Rejs żaglowcem Pogoria po Morzu Liguryjskim

Z wysokości dziesiątego piętra, bo tyle mniej więcej ma fokmaszt "Pogorii", 47-metrowy jacht wygląda jak rzucona na morze zabawka. Jak okiem sięgnąć, tylko woda i woda, chociaż przed dziobem zaczynają już majaczyć brzegi Korsyki. Jest luty, żeglujemy "Pogorią" po Morzu Liguryjskim.

- To są fały kliwra, to gordingi bombrama, to wangi, a to topenanta gafla grota - bosman Henio wyjaśnia, do czego służą liny. Henio pływa na "Pogorii" od wielu lat, więc nawet z zamkniętymi oczami wie, co jest do czego, jednak dla tych, którzy na żaglowcu są pierwszy raz, to czarna magia. Kiedyś się nauczą. Zresztą w czasie alarmów oficerowie mówią, którą linę należy wybierać (czyli ciągnąć), a którą luzować.

***

Wybudowana w 1980 r. "Pogoria" to wraz z bliźniaczą "Iskrą" drugi pod względem wielkości polski żaglowiec (pierwsze miejsce zajmuje "Dar Młodzieży"). Trzymasztowa barkentyna może postawić 15 żagli o łącznej powierzchni 1 tys. m kw. Pod pokładem jest miejsce dla blisko 50 osób. Oprócz wymieniającej się "załogi szkolnej" dowodzonej przez oficerów wachtowych jest też załoga stała: kapitan, bosman, mechanik, jego pomocnik oraz kucharz.

Kiedy "Pogoria" nie pływa ze szkołą pod żaglami (w czasie rejsów młodzież realizuje program turystyczno-żeglarski i szkolny), może na niej żeglować każdy niezależnie od wieku czy doświadczenia (tylko żeby zostać oficerem, trzeba mieć zwykle patent sternika morskiego lub kapitana). Potrzebne jest zaświadczenie od lekarza o braku przeciwwskazań do żeglowania. Dobrze jest mieć książeczkę żeglarską, w której potwierdza się uczestnictwo w rejsach.

Zimą standardowy rejs to tydzień na Morzu Liguryjskim. Zależnie od tego, jak powieją wiatry, odwiedza się Korsykę, Elbę, porty włoskie, Monako lub któreś z miast Riwiery Francuskiej. Trzeba pamiętać, że nie jest to pływający hotel, ale żaglowiec, za który odpowiedzialny jest każdy pasażer niezależnie od stanowiska (na lądzie) czy wieku. Wszyscy muszą wstawać na wachtę w środku nocy, sprzątać toalety, obierać ziemniaki, myć pokład i zmywać naczynia po całej załodze. No i oczywiście stawiać żagle, zbiorowo ciągnąć za liny, kręcić wielkim szturwałem (kołem sterowym), wchodzić na reje, prowadzić nawigację. A w wolnej chwili wspólnie śpiewać szanty.

***

Poprzednia załoga już spakowana, teraz my zajmujemy ich koje. W porównaniu z "Zawiszą Czarnym", na którym sporo pływałam, tu jest wygodniej (choć 30-osobowy kubryk na "Zawiszy" z trzema rzędami przypominających szuflady koi ma naprawdę dużo uroku).

Nie ma czasu na zwiedzenie Imperii - portu w północnych Włoszech, w którym odbywają się zwykle wymiany ekip. Przycumowani do nabrzeża poznajemy jacht, zaliczamy próbny alarm opuszczenia statku (wybiegamy, łapiąc pomarańczowe kapoki) i po raz pierwszy wspinamy się na reje. Wszyscy mają szelki asekuracyjne, ale przypinamy się tylko podczas pokonywania "przewieszek" przy salingach oraz na rejach. Na linowych drabinkach na wantach asekuracji się nie stosuje, bo za długo by to trwało. Pierwsze wejście to, nie ma co ukrywać, wielkie emocje. Nogi się trzęsą, ręce kurczowo łapią wszelkie uchwyty, strach patrzeć w dół! Najwyższa reja - żagla bombrama - jest zawieszona 30 metrów nad pokładem. Pracując przy rozpiętych na niej płótnach, stoi się jedynie na pertach - chybotliwych linach. Lepiej nie myśleć o tym, jak będzie na morzu, kiedy zacznie bujać.

Obiad jemy już na morzu, na razie spokojnym. O godz. 16 jako III wachta wychodzimy na pokład (cała załoga podzielona jest na cztery dziesięcioosobowe wachty) - przez najbliższe godziny to my kierujemy statkiem, co pewien czas zmieniając się na stanowiskach. Oprócz sternika musimy jeszcze obsadzić "oka" (obserwatorzy pilnujący, czy nie widać jakichś znaków nawigacyjnych lub statków) i radar. Co pół godziny wybijamy tzw. szklanki, czyli uderzeniami w dzwon okrętowy odmierzamy statkowy czas.

Właśnie jestem w kabinie nawigacyjnej zajęta wykreślaniem pozycji (niezależnie od GPS-u i monitora z mapami komputerowymi pracujemy też na tradycyjnych papierowych mapach), kiedy słyszę krzyk: "Delfiny!". Rzeczywiście - pojawiło się całe stadko. Płyną po obu naszych burtach niczym torpedy, co jakiś czas wykonując radosne skoki. Wyglądają, jakby ścigały się z jachtem.

Wachta mija tak miło, że kiedy o godz. 20 wybicie dzwonu oznajmia jej koniec, żal schodzić pod pokład. Przenosimy się do mesy, gdzie przy dźwiękach gitary długo śpiewamy o "wielorybnikach grenlandzkich" i "herbacianym kliprze". O czwartej z trudem wstajemy na następną wachtę nawigacyjną. Przypominam kolegom (i sobie), że przecież jesteśmy tu dla przyjemności, za własne pieniądze. Mokro, zimno i do domu daleko - dziwny sposób na urlop...

Trwająca od czwartej do ósmej rano "świtówka" nie jest wcale taka zła. Delfinów już nie ma, za to mamy piękny wschód słońca. Czerwona kula wynurza się z morza, coraz mocniej oświetlając żagle. Pobudka reszty jest o siódmej, a godzinę później, już po śniadaniu, cała załoga zbiera się na rufie na podniesienie bandery. To rytuał zakończony ogłoszeniami parafialnymi kapitana Mirosława Peszkowskiego - "Pestka" znany jest w kręgach żeglarskich także jako autor muzyki do wielu piosenek.

Dzień wypełniają nam prace bosmańskie - z zapałem szorujemy dek (jego deski nie lubią soli), robimy opaski na linach. W wolnych chwilach odsypiamy na pokładzie dziobowym zarwaną noc. Błękitne niebo częściowo przesłaniają białe żagle - dla takich widoków się żegluje!

***

Nazajutrz pierwszy port - Ajaccio, stolica Korsyki. Zanim do niego zawiniemy, musimy sklarować żagle. Ochotnicy wchodzą na reje. Skupiona na żaglu nie zastanawiam się, jak wysoko jestem. Wkrótce w ogóle przestaje to robić na mnie wrażenie. Jedynie przy większych przechyłach, kiedy muszę mocniej się trzymać, by nie spaść, trochę czuję mięśnie kręgosłupa.

Po Ajaccio nocka płynięcia (tym razem mamy "psiaka", czyli wachtę od północy do czwartej rano) i dobijamy do Bonifacio - miasteczka na południowym krańcu Korsyki. Klucząc jego uliczkami, czujemy, jak wzmaga się wiatr. No cóż, sprawdza się komunikat zapowiadający sztorm. Akurat wypadła nam wachta kambuzowa. Dzięki kucharzowi Robertowi kambuz to jedno z naszych ulubionych miejsc na jachcie. Kolację przygotowujemy jeszcze w porcie, ale sprzątanie wypada już na morzu. Zaczyna się niezła zabawa: tłuką się talerze, wylewa herbata. W takich warunkach rezygnujemy z pieczenia szarlotki. Tym razem wśród załogi są już nieszczęśnicy składający ofiary Neptunowi (choroba morska).

Śniadanie robimy w osłabionym składzie, ale i tak na tle innych wacht wyglądamy nieźle. Cieszymy się, kiedy po obiedzie znowu wychodzimy na wachtę nawigacyjną, tym razem w pełnym bojowym ekwipunku, czyli w kaloszach i sztormiakach (od czasu do czasu pokład zalewa fala). Z zapartym tchem obserwujemy wskaźnik prędkości wiatru - od 22 węzłów jest osiem w skali Beauforta, czyli sztorm, a mamy więcej. Niektórzy się cieszą, że w opinii z rejsu będą mieli wpisane godziny sztormowe! Ja zresztą też wolę silne wiatry niż bujanie się w ciszy na martwej fali.

Końcówka wachty jest trochę nerwowa - co chwila w mroku nocy pojawiają się światła statków, a jeden z nich jest przez jakiś czas na kursie kolizyjnym. Poza tym trzeba zrzucić żagle i przebrasować reje (ustawić je w wymaganym w danej chwili położeniu), a to oznacza wymagające zgrania prace na linach, jakby nie było w środku sztormowej nocy. Nie zawsze łatwo wykonać szybkie komendy. Gdzie są brasy? A które to gejtawy? Teraz wychodzi na jaw, kto i jak przyswoił sobie nazwy lin. W przerwach podziwiamy piękny księżyc w pełni i mnóstwo gwiazd, w tym mój ulubiony gwiazdozbiór Oriona.

Około północy stajemy na kotwicy osłonięci cyplem od wiatru. Przed nami światła Lazurowego Wybrzeża. Na zmianę pełnimy wachty kotwiczne - leżąc na pokładzie i sprawdzając, czy nie zerwaliśmy się z kotwicy, snujemy plany kolejnych rejsów.

***

Dziś możemy zejść na kilka godzin z jachtu. To cała wyprawa. Mechanik Marcin przerzuca nas na ląd grupkami na pontonie. Potem wsiadamy w podmiejski autobus i po pół godzinie jesteśmy w Nicei. O godz. 16 wszyscy są znowu na "Pogorii" - podnosimy kotwicę i obieramy kurs wzdłuż wybrzeża. Wieje od rufy, idealnie dla rejowych żagli. Nadal jest sztormowo, siła wiatru dochodzi do 30 węzłów. "Pogorią" mocno buja, nic więc dziwnego, że nie ma tłumu chętnych na wchodzenie na reje, by przygotować żagle do postawienia. Mrugamy do siebie z kolegami z wachty - my reje lubimy. Zakładamy szelki i wchodzimy, tym razem nie wysoko, tylko na marsa, czyli jakieś szóste piętro.

Najtrudniejszym wyzwaniem dnia okazuje się... obiad. Jemy, trzymając talerze w ręku i balansując całym ciałem stosownie do bujania kadłuba.

Tym razem mamy wachtę od godz. 20. Noc jest wyjątkowo ciemna, ale nie na tyle, by nie hipnotyzowały białe odbryzgi spienionej wody odchodzące od dziobu. Szkoda, że to już koniec rejsu - widać zbliżające się światła Imperii. Kapitan ogłasza dzwonkiem ogólny alarm manewrowy - cała załoga wychodzi na pokład klarować żagle i liny. W końcu mijamy główki portu i cumujemy przy nabrzeżu. Następnego dnia przyjeżdża kolejna zmiana.

W drodze powrotnej śpiewamy znaną żeglarską piosenkę "Na morze nie wrócę, o nie!", choć dobrze wiemy, że to nieprawda. A nazajutrz po powrocie odbieram telefon od kolegi z wachty: - To kiedy wracamy na "Pogorię"?

Zimowy tygodniowy rejs po Morzu Śródziemnym - ok. 1500 zł, w tym tzw. kojowe (pełne) wyżywienie, opłaty portowe, paliwo, ubezpieczenie i dojazd. Kiedy trafi się na miejsce kogoś, kto nie może jechać - zapłacimy nawet połowę tej ceny. Letnie rejsy, zwłaszcza z uczestnictwem w regatach i zlotach żaglowców (Tall Ships' Races itp.), są dużo droższe.

W sieci i przez telefon

http://www.pogoria.pl

STAP (Sail Training Association Poland), armator, tel. (0 58) 620 62 25

Więcej o: