Pierwszy raz delikatnie zatrzęsła się szyba okienna. Za drugim już poruszyły się wejściowe drzwi, jakby ktoś chciał dostać się do pokoju. Od tego momentu zaczęliśmy odczuwać regularne, powtarzające się co kilkanaście sekund wstrząsy. Spojrzeliśmy na siebie w panicznym strachu, bojąc się wypowiedzieć słowa cisnące się same na usta: trzęsienie ziemi! Wyskoczyliśmy z pokoju w samej bieliźnie prosto na podwórko przysypane wulkanicznym pyłem. Cały hotel trząsł się już w rytm wybuchów słyszanych z oddali. Grupka tubylców przy krawędzi drogi jak zahipnotyzowana wpatrywała się w dymiący krater wulkanu. "Bromo wybucha już tak od miesiąca. Nie martwcie się" - oznajmił nam jeden z gapiów wskazując na kawałki rozgrzanej lawy strzelające w górę na tle czarnego nieba.
Faktycznie, wulkan Bromo uaktywnił się znów pod koniec października. Od tego czasu wyrzuca z siebie tony popiołu, raz po raz grzmiąc tak silnie, że trzęsą się szyby w oknach okolicznych domów. Aktywny wulkan jest nie lada atrakcją dla turystów i niestety wyrokiem losu dla tubylców. Spacer po wioskach położonych wokół wulkanu odkrywa złowrogie oblicze tego "cudu natury". Wszystkie uprawy przysypane są popiołem. Ludzie, którzy dopiero co odkopali swoje domy po ostatnim "czarnym śniegu", wpatrują się bezradnie w dymiący krater, czekając na kolejny opad. Najgorsze jest życie w ciągłym strachu. Po dwóch dniach silnych wstrząsów, mając przed sobą chmurę wirującego pyłu, chcieliśmy już przenieść się w bezpieczne miejsce. Okoliczni mieszkańcy nie mają tego wyboru, więc ostatnią nadzieję pokładają w wierze w Boga. Całymi rodzinami zjeżdżają pod krater wulkanu (co jest zresztą bardzo niebezpieczne), aby żarliwymi modlitwami przebłagać to ogniste monstrum.
Największy jaszczur świata żyje tylko na czterech wyspach wschodniej Indonezji. Oznacza to, że chcąc go zobaczyć, trzeba od wyspy Jawa pokonać jeszcze lądem i wodą około tysiąca kilometrów (przez wyspy: Bali, Lombok i Sumbawa). Można oczywiście polecieć samolotem, ale my z tego zrezygnowaliśmy - nie tylko ze względów finansowych, ale i ze strachu - indonezyjskie linie lotnicze nie mają bowiem najlepszej reputacji. Słowo "pościg" nienajtrafniej oddaje w naszym przypadku podróż na Komodo, zważywszy na czas, jaki musieliśmy jej poświęcić. Pojęcie czasu w Indonezji posiada zresztą wiele wymiarów. Jest czas "słoneczny", czas "leniwy", czas "osobisty" i jeszcze wiele innych, które wyrokują ile będziemy musieli na coś czekać. Na przykład przyjeżdżając o godzinie siódmej rano do portu w Sape zapytaliśmy kiedy odpływa prom. "Prom odpływa o ósmej, ale dzisiaj świeci słońce, więc odpłynął o szóstej". Mając na uwadze to oraz fatalny, czasami niebezpieczny dla życia, stan dróg, uprzedzamy lojalnie: jeśli wybieracie się na Komodo - to tylko samolotem!
Pokonując kolejne przeszkody na naszej drodze zastanawialiśmy się, czy jeden jaszczur jest wart tyle zachodu. W końcu on nie zmusiłby się do żadnego wysiłku, aby nas zobaczyć. "Czy myślisz, że zobaczyłeś legendarnego smoka z Komodo, czy po prostu wielkiego, leniwego jaszczura?" - zapytał mnie prowokacyjnie współtowarzysz wycieczki. Mogę odpowiedzieć, że widziałem potężnego gada, który w naturalnej scenerii i przy użyciu odrobiny wyobraźni, mógłby uchodzić za ostatniego żyjącego dinozaura. Co prawda wydaje się bardzo leniwym zwierzęciem (jeden upolowany jeleń wystarcza mu na miesiąc spokojnego trawienia w pozycji leżącej), ale wystarczy tylko, że wstanie i wysunie swój bladożółty jęzor, a wszyscy wokół oddalają się na bezpieczną odległość.
Całe otoczenie wyspy Komodo przypomina zresztą scenerię z filmu "Jurrasic Park". Na tle rozległych traw, porośniętych miejscami dżunglą, kołują potężne biało-czarne orły, schowane w cieniu palm warany obserwują czujnie wędrujące stada jeleni. Przy brzegu rozciąga się rafa koralowa we wszystkich kolorach tęczy. Nawet piasek jest niezwykły - ma czerwoną barwę dzięki drobinkom korali, które przez wieki rozkruszył żywioł morskich fal. Pierwszego wieczoru naszego dwudniowego rejsu podpłynęliśmy łodzią do porośniętej mangrowym lasem Wyspy Latających Lisów. Setki wielkich nietoperzy (o rozpiętości skrzydeł sięgającej nawet do 1,5 metra) każdego dnia, popołudniową porą przelatują na inne wyspy w poszukiwaniu owoców. I znowu, w świetle zachodzącego słońca, odrobinę mrużąc oczy wyobraziliśmy sobie sylwetki pterodaktyli rodem sprzed milionów lat.
Elizabeth Gilbert z książki "Eat, pray and love" wybrała dobre miejsce na poszukiwanie miłości. Bali idealnie nadaje się do dłuższego zamieszkania i jedyne dziesięć dni, które mieliśmy do dyspozycji na tej wyspie pozostawiło w nas poczucie niedosytu. W Kucie, zbyt zajęci sobą (odwiedziła nas czwórka przyjaciół), nie zdążyliśmy posmakować atrakcji nocnego życia. Udało mi się za to poznać podstawy windsurfingu na tyle, żeby przekonać się, że surferzy to nie tylko plażowi podrywacze, ale również prawdziwi strongmeni. W kulturalnej stolicy Bali - Ubud - z szału zakupów stylowych pamiątek wyrwał nas dopiero wyjątkowy pogrzeb członków rodziny królewskiej. Jeszcze dwa dni spędziliśmy w rajskim hotelu na skraju plaży w Amed i... już koniec - czas się pakować i pisać wspomnienia. Nie mamy stąd w pamięci spektakularnych przeżyć, ale wzbogaciliśmy się o szereg drobnych wzruszeń: na widok roztrzaskujących się o skały fal oceanu, pod czułym dotykiem balijskiej masażystki czy na dźwięk słów "czaka-czaka" śpiewanych w świątyni Ulu Watu podczas rytualnego tańca o nazwie kecak.
"W Bali można się zakochać, niekoniecznie szukając tu miłości" - możemy nieskromnie dopisać zdanie do książki Gilbert. Wtajemniczonym, wyzwolonym kobietom po lekturze "Eat, pray and love" potwierdzamy, że znachorka o imieniu Wayan dalej leczy i ma się całkiem dobrze (sądząc po cenniku za jej usługi), wróżbita Ketut podobno jeszcze żyje, Brazylijczyków o imieniu Felipe nie dostrzegliśmy, ale z powodzeniem i dużą chęcią mogą ich zastąpić przystojni balijscy rybacy.
"To ty Andy?" - "Tak" - słyszymy od człowieka, który pod żadnym pozorem i w żadnych warunkach nie może być Andym. Przynajmniej tym, do którego zwróciliśmy się z prośbą o nocleg. Po chwili dociera do mnie, że jesteśmy w kręgu ludzi nie znających słowa "nie" i dlatego nie można im zadawać pytań, na które mogą odpowiedzieć twierdząco lub przecząco. "Gdzie jest Andy" - pytam więc ponownie naszego tajemniczego znajomego. "Andy w domu". Moje przypuszczenie się potwierdziło, ale tym samym nie wiemy już zupełnie z kim jedziemy. "A ty kto jesteś?" "Ja jego prywatny kierowca". Ta odpowiedź stała się wstępem do najbardziej luksusowego couchsurfingu w całej naszej podróży. Przez trzy dni mieliśmy do dyspozycji obszerny pokój z łazienką, śniadania przygotowywane przez domową służbę, no i oczywiście samochód z kierowcą. Na krótką chwilę staliśmy się białymi yuppies, dzielącymi uroki życia wyższych sfer Dżakarty. Tym bardziej smutny wydał nam się widok szarych ulic oglądanych zza przyciemnionych okien samochodu. Wierzcie nam lub nie, ale Dżakarta to chyba najbrzydsze miasto świata. W każdym razie co można innego pomyśleć, kiedy największą atrakcją turystyczną jest tutaj... centrum handlowe (ok - w Polsce może też znalazłoby się kilka takich miejsc). "Uroku" Dżakarcie dodaje również permanentny korek blokujący ulice, w którym można spędzić od kilku do kilkunastu godzin dziennie. Przy tym wszechobecny hałas i smród są już jedynie przysłowiowym gwoździem do trumny. "Lubię Indonezję ale nienawidzę Dżakarty!" - wysyczał z hamowaną złością Andy, podwożąc nas na dworzec kolejowy. Powody jego wściekłości nie są jedynie natury estetycznej. Andy jest c co kilkanaście sekund Chińczykiem, w dodatku członkiem kościoła protestanckiego. To wystarczająca mieszanka żeby w największym na świecie kraju muzułmańskim być skazanym na całkowite odosobnienie. Chińscy Indonezyjczycy (takiej narodowości jest Andy) mogą jadać sushi w modnych restauracjach czy bawić się w ekskluzywnych barach karaoke, ale kiedy napięcie społeczne wzrośnie, pierwsi znajdą się na linii świszczącej maczety. Dlatego mieszkają na całkowicie strzeżonych ulicach i w swojej społeczności stanowią jedną wielką rodzinę. Posiadają również domy w sąsiedniej Malezji, do których w razie zamieszek mogą szybko uciec.
"Demowariacja" - tak nazwał Andy ustrój, w którym przyszło mu żyć. "Indonezji potrzebna jest twarda władza" - wzdychał, podając przykład skutecznych Chin. Można się z nim zgadzać lub nie, prawdą jest jednak, że nawet przelotnie odwiedzającemu kraj turyście słabość państwa ukazuje się z mocą na wszystkich frontach. Korupcja, chaos, samowładza, lenistwo, niekompetencja - to tylko niektóre przeszkody, z którymi trzeba się zmierzyć podróżując samemu po Indonezji. "Kraj smutnego paradoksu" - napisał kiedyś Stanisław Mrożek o Polsce czasów PRL. Okazuje się, że Indonezja "przejęła" od nas nie tylko kolory państwowej flagi.
O autorach Joanna i Grzegorz Zalescy 14 czerwca wyruszyli w roczną podróż dookoła świata. Na trasie ich podróży znajdą się: Łotwa; Rosja, Uzbekistan, Kirgistan, Kazachstan, Mongolia, Chiny (z Tybetem), Wietnam, Kambodża, Indie, Tajlandia, Birma, Malezja (z częścią na Borneo), Indonezja, Australia (tylko Sydney), Peru, Boliwia, Chile, Argentyna, Urugwaj, Brazylia. Turystyka.gazeta.pl objęła patronat nad tą podróżą.