W środku temperatura wynosiła czterdzieści kilka stopni, pot dosłownie spływał z nas strumieniami, a arcyważny naleśnik, przeglądając rzeczy osobiste pasażerów, żartował że sauna w Uzbekistanie jest za darmo. Dla wyjaśnienia - naleśnikami nazywamy funkcjonariuszy straży granicznej i innych służb, ponieważ ich czapki, widziane z góry przypominają właśnie rozłożony naleśnik. Mając nadzieję na powrót do cywilizacji w momencie opuszczenia Uzbekistanu, wstrzymaliśmy oddech kiedy do przedziału weszli służbiści kazachscy. Mieli jeszcze większe naleśniki na głowach i - niestety - zachowywali się jeszcze surowiej niż uzbeccy. Ponieważ jednak ani oni, ani ich wytresowane owczarki nie wykryły u nas żadnej heroiny przemycanej z Afganistanu, więc w końcu ruszyła maszyna po szynach ospale i wjechaliśmy w kazachski step.
Podróż osłodził nam piękny polski akcent, który miał miejsce o czwartej nad ranem, na stacji Dżambul. Otóż nasza znajoma z Polski, z pochodzenia wnuczka polskich zesłańców w Kazachstanie, akurat w tym samym czasie przebywała na wakacjach w swojej rodzinnej miejscowości, położonej na trasie naszego przejazdu. Ania przyszła nas odwiedzić ze swoją mamą i przez dwadzieścia minut urywanymi zdaniami próbowaliśmy opowiedzieć część naszych przygód i trochę złagodzić tęsknotę za krajem. Porozmawiać z rodaczką w kazachskim stepie jest pięknie a jeść potem ciepłe polskie pierogi, przygotowane przez jej mamę - niewypowiedzianie cudownie. Jeszcze raz - Dzięki Aniu!
Ałmaty to miasto bardzo młode, powstałe pod koniec XIX wieku jako forteca obronna przeciwko kazachskim nomadom. Z tego powodu rozplanowanie ulic uniknęło średniowiecznego zamętu i przypomina obecnie szachownicę jaką można również spotkać w amerykańskich miastach. Jedyną niedogodnością w Ałmatach jest ich położenie na wzgórzu będącym przedłużeniem wysokich gór ałatajskich. W skutek tego całe miasto "opada" o jakieś 300 metrów w kierunku z południa na północ. Przechadzając się po ulicach stawialiśmy sobie zatem istotne pytanie - czy lepiej mieszkać na górze a pracować na dole czy na odwrót ? Drugim, dającym wyraźnie o sobie znać, skutkiem położenia miasta blisko wysokich gór jest niestabilna pogoda. Podczas naszego pobytu przechodziliśmy w ciągu dnia od słonecznego upału rankiem, poprzez gwałtowną ulewę do chłodnego popołudnia i w końcu - do znowu upalnego wieczoru. Niemniej jednak momenty chłodu przyjmowaliśmy z ulgą nie mogąc uwierzyć, że o godzinie pierwszej w południe spacer po mieście nie jest już męką w palącym słońcu, lecz relaksem.
Nienasyceni skąpą ilością zabytków w Ałmatach, trzeciego dnia opuściliśmy miasto i wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę w góry. W planach mieliśmy sportowy kompleks Medeu i ewentualnie narciarski resort Chimbulak, położony na wysokości 2200m n.p.m. Okazało się jednak, że tego dnia los pisał nam obszerniejszą kartę i pod przystanek autobusowy podesłał zabłoconego jeepa z panoramą ośnieżonych szczytów, naklejoną na masce. Początkowo, zachęceni dobrą ceną i zniecierpliwieni spóźniającym się autobusem, zdecydowaliśmy się podjechać tylko do Medeu, potem dość łatwo daliśmy się namówić na dojazd do Chimbulaka, aby zejść z powrotem górami. To był jednak ledwie początek przygody. Na Chimbulaku kierowca popatrzył na nas i na naszych współtowarzyszy - parę Rosjan i ostatecznie zaproponował wycieczkę pod same lodowce, na wysokość 3500m n.p.m. Kiedy cena, elastyczna jak guma do żucia (określenie kierowcy) spadła do 25$ za osobę, nie mieliśmy już wyjścia. Chwilę potem, wyjeżdżając z Chimbulaka w kierunku lodowca poczuliśmy, że nasze życie zawisło na włosku a raczej na skalnej skarpie pokonywanej mozolnie przez trzeszczącego jeepa. Po osiągnięciu granicy chmur otoczyła nas mgła i zaczął padać grad. Jednocześnie kierowca - Robert, nazywając siebie piratem z Wyspy Śmierci ("Soy un pirate de la Isla del Muerte!!" - krzyczał nie wiedzieć czemu po hiszpańsku), rozkręcał się z sekundy na sekundę, potwierdzając nasze przypuszczenia, że wsiedliśmy do auta z szaleńcem. Jednak po kilku minutach grozy mgła zniknęła, zaświeciło słońce i zobaczyliśmy, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Za to widoki wspaniałe: śnieżne szczyty lodowców na wyciągnięcie ręki i błękitne niebo wypełniające skaliste przepaści. "To jest wódka dla duszy!" - krzyczał Robert i nie sposób było nie przyznać mu racji. Upiliśmy się do tego stopnia, że w drodze powrotnej wgramoliliśmy się na dach jeepa i kołysząc się na wszystkie strony przebiliśmy naszego kierowcę liczbą wrzasków raz z zachwytu, raz z przerażenia.
Przybyliśmy do domu naszych gospodarzy - Władimira i Tani jak dzieci, dumne z dokonań na podwórku i jak przystało na mądrego rodzica - Władimir zerknął na nas pobłażliwym wzrokiem. Okazało się, że sam posiada terenowego jeepa a wspomnianą wyżej trasę przebył dziesiątki razy.
Tania i Władimir, raz po raz uśmiechali się do nas tajemniczo, będąc parą, która bierze życie na spokojnie, niejedno już na świecie zobaczywszy. Władimir zakochany jest w Ałmatach, chociaż przeżył ciężkie chwile w Kazachstanie w latach dziewięćdziesiątych, chwytając się różnych zajęć byleby tylko przetrwać kolejny miesiąc. Tania porzuciła dobrą pracę w Moskwie i przyjechała za Władimirem do Ałmat. Pomimo, że wybór był trudny, bez słowa można w niej rozpoznać kobietę , która odnalazła swoje miejsce w życiu. Nie mając zbyt wiele czasu na wakacje oboje zapraszają gości do siebie, żeby zobaczyć świat w pigułce. Razem z goszczącym z nami Danielem z Argentyny, w czasie wspólnych wieczornych rozmów, byliśmy więc dla nich ambasadorami naszych krajów, przybliżając ich kulturę lepiej niż jakikolwiek film promocyjny. Daniel przekonywał wszystkich do idei podróżowania na stopa - jako dopełnienia couchsurfingowych wrażeń. Asia zapaliła się do tego pomysłu i może, na krótszej trasie w niedalekiej przyszłości spróbujemy złapać jakąś okazję.
Mając w tej chwili na koncie około stu trzydziestu godzin przebytych w pociągach możemy pokusić się o sporządzenie mini-przewodnika pod tytułem "Platskartny dla opornych". Tak jak już wcześniej pisałem, na dworcu powinniśmy pojawić się około pół godziny przed odjazdem, aby odnaleźć właściwy pociąg i przypisany nam wagon. I tu, na niedoświadczonych podróżników czeka pierwsza pułapka. Otóż w Rosji niezależnie od miasta, z którego odjeżdżamy, na bilecie jako czas odjazdu zawsze podany jest czas moskiewski. Zatem, będąc - przykładowo w Nowosybirsku, należy dodać do podanej godziny jeszcze trzy. Załóżmy, że udało się nam zdążyć na czas i po sprawdzeniu zgodności biletu z paszportem pod czujnym okiem prowodnika (dyżurnego wagonu) załadowaliśmy się do środka i znaleźliśmy nasze miejsca. Jeśli mają one numery od trzydzieści trzy do trzydzieści osiem oznacza to ,że jesteśmy skazani na sąsiedztwo toalety i będziemy "zamykaczami" drzwi za przechodzącymi. Te niewygody wynagradza nieco możliwość poznania sylwetek wszystkich współpodróżujących. Znacznie lepsze są skrajne miejsca (od 1-5 lub powyżej 50). Zapewniają stały dostęp do kipiatoka (wielkiego czajnika z wrzątkiem) i pozwalają wyskoczyć na peron przy krótszych postojach, aby przez chwilę rozprostować nogi. Można również kupić miejsca pośrodku wagonu (15-25), które są zdecydowanie najspokojniejsze. Niestety na obleganych trasach, decydując się zbyt późno na kupno biletu możemy nie mieć możliwości wyboru miejsca, a to przez dziwny system rezerwacji w rosyjskich kasach. Otóż Rosjanie mogą bardzo łatwo zwrócić niewykorzystany bilet z potrąceniem minimalnej opłaty. Powoduje to, że masowo wykupują miejsca, aby ostatniego dnia oddać je w specjalnej kasie jeśli nie zdecydują się na podróż.
Po wejściu do wagonu bywa i tak, że znajdujemy nasze miejsca zajęte przez dwie rosłe kobiety i trójkę rozwrzeszczanych dzieciaków. Nie stanowi to jednak problemu - wystarczy kilka stanowczych słów, ewentualnie pomoc prowodnika. Gorzej, jeżeli na naszym łóżku leżą dwie wielkie kraciaste torby, wypchane niewiadomo czym, do których nikt wokoło nie chce się przyznać. Na takie niespodzianki natknęliśmy się w pociągu z Ałmat do Nowosybirska. Tak jak przypuszczaliśmy pełne były ciuchów przeznaczonych na handel. Właściciel, na potrzeby ukrycia towaru na granicy, rozdzielał ich zawartość pomiędzy wszystkich pasażerów (przy skwapliwej pomocy prowodnika). W torbach podróżnych lądowały po trzy pary takich samych chińskich dżinsów oraz kilka kompletów kwiecistej, pseudoatłasowej pościeli i ręczników. Zaraz po opuszczeniu składu przez rosyjskich pograniczników właściciele kraciastych toreb rozpoczęli wielogodzinny i żmudny proces odzyskiwania swojej kontrabandy i pielgrzymka po przedziałach trwała w najlepsze całą noc.
Nasze leżanki w platskartnym muszą wystarczyć za własne mieszkanie w czasie kilkudziesięciu godzin podróży. Dlatego też podpatrzyliśmy u Rosjan sposób na swego rodzaju urządzenie własnych czterech kątów. Korzystamy z wszelkiej maści wieszaków i półek - i rozmieszczamy na nich wszystkie potrzebne do życia przybory. Inny rytuał platskartnego to przebieranie się w domowe, wygodne ciuszki: dresik, getry, podkoszulka i obowiązkowe "tapoćki" (po naszemu kapcie). Podczas pierwszego przejazdu, byliśmy mocno zdziwieni kiedy wszyscy pasażerowie, jak na komendę przebrali się w taki domowy zestaw. Ale już następnym razem zrobiliśmy to samo. Zadomowiwszy się nieco w naszym tymczasowym lokum przyglądamy się sąsiadom. Obrazek wagonów pełnych pijanych Rosjan, śpiewających rzewne pieśni i wyznających nam miłość po drugim stakanie (szklance) wódki to mit dla naiwnych słuchaczy. Ludzie są normalni, zajęci sobą i nasza obecność nie wzbudza szalonego zainteresowania. Tym niemniej zawsze można wymienić się produktami spożywczymi i dowiedzieć się przydatnych informacji o miejscu do którego jedziemy. Oczywiście, jeśli tylko choć trochę znamy rosyjski.
Kilkudziesięciogodzinna podróż wiąże się również z kolejnym wyzwaniem - zaopatrzeniem w odpowiedni zapas jedzenia. Kiedy za oknem praży słońce a o lodówce rzecz jasna można zapomnieć okazuje się to dość trudne. Podczas pierwszej jazdy zabraliśmy tylko suchy prowiant i na obiad - jak najwięksi frajerzy, wybraliśmy się do transsyberyjskiego warsa. Zamówiliśmy paskudne, rozmrażane dania za ceny pasujące raczej do Orient Express'u. Tym większa była nasza złość, kiedy tuż po tym, pociąg zatrzymał się na długi postój i na peron wkroczyły rosyjskie babuszki z pachnącymi, domowymi daniami. Do wyboru do koloru: "pierożne" na słono i na słodko, kotlety mielone z "kartoszkami", "ogórce" małosolne i inne frykasy. W końcu skusiliśmy się na "kapcionną" (wędzoną) rybę okraszoną jajkiem na twardo. Asia miała nieco obaw, czy zapach rybiej wędzonki nie wywoła protestu sąsiadów. Te zniknęły w chwili, kiedy siedzące obok, dwie Rosjanki zakupiły zapas "kapcionnych" na cały rok.
Po pierwszych godzinach podróży wpadamy w rytm życia plackartnego. Rano zaczyna się pielgrzymka pasażerów w kierunku toalety lub kipiatoka. Przez cały zaś dzień trwa nieprzerwany marsz sprzedawców wspomnianych ryb, lodów, piwa, a także handlarzy przetaczających swoje kraciaste torby z kontrabandą przez wszystkie wagony. Nocą życie ucicha i każdy próbuje ułożyć się na metrze kwadratowym obitego materaca, by zasnąć chociaż spokojnie na kilka godzin.
Poznawszy wszystkie tajniki wygodnego podróżowania osiągamy końcową stację bez panicznego strachu, że za kilka dni znowu będziemy musieli wsiąść do tej blaszanej puszki.
Joanna i Grzegorz Zalescy 14 czerwca wyruszyli w roczną podróż dookoła świata. Na trasie ich podróży znajdą się: Łotwa; Rosja, Uzbekistan, Kirgistan, Kazachstan, Mongolia, Chiny (z Tybetem), Wietnam, Kambodża, Indie, Tajlandia, Birma, Malezja (z częścią na Borneo), Indonezja, Australia (tylko Sydney), Peru, Boliwia, Chile, Argentyna, Urugwaj, Brazylia.
Turystyka.gazeta.pl objęła patronat nad tą podróżą.
Zobacz też: