiem i adekwatnie, nieokrzesany indiański dzikus - prostym wołem roboczym. Podekscytowanie czy nadpobudliwość nowych owieczek przeszkadzały w kierowaniu nimi, a więc na pewno były dziełem szatana. Następnie koka stała się narzędziem potrzebnym Hiszpanom do wyzyskiwania niewolników w kopalniach srebra w Potosi ponad jakiekolwiek znane człowiekowi granice. Aby trzymać robotników w ryzach, Hiszpanie zmonopolizowali dystrybucję koki i sprzedawali ją Indianom po cenach czasem równych złotu. Po nich nastąpili bogaci posiadacze ziemscy (tak zwani patroni), a w końcu mafia, która wykorzystuje kokę w wiadomym celu. Tak w telegraficznym skrócie przedstawia się historia, która w 1961 roku doprowadziła w reszcie świata do delegalizacji koki obwinianej za ubóstwo Ameryki Południowej.
Dwuznaczność prawa odczuwa się w Boliwii znacznie bardziej niż w przypadku marihuany w Holandii. Koka jest dostępna wszędzie i w każdej postaci. Jest zalecana jako najlepszy środek przeciw chorobie wysokościowej, a przez autobusowych akwizytorów prezentowana jako doskonałe lekarstwo na każde niemal schorzenie. W muzeum koki w La Paz można za darmo spróbować żucia liści. Jak każdy Polak spragniony wrażeń ładuję do buzi całą garść zielska - dużo więcej niż wystarcza Indianom. Ilość jednak nie przechodzi w jakość. Oprócz odrętwiałego policzka i lekkiego pobudzenia reszta wrażeń jest raczej urojonej natury. Kiedy więc tajemniczy przyjaciel przekazuje nam w prezencie cały worek ususzonej koki, zostawiamy go nietkniętym, tym bardziej, że pod dwóch dniach liście zaczynają śmierdzieć...brudnymi skarpetami. Kupujemy w zamian paczkę herbaty "Mate de coca" i likier "Coca Pachamama" - obydwa do spróbowania w rodzinnym gronie.
Zupełnie nie rozumiem dlaczego zwolennicy legalizacji używek w ferworze walki o marihuanę zapomnieli o koce. Jej spożycie nie przemienia człowieka w "leniwego Boba Marleya", a wręcz nastawia aktywnie na resztę dnia. Koka spełnia więc takie samo zadanie jak kawa, a u wrażliwych na kofeinę nie powoduje drżenia rąk i szalonego bicia serca. Lobbing na rzecz koki byłby tym skuteczniejszy, że nasz premier spędził w Peru wakacje życia i na pewno "kuma", o co chodzi.
Główna ulica starego miasta okazuje się wymarła. Jesteśmy w szczycie karnawału i liczyliśmy na dołączenie do tłumu ludzi paradujących w otwartej fieście. Co prawda, z powodu tragicznego w skutkach osunięcia ziemi, oficjalne obchody zostały odwołane, to jednak niemożliwym jest, aby ludzie spontanicznie nie chcieli się wyszaleć. Tymczasem zabawa zanim się zaczęła, już zdążyła zgasnąć, pozostawiając na ulicy skromne świadectwo w postaci rozprutych baloników i kilku butelek po tanim winie. Jedynym żywym przejawem trwającego karnawału są krążące bez celu gabloty rodem z filmu "Deathproof", z których nastolatki niczym prawdziwi gangsterzy strzelają w bezbronnych przechodniów strumieniami... pianki do golenia.
Rzecz ma się zgoła inaczej, gdy wchodzę do supermarketu zakupić alkohol na wieczorne spotkanie couchsurfingowe. Alkohol owszem jest, a nawet leje się strumieniami - wprost do ust pracowników i lokalnej klienteli. To tak, jakby u nas w Sylwestra zwyczajny spożywczak zmienił się w dyskotekę z muzyką płynącą ze sklepowego radiowęzła. Opuszczam szybko to pobojowisko nie mogąc znieść zapachu alkoholu ziejącego z klejącej się podłogi - tradycją jest część napitku oddać Pachamamie, więc przy każdym toaście jego resztka ląduje na ziemi.
Mimo najszczerszych chęci, wieczorem nie docieramy na umówione wcześniej spotkanie. Obecny dzień wolny jest chyba przymusowy dla wszystkich i każda z kompanii przewozowych urządza swoim pracownikom prywatną fiestę. Moglibyśmy co prawda wsiąść do jednej z nieoznakowanych taksówek krążących po mieście, ale nocą w La Paz przypomina to grę w rosyjską ruletkę bez pustej komory w pistolecie. Nie mogąc nawiązać kontaktu z miejscowymi, zamknęliśmy się zatem w gronie gringo w naszym "party hostelu". Przydomek "party" oznacza, że równie ważny co łóżko jest barowy stolik "zaścielony" rzędem kolorowych koktajli. Picie alkoholu na wysokości 3500 m n.p.m. z powodu suchości powietrza i braku tlenu może być jednak niebezpieczne. Aby przezwyciężyć nieuchronnego kaca, za barem poustawiane są butle tlenowe, z których nad ranem zmarniali goście wtłaczają z powrotem w siebie czystą energię.
La Paz samo w sobie jest już wyjątkowe. Zaczynając się u stóp wyżyny Altiplano (4000 m n.p.m.) schodzi zboczem kanionu, w którym dawniej płynęła rzeka Choqueyapu, aż do naturalnej granicy skał na wysokości 3100 m n.p.m. U samej góry mieszka biedota. Po środku wzbijają się wieżowce finansowych korporacji i eleganckie hotele. Na dole, w łagodniejszym już klimacie, swoje wille budują najbogatsi. Ściany kanionu są dosłownie upakowane ceglanymi domkami, na siłę przyklejonymi do skał wbrew jakimkolwiek regułom bezpieczeństwa. Jeden większy deszcz i cała dzielnica może spłynąć w masywnej, błotnej lawinie.
Po trzech tygodniach wędrówki przez Andy zamarzyliśmy o krótkim odpoczynku. Słodkie obrazy leżakowania nad morzem pod palemką musieliśmy jednak odłożyć na bok, ponieważ jedyny kurort w Boliwii położony jest nad zmarzłym na kość jeziorem Titicaca. Mając w La Paz kilka dni do odjazdu jedynego pociągu na południe kraju postanowiliśmy więc obniżyć nieco swoją wysokość i zjechać dwa tysiące metrów w dół do miejsca zwanego Yungas.
Stara droga z La Paz do Coroico nadal może szczycić się przydomkiem "śmiertelnej". Przed 1998 rokiem dochodziło na niej do trzystu śmiertelnych wypadków rocznie. Po zamknięciu drogi do głosu doszli turyści na górskich rowerach, dorzucając do tragicznego bilansu osiemnaście kolejnych ofiar. Pomimo niebezpieczeństwa wszyscy gringo pchają się na drogę śmierci i wracają z niej z wyrazem ekstatycznego uniesienia. W końcu zjechanie sześćdziesięciu kilometrów ścieżką między przepaściami opadającą z 4650 m n.p.m. do 1500 m n.p.m. musi robić wrażenie nawet na najbardziej zagorzałym przeciwniku sportów ekstremalnych. Niestety z powodu drobnego urazu nogi zostaliśmy wyłączeni na dwa tygodnie z jakichkolwiek pieszych wędrówek, a tym bardziej z szaleńczych rowerowych przygód. Do Coroico zjechaliśmy więc nową trasą, będącą największym osiągnięciem boliwijskiego drogownictwa. Zbudowana przez Brazylijczyków w ciągu dwudziestu lat, poprzez sieć mostów i tuneli dosłownie lawiruje pomiędzy licznymi górskimi wierzchołkami.
Yungas - w tłumaczeniu z języka Indian - znaczy "ciepłe doliny". I o to nam właśnie chodziło! Temperatura w Yungas ciągu całego roku waha się w granicach 18-25 stopni, znajdując idealną proporcję między zimnym Altiplano a tropikalną dżunglą. Nic dziwnego, że niektórzy Boliwijczycy pracujący w La Paz potrafią z tego powodu zamieszkać w Coroico, poświęcając na dojazd do pracy sześć godzin dziennie!
W bujnym ogrodzie wokół naszego hostelu napawaliśmy się widokiem kwitnących orchidei, soczyście zielonych mchów i paproci. Pod naszą werandę podlatywały jedne z dwudziestu rodzajów kolibrów, przy większej dozie szczęścia można było również dojrzeć potężne górskie tukany. Zapomnieliśmy jedynie, że zjeżdżając z wyżyn w kierunku dżungli musimy w końcu natknąć się na... insekty. Mikroskopijnych rozmiarów piaskowe muszki prześcigają komary w napastowaniu człowieka. Wystarczy pozostawić kilkucentymetrową wyrwę w murze obronnym z repelentu, a już po chwili możemy doliczyć się na niej kilkunastu bąbli, z których dosłownie ścieka krew. Bąble po potarciu swędzą i wcale nie mają zamiaru schodzić. Pisząc tę relację po tygodniu od wizyty w Yungas patrzę więc na swoją rękę, na której nadal tkwią pamiątki po tych krwiożerczych mieszkańcach ciepłych dolin.
Na zdjęciach z satelity jest zaledwie kroplą rozlanego mleka. W oczach spacerującego człowieka rozciąga się po horyzont, sprawiając że wysokie lodowce na jej brzegach przypominają z oddali niewielkie pagórki. Salar de Uyuni stworzona jest do magicznych sztuczek. Z powodu braku punktów odniesienia nie można ocenić odległości. Na zdjęciach wyglądam więc obok Asi jak karzełek, pomimo że stoję zaledwie kilka metrów za nią. Najpiękniejsze iluzje powstają jednak w porze deszczowej (listopad-marzec), kiedy podłoże pokrywa kilkunastocentymetrowa warstwa stojącej wody. Pustynia solna zamienia się wtedy w idealne lustro o powierzchni dziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Ziemia w oddali zanika kompletnie na rzecz odbicia chmur i nieba. Przy zachodzie słońca wrażenie jeszcze się potęguje wzbogacone o gamę ciepłych barw.
O zobaczeniu pustyni solnej marzyłem od początku tej wyprawy, ale nie miałem pojęcia, że jest tylko jednym z elementów kosmicznego krajobrazu boliwijskiego płaskowyżu. Nie bez przyczyny położoną obok pustynię Siloli nazywa się czerwoną planetą. Zdjęcia na niej wykonane z powodzeniem mogłyby udawać te pochodzące z sondy wypuszczonej na Marsa. Porozrzucane głazy osadzone w czerwonym pyle nie dają żadnych złudzeń co do obecności życia w tej opuszczonej krainie. Dopiero przy nielicznych lagunach zasilanych wodami podziemnymi zbierają się purpurowe flamingi, przypominając nam, że nadal znajdujemy się na Ziemi. Ostrożnie z radością - woda nafaszerowana jest toksycznymi minerałami, których mieszanka pod wpływem wiatru objawia się w postaci zjawiskowych kolorów.
Ostatniego dnia wyprawy przejeżdżamy przez pustynię ochrzczoną imieniem Salvadora Dali. Sterczące w oddali formacje skalne, swoim surrealistycznym kształtem naśladują (albo odwrotnie!) wyobraźnię mistrza. Kierowca włącza specjalnie przygotowaną na tę okazję płytę "Tubular fields" Mike'a Oldfielda. Księżycowy krajobraz, kosmiczna muzyka i moje myśli wybiegające poza życie doczesne zdają się mieć ze sobą coś wspólnego.