Od La Paz do Wyspy Słońca. W sercu boliwijskiego Altiplano

?Boliwia jest Tybetem Ameryki Łacińskiej? - przeczytałam w jednym z przewodników. Bardzo trafne porównanie. Boliwijskie Altiplano, bezkresny wysokogórski płaskowyż, należy podobnie jak Dach Świata do miejsc magicznych

Według prastarej andyjskiej legendy w sercu Altiplano, w baśniowej scenerii Wyspy Słońca na jeziorze Titicaca przyszedł na świat Wirakocza - stwórca świata, tutaj narodził się pierwszy Inka Manko Kapak oraz jego siostra (i zarazem żona) Mama Ocllo - protoplaści inkaskiej dynastii. Manko Kapak jako Syn Słońca przybył na ziemię z misją cywilizacyjną. Z Wyspy Słońca wyruszył w długą wędrówkę, która uwieńczona została założeniem stolicy Imperium Słońca, inkaskiego "pępka świata" - Cuzco. Altiplano jest również kolebką Tiahuanaco, jednej z najpotężniejszych na kontynencie południowoamerykańskim cywilizacji prekolumbijskich.

Boliwia jest krajem o zjawiskowej urodzie i wielkiej różnorodności krajobrazowej i klimatycznej. Jeśli zmarzniemy na omiatanym lodowatymi wichrami Altiplano, jedźmy do tropikalnego Chaco. Jeśli opatrzy nam się kolonialna architektura i surowy klimat Potos~, dajmy się uwieść śródziemnomorskiej urodzie Tarijy. Boliwii brakuje tylko morza. W wyniku wojen z Argentyną, Brazylią, Chile, Paragwajem i Peru utraciła połowę terytorium. Najbardziej dotkliwa okazała się klęska w wojnie o Pacyfik i utrata na rzecz Chile dostępu do oceanu. Ta przegrana z 1884 r. do dziś tkwi w świadomości Boliwijczyków, a konflikt powszechnie uważa się za niezakończony.

La Paz

W połowie XVI w. Hiszpanie zaczynają szukać złota na ziemiach Inków. U podnóża Cordillera Real odkrywają złotonośną rzekę Choqueyapu. Kiedy w 1548 r. zapada decyzja o budowie miasta, hiszpański kapitan Alonzo de Mendoga nadaje mu nazwę La Ciudad de Nuestra Senora de La Paz. Mogłoby się wydawać, że lokalizacja na dnie głębokiej doliny otoczonej pierścieniem bezludnych pustynnych gór, na wysokości prawie 4000 m nie zapewni miastu długiego żywota. Jednak bliskość strategicznego szlaku łączącego kopalnie srebra w Potos~ z portem w Limie, skąd odpływało do Hiszpanii, pozwoliła La Paz przetrwać.

Położenie miasta jest wystarczającym powodem, by tu zawitać. Pewnego dnia o zachodzie słońca pojechałam na jedno z okolicznych wzgórz, by popatrzeć z góry na wielką, ciasno zabudowaną nieckę, o tej porze zasnuwającą się już cieniem i rozświetlony, królujący na horyzoncie sześciotysięcznik Illimani. Spacer po La Paz to nieustanna wspinaczka, niewiele jest ulic, które biegną poziomo - odwrotnie niż miasta europejskie czy północnoamerykańskie uznało za swoją najbardziej prestiżową część dno doliny. Znajdziemy tu wszystkie reprezentacyjne gmachy. Im wyżej, tym bardziej ubogo - dzielnice wdzierające się na wysokie zbocza zamieszkuje biedota.

***

Serce miasta to Plaza Murillo. O randze tego miejsca stanowi Pałac Prezydencki i monumentalna katedra. Na co dzień jest tu cicho i spokojnie. W niedziele plac ożywa: przybywają tłumy mieszkańców, by gawędzić, karmić gołębie, słuchać muzyki.

Spokój na Plaza Murillo oznacza w miarę stabilną sytuację polityczną w kraju. Kiedy wybucha społeczne niezadowolenie, pod Pałac Prezydencki (zwany też nie bez powodu Palacio Quemado - Spalonym Pałacem) ciągną demonstranci. Na przestrzeni dziejów plac wielokrotnie był areną zamieszek, walk i egzekucji. W 1810 r. powieszono tu na latarni bojownika o niepodległość Boliwii Pedro Domingo Murillo. W 1946 r. taki sam los spotkał prezydenta Gualberta Villarroela, którego pomnik stoi na środku placu.

***

Jedną z największych osobliwości stolicy Boliwii jest Mercado de los Brujos (Targ Czarowników) w starej części miasta przy Calle Jiménez i Calle Linares. Czarownik to figura ciesząca się w Ameryce Łacińskiej ogromnym poważaniem. Zanim zacznie się budować dom, zdobywać czyjeś serce czy mścić się za doznane krzywdy, należy zasięgnąć porady u jasnowidza wróżącego z liści koki albo udać się do czarownika, który sprzeda stosowne zaklęcie lub amulet (na przykład figurkę prekolumbijskiego bóstwa, fiolkę wypełnioną tajemną miksturą, szkielet lamy, wypchanego lisa). Niestety, czarownicy z Calle Linares niechętnie rozmawiają o tajnikach swojej profesji, zwłaszcza z turystami, wobec których manifestują chłodny dystans.

Z Targiem Czarowników sąsiaduje Plaza San Francisco - jeden z najstarszych placów w La Paz. Stojącą tu bazylikę św. Franciszka zaczęto budować rok po założeniu miasta.

To miejsce zawsze tętni życiem. Wejście do świątyni okupują żebracy, na krawężnikach siedzą rzędy pucybutów w czarnych, zasłaniających twarze kominiarkach, kwitnie handel obnośny. W ludzkiej ciżbie widać młodzieńców w jaskrawożółtych kamizelkach z napisem "Llamadas" (rozmowy telefoniczne). Do przegubów rąk mają przymocowane łańcuchami telefony komórkowe. W La Paz nie musisz szukać budki telefonicznej, budka znajdzie ciebie.

Potosi

Najwyżej położone miasto świata (4090 m n.p.m.) i jedno z najpiękniejszych w Boliwii, założone w 1545 r. u stóp stożkowatej góry Cerro Rico jako Villa Imperial de Carlos V. Przez blisko 300 lat było chlubą hiszpańskiego imperium - największym i najbogatszym miastem zachodniej półkuli. Hiszpanie zbudowali w Potosi ponad 80 kościołów, a liczba mieszkańców przekroczyła (zawrotne w tamtych czasach) 200 tys. Swój splendor zawdzięczało wielkim pokładom srebra przypadkowo odkrytym we wnętrzu Cerro Rico przez indiańskiego pasterza lam Diego Huallpę. Boliwijczycy twierdzą, że srebra, które Hiszpanie wywieźli z Potosi, wystarczyłoby na most łączący Boliwię z Półwyspem Iberyjskim.

Za rozkwit i pomyślność miasto zapłaciło straszliwą cenę. Wraz z odkryciem kruszcu rozpoczął się dramat milionów Indian i Afrykanów zmuszanych do niewolniczej pracy pod ziemią. Szacuje się, że w kopalniach Cerro Rico straciło życie ponad 8 mln indiańskich i afrykańskich niewolników. Po trzech wiekach eksploatacji wyczerpały się pokłady srebra. Potosi wyludniło się i popadło w zastój na blisko sto lat. Na początku ubiegłego wieku podniosło się z upadku dzięki odkryciu rud cyny. Rozpoczął się następny rozdział górniczej epopei.

***

Z niedoli górników Potosi uczyniło lokalną ciekawostkę i gwóźdź programu. Dziesiątki agencji organizują wycieczki do kopalni, zapewniając, że pieniądze zostawiane przez turystów są dla górników ogromnym wsparciem.

Wizytę w kopalni trudno jednak traktować jak atrakcję turystyczną - dla mnie była doświadczeniem traumatycznym. Najpierw wiozą nas na targ, gdzie kupujemy podarunki: papierosy, spirytus i liście koki, które wręczymy górnikom. Dostajemy górnicze stroje i kaski. Przewodnik prowadzi nas w czarną czeluść. Idziemy wąskimi korytarzami, uskakując przed pędzącymi po torach wagonikami. Czasem strop obniża się na tyle, że musimy przeciskać się na czworakach. Na niektórych odcinkach panuje duszący żar, innymi przeciągają lodowate wiatry. Powietrze jest szare od pyłu i gęste od trujących oparów. Tu i ówdzie nikłe światło lamp acetylenowych pozwala wyłowić z ciemności twarze górników: chłodne, obojętne i milczące. Czasem te twarze mają rysy kobiece lub (o zgrozo!) dziecięce. Górnicy są młodzi, większość nie dożyje starszego wieku. Nos i usta zasłaniają kawałkiem gąbki, choć wiedzą, że i tak po 10-15 latach pracy umrą na pylicę. Liście koki żute przez cały dzień i od czasu do czasu łyk alkoholu z plastikowej butelki przytroczonej do pasa pozwalają im dotrwać do końca zmiany.

Podziemna rzeczywistość najwyraźniej niechętnie poddaje się zmianom, jakie zachodzą na powierzchni. Trudno oprzeć się wrażeniu, że współczesność wcale nie wyzwoliła tych ludzi z niewolniczego stanu. Tu, pod ziemią, wciąż pracują niewolnicy rodzinnych tradycji i systemu, który pozbawił ich perspektyw i nadziei.

***

Potosi to miasto dwóch estetyk: kolonialnej i rdzennej, indiańskiej. W wystroju i ornamentyce kościołów ich indiańscy budowniczowie zawarli własne poczucie piękna. XVIII-wieczne kolonialne rezydencje na ulicy Quijarro są po indiańsku kolorowe. Na ścianach domów dominuje zieleń, turkus i ochra, a do tej kakofonii kolorów dołącza ceglasta czerwień dachówek i intensywny błękit nieba.

W kościele San Francisco można wspiąć się na dach. Panorama miasta ze stożkowatą sylwetką Cerro Rico na horyzoncie, kościelnymi kopułami i wieżami wzbijającymi się ponad gęstwę dachów nie ma sobie równych. W 1987 r. UNESCO doceniło oryginalną urodę Potosi i wpisało je na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody.

Salar de Uyuni

Bezbrzeżne, solne pustkowie (ok. 20 tys. km kw.), jedna z największych atrakcji krajobrazowych Boliwii. Surowe warunki (do 5000 m n.p.m., temperatura w nocy do -30 stopni), brak infrastruktury i regularnego transportu zniechęcają do samodzielnych eskapad. Prawie wszyscy turyści decydują się na zorganizowane wycieczki, choć spotkałam śmiałków na rowerach. Jednak wszelkie niewygody rekompensuje porywająca uroda pejzażu, która sprawia, że wędrowanie po tej krainie staje się przeżyciem niemal mistycznym.

Zrywamy się z łóżek, kiedy jest jeszcze ciemno. Wyruszamy, gdy pierwsze promienie słońca zapalają wierzchołki gór. Podskakujemy na wybojach. Bezdrożom salaru mogą stawić czoła tylko samochody terenowe. Agusto - nasz kierowca, mechanik, przewodnik i kucharz w jednej osobie - co jakiś czas zatrzymuje dżipa, żeby skontrolować sytuację pod maską.

Jest pięknie. Majestatyczną ciszę zakłóca tylko świst wiatru. Z niesłabnącym zachwytem oglądam kolejne dymiące wulkany i buchające parą gejzery. Najpiękniejsze są laguny - silnie mineralizowane, mieniące się różnymi kolorami i pachnące siarką jeziora. Stada flamingów znaczą ich tafle pomarańczowymi plamkami. Nad laguną Verde obserwuję fascynujące zjawisko: krystaliczny błękit jeziora w ciągu kilku minut przechodzi w matowy turkus. W tym kolorze ginie wspaniała sylwetka wulkanu Licancabur (5960 m n.p.m.), która jeszcze przed chwilą przeglądała się w tafli jeziora niczym w zwierciadle. Salar de Uyuni jest piękny nawet nocą. O zachodzie słońca horyzont tonie w miedzianozłotej poświacie. Niebo, zanim zgaśnie, przez kilka chwil skrzy się i mieni. Potem zapalają się gwiazdy. Ogromny, jarzący się lampion to Mars. A tam geometryczna doskonałość Krzyża Południa. A ten srebrzysty pył to Droga Mleczna.

Titicaca

Są na świecie miejsca, gdzie teraźniejszość i legenda współistnieją obok siebie w doskonałej harmonii. Jednym z nich jest Titicaca - największe wysokogórskie jezioro świata leżące w sercu andyjskiego Altiplano na wysokości prawie 4000 m. Tę skalistą wysepkę tkwiącą niczym klejnot w bezmiarze błękitu wspominam jako jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam.

***

Największa wyspa na jeziorze, Isla del Sol (Wyspa Słońca), jest dla Indian z Altiplano miejscem wyjątkowym - kolebką ich kultury. Rezygnuję z jednodniowej wycieczki i postanawiam zatrzymać się na Wyspie Słońca kilka dni. Z biletem w garści wsiadam do łodzi, dopływam do stromych brzegów i wspinam się po kilkuset stopniach wykutych w skale do wioski Yumani. Jest późne popołudnie i zanim rozgoszczę się w jednym ze spartańskich hotelików, wyspa pogrąży się w ciemności. Ale już niebawem poranne słońce rozproszy mgłę, a Isla del Sol odsłoni całe swoje oszałamiające piękno. Nad osnutą srebrzystą poświatą taflą jeziora zamajaczy horyzont w koronie ośnieżonych szczytów Cordillera Real, a wody jeziora zamigocą wszystkimi odcieniami granatu, turkusu, szafiru i błękitu. Kiedy ja trwam w niemym zachwycie, wyspa powoli budzi się do życia. We wsi dymią już rozpalone kuchnie, a Indianki idą z wiadrami do źródła po wodę.

Dziś chcę zobaczyć Chincana, najważniejszy kompleks archeologiczny. Kamienistym, blisko 10-kilometrowym szlakiem wyruszam na przeciwległy kraniec Isla del Sol. Na miejscu znajduję zawieszone nad urwiskiem fragmenty kamiennych murów Palacio del Inca zwanego też El Laberinto. Przez trapezoidalne otwory w murach widać w dole zatokę okoloną białym pasem piaszczystej plaży. Jednak najosobliwszym obiektem jest Tiksikarka - La Roca del Origen. Inskrypcja wyryta na marmurowej płycie przytwierdzonej do skały głosi po hiszpańsku i po angielsku: "Tutaj narodzili się Manko Kapak i Mama Ocllo - fundatorzy Wielkiego Imperium Inków 1400-1532". Na powierzchni głazu widać głębokie rysy. To odciski pierwszych promieni Słońca, które w tym miejscu u zarania dziejów wyłoniło się z ciemności.

***

Siadam pod nagrzaną słońcem skałą. Przypominam sobie rozmowę z młodym Indianinem Walterem, którego poznałam w peruwiańskim porcie Puno. Walter jest muzykiem i co kilka lat jeździ do Europy, gdzie zarabia, grając na ulicach. Mówi, że wielu jego kolegów ożeniło się z Europejkami, a jeden nawet mieszka w Warszawie ze swoją polską żoną. On sam jednak nie chciałby stąd wyjeżdżać. "Europa dobra jest do zarabiania pieniędzy - mówi. - Chyba nie umiałbym żyć daleko stąd, bez energii, którą emanuje ta ziemia". Nagle zdaję sobie sprawę, że to miejsce, oddalone o tysiące kilometrów od mojego domu, ma władzę scalania ponad podziałami. Że potęga i moc mitu zawładnęły nie tylko Walterem, ale i mną. Pobyt tutaj jest jak dotarcie do źródła - odsłania przede mną cząstkę prawdy o mnie samej.

Więcej o: