- Właściwie to nie sezon na duriany, i bardzo trudno o dobrego duriana - zaczyna Henry, mąż Valery, żebym mi uświadomomić wagę prezentu. "To jest dobry durian, dobry. Dobry, dobry, dobry" - powtarzam sobie gapiąc się jak Henry rozwiązuje zawiniątko. Oczywiście słyszałam o durianie, wielkim kolczastym śmierdzącym owocu, który smakuje jeszcze gorzej niż pachnie, i który spadając z drzewa może zabić. - Jest bardzo słodki, zobaczysz - zachęca Valerie. - Prosto z lodówki, więc go aż tak nie czuć. Aż tak? Katar mi się właśnie skończył (klima), więc od razu czuje to, o czym słyszałam z opowieści: zapach rozkładającego się mięsa, zgniłych jaj. Fuuuj! I wygląda też nie najlepiej: obślizgła biała lepka maź, która obrasta równie obślizgłe nasiono. Kęs pierwszy: - Błeee - krzywię się tylko na chwilę, bo i Henry, i Valerie uważnie mnie obserwują. Nie można się krzywić na dobroć gospodarzy, którzy tak gościnnie mnie przyjmują. Nie, nie. Uśmiech numer trzy i drugi kęs. O dziwo jest lepiej. Przy trzecim kęsie zaczynam rozumieć, o co chodziło Valerie: durian jest słodki! Fanfary, brawa i radość gospodarzy! - A nie mówiłam! - Valerie poklepuje mnie po ramieniu. - To weź jeszcze. Zjadłam jeszcze dwa. Były lepsze i gorsze momenty - słodkie i dość paskudne. Gorzej było potem, kiedy przez parę godzin nie opuszczał mnie ten mniej smaczny smak delikatnie mówiąc. Wniosek: należę do tej połowy ludzkości, która do durianowego fanklubu się nie zapisała.