Wakacje w Polsce. Ustka

Domy i domki kuszą ogłoszeniami z numerem telefonu właściciela i informacją, że są do wynajęcia ?natychmiast!?. Na razie nikt ich nie chce, ale już za tydzień, dwa nie będzie gdzie szpilki wetknąć

Już są upały, ale jeszcze nie ma gości. Na plażach luźno, w lokalach mnóstwo wolnych krzeseł, sprzedawczynie w sklepach zabijają czas, omawiając życie uczuciowe własne i koleżanek. Wakacyjny szał zacznie się za chwilę...

Mam sentyment do tego miasta-nie-miasta. Kiedyś koleżanka z Niemiec zapytała mnie, czy Ustka to miasto, czy wieś? Zawahałam się - niby miasto, ale jest niewielka: tyci kurorcik, uroczo prowincjonalny. Więc może jednak wieś? Po latach okazało się, że moje wątpliwości były uzasadnione. Ustka ma 16 tys. mieszkańców i miejskie ambicje, ale - formalnie - dotąd nie uzyskała praw miejskich.

Turystów wybierających się nad morze nie interesują jednak rozmiary miasta ani liczba mieszkańców. Dla nich Ustka to dwie ulice na krzyż, którymi w parę minut dociera się na plaże. Z czasem zaczęła tu jeździć miejska dziesiątka, która miała przystanek niedaleko deptaka - i nad morze zrobiło się bliżej. Rannym pociągiem przybywał tu ze Słupska kolorowy tłum. Z poniemieckiego dworca wylewał się przez most w ul. Marynarki Polskiej, historyczną arterię miasteczka. Ludzie spieszyli nią, dźwigając torby plażowe, napoje, piłki, koce, dziecięce zabawki, parasole, by jak najszybciej znaleźć dla siebie spłachetek białego piasku, wykopać grajdoł i zalec, najlepiej na cały dzień. Dla amatorów stały na piasku (jak przed wojną) plażowe kosze. Nie pamiętam, jak radziliśmy sobie wówczas ze słońcem - nie było przecież kremów z filtrami ochronnymi. Pamiętam powrót z plaży z czerwoną skórą, która szybko zsiniała; dostałam gorączki i dreszczy, mama ratowała mnie okładami z zimnego zsiadłego mleka. Był tylko krem nivea "na wszystko", jakieś olejki, szczęściarze miewali masło kakaowe z zagranicy. Zmieszane wonie tych specyfików, rozgrzane słońcem, roznosił po plaży wiatr. Kto się nie pospieszył, musiał wędrować dalej (najlepsze miejscówki przy wydmie były zajęte) albo rozłożyć koc pośrodku plaży, narzekając na dzieci, psy, piasek sypany nieuważnymi nogami spacerowiczów...

***

Stare domy rybackie wzdłuż ul. Marynarki Polskiej, nieliczni reprezentanci niemieckiego fachwerku, w Polsce zwanego murem pruskim, zapadają się w ziemię i krzywią. Ale nie utracimy ich na zawsze - na wielu wisi tabliczka, że budynek przeznaczony jest do renowacji. Robotnicy poszerzają deptak prowadzący do portu - na molo i plażę. Powracają tradycyjne materiały: granit, bazalt, żeliwne słupki. Odmalowano jednopiętrowe pastelowe kamieniczki, uporządkowano klimatyczne zakątki, jak Zaułek Kapitański tuż przy porcie. Obok stoi pięknie odrestaurowany XVIII-wieczny Dom Rybaka - kiedyś była tu zrujnowana klubokawiarnia "Ruchu", dziś jest pensjonat (ul. Marynarki Polskiej 10, http://www.fishermanshouse.pl ).

Gospodarze miasta przespali niestety moment, gdy mieszkańcy poczuli w sobie ducha inicjatywy. Nie oglądając się na konserwatora, powyrzucali stuletnie drewniane okna, by zastąpić je plastikowymi, które nawet nie próbują naśladować starych wzorów. Szkoda!

W pobliżu plaży stoją tablice z dużymi zdjęciami, na których widać, co już zrobiono, by ocalić piękno miasteczka. Za remontami stoją fundusze unijne (jak myśmy sobie radzili z czymkolwiek, zanim weszliśmy do Unii?!). Renowacji nie wymagają krzewy dzikich róż, osłaniające bulwar przed wiatrem od morza, które o tej porze roku obłędnie pachną. Ani stare drzewa parkowe, dające chłód i cień rozpalonym ciałom. Dawni mieszkańcy tych stron, którzy je sadzili i wszystko tu urządzali, umieli żyć - myślę o nich z uznaniem i wdzięcznością.

W latach mojego dzieciństwa przyjazd nad morze na cały dzień był loterią. Czasami pogoda w Ustce była zupełnie inna niż w mieście, czasami diametralnie zmieniała się w ciągu dnia (a jechać do Ustki na krócej niż cały dzień nie opłacało się, nie było też czym). Rytuał wyjazdów na plażę obejmował poranną decyzję, a potem przemarsz obok zakładu fotograficznego, stanie w ogonku po pyszne gorące jagodzianki w mikroskopijnej piekarni, wreszcie, już nad samym morzem, lody bambino kupowane od sprzedawców roznoszących je w białych drewnianych skrzynkach. Wracało się pod wieczór w stanie rozkosznego otumanienia słońcem, ze świeżą opalenizną i stopami, które przez wiele godzin pamiętały rozpalony piasek. Wystarczyło przymknąć oczy, by znów znaleźć się nad brzegiem wody i iść, iść bez końca...

***

Dziś do Ustki można dojechać bez porównania łatwiej. Ze Słupska, poza PKS-em i pociągiem, jeżdżą trzy linie autobusowe (miejska, prywatne Nord Express i Dana, bilet 3,80-4 zł). Opłaca się wyskoczyć na plażę i wrócić po paru godzinach. Słupsk już wie, że najlepsze, co ma, to Ustka, zaledwie 18 km od miasta. Ustka już wie, że wszystko, co ma, to stare centrum, plaże, bulwar wzdłuż morza, park. Wszyscy uświadomili to sobie, gdy kilka lat temu zdarzyła się rzecz niewyobrażalna - zimowe sztormy pokonały sterane poniemieckie falochrony i morze ukradło miastu połowę deptaka. Po tej katastrofie na szczęście nie ma już śladu. Tu też są nowe nawierzchnie i nawet powiało Europą - wzdłuż deptaka ciągnie się bezpieczny zjazd dla wózków inwalidzkich, więc niepełnosprawni mogą samodzielnie dotrzeć nad morze. Bulwar zapełniają pierwsi letni goście: dzieci ze szkolnych wycieczek, starsi panowie i panie na turnusach leczniczych (Ustka ma status uzdrowiska). Obok pieniądze do czapki zbiera chłopak z żywym wężem na szyi: za parę groszy można się z gadem sfotografować. Ławeczki zajmują strzaskane na heban damy, z godnością pokazujące światu czyściutkie, kupione na tę okazję staniki - białe, kremowe, łososiowe. "Nie do wiary, same stare baby" - mówi z rozczarowaniem dwóch poborowych. Młodsze zjadą za parę dni, za tydzień. Jeszcze chwila, a zacznie się parada najnowszych bikini i plażowych gadżetów (któregoś lata były to czułki marsjańskie z kiwającymi się na długich drutach piłeczkami). Na razie można podziwiać wypięte torsy i wciągnięte brzuchy emerytów i młode mamy z dziećmi, które chętnie pokazują światu tatuaże (gdzie je obnosić, jak nie tu?). W latach 80. w Ustce popularne były bikini własnoręcznie wydziergane szydełkiem (w sklepach nie było nic, a buty na kartki; gdy skradziono mi na plaży szmaciane chińskie pantofelki, wróciłam do Słupska boso). Obecnie widać dużo grubych dzieci i nastolatków - zamiłowanie do fast foodu mści się latem!

***

W Ustce można jednak odpocząć od fast foodów. Morskie powietrze, jak wiadomo zaostrza apetyt, i nigdzie świeżo smażona ryba nie smakuje tak dobrze, jak w sąsiedztwie plaży. Smażalnie rozmnożyły się niewiarygodnie i nie narzekają na brak klientów (ryba z grilla i sałatka 12-18 zł). Od ubiegłego lata przybył szereg małych knajpek wzdłuż nabrzeża portu. Turyści mają do wyboru kilkanaście gatunków ryb! Napis na jednym z szyldów głosi, że pochodzą z własnych połowów. Możliwe, ale nawet jeśli od tyłu zajeżdża pod lokal samochód-chłodnia, i tak ryba serwowana tuż nad wodą jest pyszna. Ewa Kujawska, pochodząca z Ustki pisarka (autorka powieści "Dom Małgorzaty" o trudnej przyjaźni polskiej osadniczki i byłej niemieckiej właścicielki domu żyjących pod jednym dachem) twierdzi, że najlepszą smażalnią jest "Pirat" w pobliżu plaży Zachodniej. Ja lubię małe lokaliki przy pasażu prowadzącym do ul. Chopina.

Każdy ma tu swoje ulubione mety, które zdradza tylko wybranym. Eleganckie damy jadają w "City Bar", gdzie można komponować dania zgodnie z wytycznymi różnych diet. Ale wszyscy zgodnie wędrują na lody przy molo, niedrogie, według domowych receptur, hojnie nakładane. Moje tegoroczne odkrycie to "Lody Usteckie". Smaki m.in. marcepanowy, ciasteczkowy, różany (spora kulka 1,50 zł) - przepyszne! Wrócę na molo na pewno, by zjeść "gruszkę na wierzbie", cokolwiek to znaczy! Niestety, gorące jagodzianki z czasów mojego dzieciństwa znikły, bo piekarnię zastąpił zwykły sklep spożywczy.

***

Zachodnia strona portu to świat, który przed laty otwierał się tylko dla wtajemniczonych. Wyprawa wymagała dłuższego marszu przez las, przemykania się wzdłuż terenów wojskowych i ryzykowania, że patrol nas zawróci. Celem była plaża Zachodnia, zwana też "dziką" lub "wojskową". Niemal bezludna, czysta, o wiele większa od miejskiej - po prostu cudowna. Tu nie docierali sprzedawcy lodów i oranżady, plażowicze rozchodzili się i ginęli sobie nawzajem z oczu, tu była szansa obcowania z przyrodą.

Plaża Zachodnia (ze Słupska wygodny dojazd autobusem) od lat jest plażą odzyskaną - wojsko oddało ją miastu. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać po zachodniej stronie portu ośrodki wypoczynkowe, pensjonaty, osiedla, prywatne domy. Całe to dobro na początku sezonu otwiera się na oścież i wdzięczy do gości. Domy i domki kuszą ogłoszeniami z numerem telefonu właściciela i informacją, że są do wynajęcia "natychmiast!". Na razie nikt ich nie chce, ale już za tydzień, dwa nie będzie gdzie szpilki wetknąć.

Zdradzić adres ulubionej mety, to strzelić sobie w stopę. W internecie znalazłam jednak coś fajnego. Kilka lat temu para młodych ludzi wykupiła część terenu po wojsku, w środku lasu, z dala od miasta, blisko plaży "wojskowej". W naturalnej niecce (podobno dawnej strzelnicy) powstało osiedle parterowych bungalowów, urządzonych wesołymi sprzętami z Ikei. Nie ma głośnej muzyki, można przyjechać z psem albo kotem, dzieci mile widziane. Mnóstwo kwiatów, cisza, wieczorem koncerty jazzowe i projekcje filmów. Tam zamierzam chować się przed światem.

Nad polskie morze, zimne, zatłoczone, "śledziowe" jechać warto, choć nie gwarantuje pogody i ciepła. Gdy idę wzdłuż brzegu - a wystarczy 30-minutowy spacer, by znaleźć się na pustej plaży, pod białymi, stromymi klifami - przypomina mi się film "To właśnie miłość". Pokazano w nim lotniska jako miejsca, gdzie kwitną uczucia, a ludzie padają sobie w ramiona. Z plażami jest podobnie - spotyka się tu ludzi szczęśliwych. Świadczą o tym dziecięce piski, śmiech i zrelaksowane kobiety, które cieszą się nagą skórą, wiatrem i słońcem. O cellulicie i nadwadze nikt tu nie myśli, bo urlop trwa krótko. A plaża jest chwilowym powrotem do raju.

Więcej o: