Rafaeru-san czyta między słowami

Rafał Gosieniecki w zagłębiu mangi i komiksowym raju rekrutuje japońskich rysowników do współpracy z amerykańskim wydawcą. I sam rysuje komiksy

Z daleka poznaję, że to on, chociaż nigdy wcześniej nie widziałam go na oczy. W okularach otwierających się na boki i wielkich słuchawkach na uszach wygląda jak jeden z bohaterów cyberpunkowej powieści "Neuromancer". Nie ma się co dziwić, przecież jesteśmy w Tokio. Krainie komiksu, zaawansowanej techniki, gdzie telefonem komórkowym płaci się za sok z automatu, a ludzie na ulicach chodzą w jednorazowych maskach pomiędzy niezliczonymi neonami.

Rafał Gosieniecki od dwóch i pół roku ma japońską "kartę obcego" - "Certificate of Alien Registration". Jest jednym z ponad 400 Polaków mieszkających w Tokio. Ma dyplom gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych - jakimś cudem udało mu się go zrobić z komiksu, w Polsce współpracował z wydawnictwami Mandragora i Egmont oraz z magazynem "Produkt", w Singapurze razem z 11 z całego świata pracował nad komiksem o migracjach.

W Japonii przez pierwsze trzy miesiące od rana do wieczora uczył się japońskiego w Sendai, potem w Fukushimie studiował animację, a teraz, już w Tokio, studiuje projektowanie bohatera na potrzeby animacji, komiksu, gier komputerowych i rysuje dla Amerykanów.

Dlaczego Japonia?

- To jest tak, że od wielu lat masz plan i twój plan zakłada Tokio. Do Japonii chciałem przyjechać od zawsze, tylko powody się zmieniały: "Załoga G", Kurosawa, komiksy, a później William Gibson z "Neuromancerem", jak podrosłem to też dziewczyny - chichocze. - Jestem technofilem, lubię neony. Mieszkając gdzie indziej miałbym wrażenie, że ciągle mnie coś omija.

I jak tu w końcu trafiłeś?

- W Poznaniu spotkałem japońskiego profesora, który mi powiedział: "Jak chcesz zobaczyć uniwerek, to możesz wpaść". Do Japonii - wpaść. Ale w końcu wpadłem. Na dwa tygodnie. Tu musisz pokazać, że ci zależy. To nie było duże miasto - Fukushima, pomiędzy Sendai i Tokio. Założyłem, że zacznę od małego miasta, łyknę języka i kultury, a potem uderzę do Tokio.

I wsiąkłeś.

- Pierwszego czy drugiego dnia zdarzyła się Sakura - wiśnie zakwitły. Załatwiałem papierki na uczelni, poznałem Szwedów, z którymi na rowerach pojechałem do parku. Płatki opadają, ludzie siedzą i na to patrzą. A po drugiej stronie ulicy szkło, aluminium, i taksówki, w których drzwi się same otwierają. Nie wiem, jak wytłumaczyć, że wysiadasz z samolotu i wiesz, że to miejsce jest twoje. Tutaj nawet jak się zdarzy sytuacja, z której chcesz uciekać, to całe miasto działa kojąco. W Polsce trzaskasz drzwiami, siadasz z pilotem przed telewizorem i to ciągle w tobie tkwi. Tu wystarczy, że sobie spojrzysz na neon, usiądziesz na krawężniku, wypijesz piwo ze spożywczego, ktoś się przysiądzie, wypijecie drugie piwo. Na dłuższą metę nie potrzebujesz tego, czego potrzebujesz np. w Sopocie - kumpli, imprez.

W Polsce rysowałeś komiksy, tu przyjechałeś studiować animację.

- Jak się rysuje komiksy, to w pewnym momencie zaczyna brakować dźwięku i ruchu, wtedy naturalnym krokiem jest animacja. Wszyscy uczą się od Japończyków, nawet Disney. "Król lew" to nic innego jak "Kimba, the White Lion" z 1965 r. Osamu Tezuki. Nawet ujęcia są identyczne. Ale animacji nie da się robić samemu. Dlatego teraz skupiłem się na samym projektowaniu bohatera.

Opowiedz o współpracy z Amerykanami.

- Amerykański wydawca chce robić scenariusze do filmów najpierw w formie komiksu, właściwie mangi. Zachodni styl, amerykański czy europejski zupełnie inaczej prowadzą opowieść niż japoński. Japończycy czytają jedną stronę przez 2 sekundy. Ich komiksy są dłuższe, mają prostsze rysunki i bardziej złożone historie. Przy japońskiej historii można się śmiać, płakać, bać się. Historia europejska ma 48 stron i zanim się rozbujasz, już się kończy. Japońska ma kilka albumów po 250 stron każdy. Jeden z większych japońskich magazynow komiksowych wychodzi w liczbie 500 tys. egzemplarzy. Coś takiego się nie zdarza na całym świecie.

Nie zdarza się też, że dorośli faceci w garniturach w metrze czytają opowieści obrazkowe. Tu wszyscy czytają mangę.

- Warto dodać, że w japońskich sklepach z komiksami nie ma komisów amerykańskich czy europejskich, tak jak np. w polskich jest manga. Był sklep amerykański, ale już nie ma. Nie wiem, czy splajtował, ale zniknął. Więc w tych komiksach, które robię dla Amerykanów, historia jest amerykańska. Ja zaprojektowałem bohaterów, całe środowisko, dwa światy do dwóch scenariuszy. To wszystko jest tłumaczone przez rysowników japońskich - nazywanych mangaka - na język mangi.

I co z tego wychodzi?

- Wyobraź sobie realistyczną panią doktor, która nosi cechy pań z lat 50., jak z filmu "Marsjanie atakują". Hiroshi, mangaka, to tłumaczy. Pani doktor dostaje ten stereotypowy wyraz twarzy, duże oczy, nawet jej seksualność jest podana inaczej. Ja się mogę przyczepiać, że rysunek jest uproszczony, albo że proporcje siadają na kadrach, ale to nie o to chodzi. Liczy się komunikatywność.

To dlaczego ty projektujesz, a nie on?

- Nie o to chodzi Amerykanom. Finalnie chcą mieć mangę, ale potrzebują medium. Ja mam być tym łącznikiem pomiędzy mangą a komiksem amerykańskim. Historia jest podzielona na rozdziały i ilustracje do rozdziałów robię ja. To są ilustracje dla Europejczyka czy Amerykanina, który jest przyzwyczajony do bardziej skomplikowanego rysunku. Wiem już, jak zrobić komiks, który mogę sprzedać w Chinach, Japonii, Stanach.

Dobrze ci się tu pracuje?

- To miejsce mnie nakręca. Harajuku, Shibuya to miejsca bardzo progresywne, tam się widzi ludzi, którzy są piękni sami w sobie. Jak rysuję komiks to już go nie umieszczam w Łodzi czy jakimś wymyślonym świecie w przyszłości. Umieszczam go w Tokio. Bo przez trzy lata chodzę tu z siatką na zakupy. Ja już się nauczyłem czytać między słowami.

No właśnie. Jak ci się podobało "Między słowami" Coppoli?

- Po prostu strasznie się śmiałem. Oglądałem to już tutaj. Też przechodziłem przez to, co się tam zdarza. To jest film o zagubieniu. A Japonia to tylko pretekst, żeby pokazać zagubienie.

Idealny pretekst.

- Tak. Ostatnio oglądałem "Między słowami" miesiąc czy dwa temu. Teraz dokładnie wiem, co mówią po japońsku. Tłumaczka tłumaczy mniej niż połowę. Po japońsku to jest dwa razy bardziej śmieszne. Ale Japończycy, z którymi film oglądałem, twierdzą, że jest złośliwy.

Bo jest.

- Tylko mi się wydaje, że to nie jest film o Japonii. Coppola zna Japonię, ma tu przyjaciół, mieszkała tu. Japonia w filmie symbolizuje to, co inne. Po trzech miesiącach mieszkania w Japonii można napisać elaborat. Jak się mieszka trzy lata, wszystko nabiera drugiego dna. Ciasnota, kable, które zwisają na zewnątrz, metro, które samo w sobie jest osobnym światem, bo się większość dnia spędza w metrze. Ludzie, którzy potrafią być absolutnie jak z obrazków komiksowych.

Jak na przykład kto?

- Jak Yuriye, spotkałaś ją. Ona nie może być przecież prawdziwa.

32-letnia kobieta w mini spódniczce, z kolorową torbą Louis Vuitton, w podkolanówkach, która ciągle chichocze...

- Dorosły człowiek, który płaci podatki, a zachowuje się jak dziecko. Jak 14-letnia dziewczynka, ktora jeszcze na dodatek bawi się lalkami.

I takich ludzi rysujesz?

- Wydaje mi się, że rysuję tych ludzi, którzy mogliby stać pod ścianami, którym ilość kabli przesłania światło, a słońcem są neony... Tylko wiesz, jak dochodzi do opowiadania, kogo rysuję, to wolę ci wysłać jpga albo pokazać rysunki.

Więcej o: