Gdyby kiedyś Katie Melua chciała napisać sequel piosenki "Nine million bicycles", podsuwamy propozycję utworu pod tytułem "Cztery miliony skuterów w Hanoi". Taka właśnie liczba dwukołowców przypada na sześć milionów mieszkańców co oznacza, że pojazdami owymi porusza się każdy, oprócz noworodków i wiekowych starców. Pierwszy widok rzeki skuterów jest elektryzujący, po godzinie człowiek zaczyna się czuć jak na nieustającym zjeździe wielbicieli Harleya Davidsona , po dwóch - szuka już najkrótszej drogi powrotnej do hotelu. Nie wiadomo, co jest gorsze: wszechobecny hałas czy chmury spalin wdychane na każdym kroku. Po kilku dniach pobytu zacząłem miewać apokaliptyczne sny o miastach mrocznych od kurzu i smogu, co w przypadku Hanoi niewiele różni się od rzeczywistości.
"W Chinach jeździ się po prawej stronie, w Hong-Kongu po lewej, w Wietnamie nie ma to żadnego znaczenia" - głosi slogan wypisany w przewodniku po Azji. Rzeczywiście, ilość tutejszych pomysłów na złamanie przepisów ruchu drogowego nadaje się do Księgi Rekordów Guiness'a. Kierowca skutera może jechać pod prąd, na czerwonym świetle, wyprzedzając na trzeciego, a i tak nie wywrze to na nikim żadnego wrażenia. Wydawało się nam, że zgodnie z teorią chaosu w tym drogowym mrowisku panuje niewytłumaczalny porządek do czasu, kiedy jeden kierowca uderzył w jadącą z naprzeciwka rowerzystkę. Mężczyzna pognał dalej, nawet nie oglądając się za leżącą na ziemi dziewczyną.
Pierwszego wieczoru w Hanoi tuż po przyjeździe wybraliśmy się na miasto, aby coś przekąsić. Niestety wszystkie tamtejsze restauracje zamykają się o godzinie 22:00, krążyliśmy więc głodni pustymi ulicami szukając w desperacji chociażby sklepu z ciastkami. Znaleźliśmy jednak malutką piekarnię, w której przemiła Wietnamka mówiąca płynnie po angielsku przygotowała dla nas ciepłe tosty z serem i szynką. Siedząc później w parku i popijając piwem smaczne kanapki nie mogliśmy wyjść z podziwu nad istnieniem tego miejsca, które jeszcze parę dni wcześniej w Chinach należałoby do sfery fantazji.
Zbawienny dla Europejczyka wpływ francuskiej kolonizacji Indochin widać w Hanoi na każdym kroku. Przyjemne dla oka postkolonialne wille dodają uliczkom starego miasta paryskiego uroku. Oddycha się z ulgą wiedząc, że w każdym hotelu, agencji turystycznej lub malutkim sklepiku można bez trudu dogadać się po angielsku czy nawet francusku. A bagietki nad ranem naprawdę smakują lepiej niż rozgotowany w zupie chiński makaron.
"Amerykanie wygrali tę wojnę. Marki ich produktów widać na każdej ulicy" - powiedział mój ojciec po powrocie z Wietnamu kilka lat temu. Dla mnie to jednak sprytni Wietnamczycy są zwycięzcami, umieszczając bez skrupułów na swoich wyrobach najbardziej rozpoznawalne loga. Plecaki i spodnie "North Face" wiszą setkami u każdego straganiarza, idealne kserokopie przewodników Lonely Planet stoją na półkach ulicznych księgarni. Według filozofii socjalizmu marka w Wietnamie nie jest w żaden sposób chroniona i należy do ogółu społeczeństwa. W ten sposób jednak Wietnamczycy sami strzelają sobie w piętę. Jeśli już ktoś ciężką pracą wyrobi sobie pozycję na rynku, może być pewien, że za chwilę na tej samej ulicy pojawią się firmy o identycznej nazwie, chcące podczepić się pod sukces oryginału. Większość z nich zaoferuje produkty niskiej jakości i w końcu pierwotny twórca całego know-how będzie musiał zmienić nazwę i budować reputację od nowa.
W socjalistycznym Wietnamie istnieje wiele prywatnych agencji turystycznych proponujących wypoczynek zaangażowany społecznie. Na takich wycieczkach zamiast w hotelach śpi się u miejscowych ludzi aktywnie uczestnicząc w ich codziennym życiu. Od razu spodobał nam się pomysł tego zorganizowanego couchsurfingu i w profesjonalnej agencji Ethnic Travel wykupiliśmy pobyt w zatoce Ha Long oraz w górach wokół Sapy ( w Wietnamie wykupienie wycieczki w biurze turystycznym niejednokrotnie okazuje się tańsze niż samodzielne podróżowanie ). W pierwszym przypadku spaliśmy w bogatym domu emerytowanego rybaka, za drugim razem za sypialnię służyło nam kilka skleconych desek u naprawdę biednych górskich wieśniaków. Oczywiście trudno mówić tutaj o jakimś duchowym zbliżeniu, kiedy nasi gospodarze znają kilka słówek po angielsku. Mimo to przyjemnie jest zjeść wspólnie ugotowaną kolację i wypić przy okazji kilka kieliszków naturalnie pędzonej wódki za zdrowie goszczącej nas rodziny.
Śmialiśmy się, że gdyby takie warunki noclegu zaproponowano nam w hotelu, kręcilibyśmy nosem. W domowych pieleszach czuliśmy się jednak znakomicie. Najbardziej tracą więc przy tym właściciele przydrożnych pensjonatów, które nie spełniają wymogów ani amatorów luksusu, ani turystów szukających prawdziwego Wietnamu.
Jaki jest raj - każdy widzi: przezroczysta woda morska, bezchmurne niebo, lekki wiaterek i świeży kokos w ręce składają się na pełny obraz boskiego wypoczynku. W zatoce Ha Long dodatkowo można podziwiać niezliczone ilości małych, skalistych wysepek wystających z wody i tworzących z oddali całe górskie łańcuchy. Legenda głosi, że dawno temu w tym miejscu zstąpił smok, aby odeprzeć atak chińskiej floty. Po bitwie zauroczony okolicą stwór postanowił zostać tu już na zawsze i odtąd zatoka nosi nazwę Ha Long, czyli właśnie "zstępującego smoka". Warto wybrać się również do położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej zatoki Bai Tu Long, która może nie szczyci się tak wspaniałymi widokami, ale ma do zaoferowania dziewicze zakątki całkowicie pozbawione turystów. Kiedy więc zapragniemy wykąpać się za burtą w ciepłym morzu, nie zostaniemy zaczadzeni spalinami z innych łodzi. Nie obudzi nas także w nocy dyskoteka u sąsiadów "na fali".
Wyprawa w góry na północy Wietnamu niewiele ma wspólnego z wypoczynkiem, a raczej z ciężką charówą. Po bezsennej nocy w rozklekotanym pociągu dojechaliśmy do pięknej miejscowości Sapa, zbudowanej kiedyś przez Francuzów jako wietnamski odpowiednik Chamonix (lub naszego Zakopanego). Po krótkim pobycie w prysznicowym hotelu (czyli takim, który wynajmuje pokoje na godziny, aby turysta mógł wziąć upragnioną kąpiel) zostaliśmy zagonieni do dziewiętnastokilometrowego marszu w górę doliny. Największym wyzwaniem okazała się ścieżka, która po ulewach poprzedniego dnia zamieniła się w błotniste koryto. Po kilku upadkach, brodząc po kostki w błocie zaczęliśmy przypominać wodne bawoły beztrosko taplające się obok nas na ryżowych poletkach.
Do Sapy przyjeżdża się przede wszystkim na spotkanie z wielobarwną mieszanką etniczną zamieszkującą te tereny. W okolicznych górach żyją Biali, Czerwoni, Zieloni, Czarni i Kwieciści Hmongowie oraz Czerwoni Dao. Każdy z tych ludów posiada odrębny język, stroje i zwyczaje. Nasza przewodniczka o imieniu Shou należała do ludu Czarnych Hmongów i dzięki temu właśnie tę mniejszość mogliśmy poznać najlepiej. Shou przed wyjściem w góry zakładała tradycyjny strój, żeby nie obrazić pobratymców nowoczesnym ubiorem. Zawiązywała więc na nogach czarne opaski (przeciwko komarom i lubieżnym spojrzeniom mężczyzn) oraz ubierała ciemnogranatową spódnicę i kamizelkę - obie utkane ręcznie z włókien konopii i farbowane w naturalnym indygo. Nie zakładała jedynie czarnego kapelusza i srebrnego łańcucha - te bowiem noszone są jedynie przy szczególnych okazjach.
Życie Hmongów toczy się wokół uprawy ryżu na piętrowych poletkach schodzących jedno po drugim zboczem wzgórza. To mozolna i ciężka praca, trudno więc doszukiwać się w niej barwniejszych elementów. Wieśniacy z Sapy są zbyt biedni, aby kupować maszyny, polegają więc na sile swych mięśni i używają narzędzi, które u nas spotkać można już tylko w skansenie. Okazję do wytchnienia dają uroczystości rodzinne, przede wszystkim hucznie obchodzone wesela. Na jedno z nich mieliśmy okazję być zaproszeni przez naszą przewodniczkę. Było to już drugie wesele tej samej pary młodej, Hmongowie mają bowiem zwyczaj obchodzić je... osobno. Najpierw świętuje rodzina małżonki, a kilka miesięcy później - męża. Co najdziwniejsze, do największych pijaństw dochodzi podczas imprezy "kobiecej", kiedy to mężczyźni chętniej wznoszą toasty za urodę pani młodej. My uczestniczyliśmy akurat w weselu pana młodego, a i tak nie uniknęliśmy istnego maratonu toastów. Gospodarze najpierw kazali najeść się do syta, a potem na stole stanęły plastikowe butelki z domowym bimbrem. Nie odważyliśmy się odmawiać i dzielnie wypijaliśmy do dna kolejne kieliszki wraz z rzeczonym panem młodym, jego rodzicami, bratem, wujkiem i nie pomnę z kim jeszcze.
Jeśli kiedykolwiek myśleliście, że Polska jest męczennikiem wśród narodów świata, to nie znacie jeszcze Wietnamu. Historia tego kraju jest czarna od bolesnych wspomnień, a każda rodzina nosi w sobie tragedię wartą gorzkich łez. Spotkany przez nas Francuz o wietnamskich korzeniach zagadywał rodaków o szczegóły ich życia. Towarzyska rozmowa po chwili schodziła na wyliczenia doznanych krzywd, a kończyła się prośbą o pomoc finansową. Po dwóch dniach zszokowany Francuz przestał przyznawać się do znajomości języka wietnamskiego.
Wietnam to jednak nie tylko muzeum francuskich i amerykańskich zbrodni wojennych. To przede wszystkim ludzie, którzy bardzo ciężką pracą od dwudziestu lat dążą do normalności. Rozumiemy ich ambicje i kibicujemy im z całego serca. Pominęliśmy więc całkowicie w naszej relacji wątki wojenne, aby nie pogłębiać filmowych stereotypów dalekich od prawdy poznanej w podróży. Od dzisiaj do wieczności będziemy za to reklamować zabytki, przyrodę i ludzi stanowiące razem produkt najwyższej jakości. Hasło kampanii: "Zakochaj się w Wietnamie".
O autorach Joanna i Grzegorz Zalescy 14 czerwca wyruszyli w roczną podróż dookoła świata. Na trasie ich podróży znajdą się: Łotwa; Rosja, Uzbekistan, Kirgistan, Kazachstan, Mongolia, Chiny (z Tybetem), Wietnam, Kambodża, Indie, Tajlandia, Birma, Malezja (z częścią na Borneo), Indonezja, Australia (tylko Sydney), Peru, Boliwia, Chile, Argentyna, Urugwaj, Brazylia. Turystyka.gazeta.pl objęła patronat nad tą podróżą.