Singapurski wstrząs pozytywny

Po przylocie do Singapuru musiałam, po prostu musiałam założyć koszulkę na ramiączkach

Nieważne, że taszczę ze sobą ciężki plecak, który będzie mi obcierał skórę, nieważne, że wieczorem już nie będzie upału, to drobiazgi. Muszę przewietrzyć ramiona. I pewnie też mózg od ciągłego podświadomego zastanawiania się nad moralnie poprawną długością rękawa. Powiem tak: w Kairze było świetnie, w Bombaju też, w Kalkucie właściwie czułam się równie bezpiecznie, ale kiedy wyszłam na ulice Singapuru gęba roześmiała mi się od ucha do ucha. Tak sama z siebie. I zaczęłam sobie zdawać sprawę dlaczego. Nikomu nie opada szczęka na mój widok (dosłownie, trzeba było widzieć te miny w Kalkucie, kiedy znienacka wychodziłam zza rogu), ludzie nie zwracają na mnie uwagi, nie muszę uważać, czy nie nadepnę na kogoś śpiącego na ulicy, nie muszę udawać, że nie zauważam tych wszystkich potarganych dzieci gotujących sobie dal, nie muszę udawać, że nie robi to na mnie wrażenia. Tu nawet kranówka jest zdatna do picia!

3,5 godz. lotu i trafiam do kompletnie innego świata.

Żałuje tylko, że w końcu zapomniałam przemycić w plecaku gumę do żucia, zakazaną w Singapurze. Niestey zapędy do zostania małym spożywczym buntownikiem zostały brutalnie ukrócone przez postępującą sklerozę.

Więcej o: