Z Melbourne do Walkerville jedzie się niecałe dwie godziny. Trzeba kierować się na wschód w stronę miasteczka Korumburra, a tam w miejscowości Fish Creek skręcić na południe. Wtedy już na pewno dotrzemy do Walkerville. Tam kończy się droga - prosta i gładka jak stół, biegnąca między miasteczkami lub wielkimi farmami, którą przecina busz albo ogromne pastwiska. Czasem trzeba się zatrzymać, bo szosą maszeruje ogromne stado owiec albo wolno sunie lekko chwiejący się na nogach miś koala. Czasem zaś trzeba zahamować przed przeskakującym przez szosę kangurem (często, niestety, dochodzi do poważnych wypadków). To tam widziałem rzadko spotykanego na kontynencie czarnego kangura - mój miał białą plamkę na końcu ogona.
Walkerville to miejscowość nadmorska, weekendowo-letniskowa. Jest tu kilka wielkich farm i kilkanaście domów na niewielkich działkach luźno rozrzuconych w promieniu wielu mil. Zatrzymałem się w Walkerville South (jest i North) w dużym drewnianym i przeszklonym jednopiętrowym domu na wysokim stromym zboczu, obrośniętym wysokimi drzewami i niskopienną roślinnością. Dom należy do Lee i Cezarego Skubiszewskich. On jest znanym i cenionym w Australii kompozytorem, przede wszystkim muzyki filmowej, zdobywcą paru australijskich Oscarów, ona - malarką.
Wystarczyło parę dni, aby poznać najbliższą okolicę. Niedaleko miejsca, gdzie schodzi się na plażę znajdują się pozostałości owalnych ceglanych pieców, w których w XIX w. wypalano wapno. Używano go do budowy domów w Melbourne, m.in. wiktoriańskiego dworca kolejowego Flinders Street Station z 1910 r. Dzięki drewnianemu portowi drogą morską (tańszą) transportowano go do stolicy stanu Victoria. Ostatnim śladem po porcie jest zmurszały, krzywy słup tkwiący w wodzie.
Na zboczu, schowany wśród drzew i bujnej roślinności, leży uroczy, maleńki cmentarz. Bardzo ciekawa jest okolica latarni morskiej Liptrap. Smukła i biała tkwi samotnie na wysokim cyplu wśród skalistego pustkowia pokrytego niską, podobną do kosodrzewiny roślinnością. Z jednej strony aż po horyzont widać zielono-granatowe morze, z drugiej - zielono-żółty niskopienny busz. Pod latarnią tak silnie wiało od morza, że ledwie można było ustać na nogach, a słowa wykrzyczane pod wiatr wracały z powrotem w usta. Patrząc spod latarni na linię horyzontu, myślałem o tym, że dalej za nią jest Tasmania, a jeszcze dalej - nie do końca odkryta Nowa Zelandia.
W domu moich przyjaciół życie toczyło się przede wszystkim na dużym, drewnianym tarasie, z imponującym widokiem na jedną z piękniejszych oceanicznych zatok, jakie widziałem - Waratah Bay, perłę wschodniego wybrzeża Australii, otoczoną z trzech stron górzystym lądem, z jednej otwartą na bezkres oceanu. Czasami na tarasie przysiadały karmazynowe papugi zwabione pokarmem.
W oddali widać było fragment zielonego wielohektarowego pastwiska, na którym pasły się stada owiec - z tej odległości przypominały małe, białe robaczki. Zatokę przecięła czasem szybka motorówka, mały kuter rybacki czy majestatycznie sunący jacht. Na niebie pojawiał się, furkocząc, prywatny samolocik, bezszelestnie przesuwała się lotnia lub szybowiec. Widać było małe figurki nielicznych kąpiących się w spokojnym oceanie. Ale przede wszystkim widać było przeciwległy brzeg zatoki, lekko zamglony, kryjący uroki Wilsons Promontory, jednego z głównych parków narodowych Australii.
Jadąc do Wilsons Promontory, trzeba ominąć całą zatokę i przez Lilly Pilly Gully dojechać do Tidal River - centrum Parku Narodowego: drewniane domy do wynajęcia, parkingi, pola namiotowe, prysznice, grille, place zabaw. Wilsons Promontory to wielki półwysep obejmujący obszar starannie chronionej, nieskażonej przyrody. Bogata fauna, fantastyczne plaże, rewelacyjne trasy turystyczne i zapierające dech widoki. Są tutaj liczne wzniesienia, jak Mt Bishop czy Mt Oberon dochodzące do 558 m n.p.m. - stosunkowo wysokie jak na tereny nadmorskie. Atrakcją jest słodkowodna Tidal River, która w miejscach, gdzie płynie przez bujną zieleń i ziemisto-pomarańczowe koryto, wygląda jak gęsty, lany bursztyn. Stąd rozchodzą się we wszystkie strony piesze i rowerowe szlaki turystyczne. Prowadzą do biwaków w najdalszej części Parku, ale przede wszystkim w stronę piaszczystych plaż w skalistych zatokach. Do największej z nich, Five Mille Beach (świetnej dla surferów), dociera się z Five Mille Carpark, parkingu przy drodze idącej wzdłuż całego Wilsons Park. W Lilly Pilly Gully (2 km przed Tidal River) warto zwiedzić centralną część Parku, a po drodze wdrapać się na Mt Bishop. Ze szczytu widać niemal cały Park, wybrzeże z zatokami Norman Bay i Oberon Bay oraz wysepki rozrzucone na Waratah Bay. Widać też Mt Oberon, na który można dostać się pieszo lub rowerem z Lilly Pilly Gully. Dużą atrakcją jest latarnia morska z 1859 r. na South Point, najdalej na południe wysuniętym skrawku Australii.
Na plażę w Picnic Bay idzie się przez skaliste zbocza między wysokimi krzakami targanymi przez wiatr, cały czas mając widok na rozległą panoramę wybrzeża. Mijamy wielkie skały i kamienie, od strony północnej porośnięte pięknymi mchami i porostami w barwach zgniłej lub dojrzałej pomarańczy. I wreszcie plaża - rozległa, czysta, z piaskiem jak biała mąka. Za kolejnym cyplem kolejne piaszczyste oazy ciszy na Whisky Bay i Derby Bay.
Na Double Island Point wyjechaliśmy z Noosa Heads małą ciężarówką wypełnioną sprzętem biwakowym i zapasami jedzenia na tydzień. Noosa to miejscowość między Brisbain a Cairns w południowej części stanu Queensland. Dojeżdża się tam drogą nad brzegiem oceanu biegnącą przez tereny zwane Sunshine Coast. Polacy mieszkający w Sydney mówią, że Noosa to taki australijski Sopot. Według prawa wszystkie budynki, a przede wszystkim hotele i pensjonaty nie mogą przekraczać wysokości drzew. Dzięki temu na zboczach króluje przyroda, a cała zabudowa jest prawie niewidoczna. Z Noosa Head po przeprawieniu się rzecznym promem zjechaliśmy na brzeg oceanu, a dalej utwardzoną przez przypływy, zbitą na kamień plażą. Słońce w zenicie paliło niemiłosiernie i tylko plandeka samochodu dawała upragniony cień. Jechaliśmy szybko. Po jednej stronie wzburzony ocean, po drugiej wysoki brzeg, pokryty masą zieleni. Zbocze, wznoszące się kilkanaście metrów nad poziom oceanu wyglądało jak tort przekładany warstwami kremu i bitej śmietany. Ciągnąc się przez kilkanaście kilometrów, ukazywało kolejne warstwy geologiczne, które przez miliony lat budowały kontynent. Kolory: czerń, ciemny brąz, biel oraz ich wszystkie możliwe odcienie. Warstwy grube obok cienkich, jasne koło ciemnych, twarde obok lotnych. Ten chroniony teren to Sandy National Park, część dużego Cooloola National Park.
Mniej więcej w połowie drogi na Double Point trafiliśmy na zakopany w piaszczystym brzegu wrak statku parowca "Cherry Venture". Wielka masa metalu skorodowana, pordzewiała, zniszczona przez wodę, sól i wiatr robi niesamowite wrażenie. Ilość wyrytych na nim dat, imion, pseudonimów i informacji świadczy niezbicie, że przyciąga turystów z całego świata. Inną ciekawostką są źródła wodne bijące pod piaskiem, które zamieniają się w niewielkie jeziorka błotka piaskowego - można się w nich bezpiecznie zanurzyć do pasa lub po szyję. Biwak rozbiliśmy na plaży tuż przy wysuniętym cyplu skalnym - Double Point. Spaliśmy na piasku pod rozpiętą plandeką. Poza nami nie było nikogo. Dni upływały nam na kąpielach w oceanie i wędkowaniu. Jeśli połów był udany, robiliśmy na woku pyszną zupę bouillabaisse ze skorupiaków, ryb i warzyw zabranych z Noosa. Ale jak długo można dzień w dzień robić to samo? Nawet całonocne ogniska i niekończące się rozmowy z czasem spowszednieją. Na szczęście zawsze jest coś dalej.
Na Rainbow Beach dojechaliśmy przez wysoki las deszczowy. Znaleźliśmy się w świecie wilgotnym, mokrym, lepkim, pełnym duszącej mgły i oparów. Tajemniczości dodaje temu miejscu niewielkie słodkowodne jeziorko o zgniłozielonej wodzie, którego sama bliskość daje miłą ochłodę. Zobaczyłem tu po raz pierwszy w życiu kroczące drzewa mango - wypuszczając korzenie, przenoszą się z piaskowego podłoża w stronę wilgoci i wody. Idąc w ich kierunku po błotnistej mazi, prowokowałem do ucieczki tysiące maleńkich słonowodnych krabów.
Rainbow Beach zaczyna się po drugiej stronie Double Island, a kończy przy przeprawie promowej na Fraizer Island, największej piaskowej wyspie świata. Od strony lądu plażę oddziela wysokie klifowe urwisko ze złocistego piasku. Widok z jego szczytu na majaczące w oddali, znane mi już skały Double Point i płaskie brzegi Fraizer Island zatyka dech w piersiach. Jest tak gorąco, że trudno dłużej wytrzymać na odkrytej przestrzeni. Jedynym ratunkiem jest klimatyzowany pub, w którym można przeczekać parę godzin największego skwaru, ze szklanką zimnego napoju w jednej ręce i kijem bilardowym w drugiej. Dopiero pod wieczór, kiedy się ochłodzi, a wiatr od oceanu przegoni ciepłe powietrze ponad wysoki brzeg, można kąpać się w zimnych falach. Nie udało mi się przejechać na Fraizer Island, natomiast przy samej przeprawie na nią oglądałem w odległości paru metrów od brzegu stado delfinów baraszkujących wesoło, wyskakujących pionowo i szybko z wody. Surferzy z taką samą radością pływali na mknących jedna za drugą krótkich, mocnych falach. Zabawy w wodzie ludzi i delfinów nie przeszkadzały wielkiemu żółwiowi płynąć powoli i majestatycznie w stronę wyspy. Nam pozostało łapanie na krótką wędkę rybek pływających w małej zatoczce tuż przy brzegu. Wyciągnięte na brzeg nadymały się, wielokrotnie powiększając swą objętość i ukazując pokrywające je spiczaste kolce. Wyglądały jak diabełki z wybałuszonymi oczami. Wrzucaliśmy je natychmiast do morza (są niejadalne), gdzie szybko powracały do swej naturalnej, nieefektownej postaci.
Z Tin Can Bay, miejscowości niedaleko Rainbow Beach, wracałem nocnym autobusem do Sydney, miasta, które kojarzy się ze zjawiskowym budynkiem Opery czy mostem Sydney Harbour Bridge łączącym brzegi zatoki. Ale mnie kojarzy się ono przede wszystkim z niezliczoną ilością plaż. Najbardziej znana jest szeroka, półkolista Bondi Beach, otoczona domami, willami i rezydencjami. W głębi zatoki, u wyjścia na pełne morze, rozpięte są podwodne stalowe sieci chroniące kąpiących się przed licznymi w tych wodach rekinami. Za pasami zieleni i drogi odgradzającymi miasto od morza usadowiły się restauracje i sklepy. Można zjeść znakomite krewetki królewskie lub homara z grilla, świetne są ostrygi podawane na wielkich talerzach na lodzie z cytryną (specjalistami od seefood są kucharze pochodzenia greckiego).
Każda nadmorska dzielnica w Sydney ma swoją plażę. Za Bondi Beach jest Tamarana Beach, potem Bronte, Coogee i - najciekawsza - Maroubra. Łachę piasku otaczają pięknie ukształtowane przez erozję skały. Po drugiej stronie zatoki (dopływa się statkiem z portu w pobliżu Opery) ciągną się wąskie plaże przy wysokim brzegu, np. Mona Vale Beach i Palm Beach.
Po kilku dniach w Melbourne pojechaliśmy do stanu Victoria. Począwszy od Geelong, mijane tereny jako żywo przypominały mi Bieszczady: lekko pofałdowane, zadrzewione, z dużymi pastwiskami, na których pasły się konie, czarno-białe krowy i owce. Wspinaliśmy się we mgle na kolejne pagórki i niewysokie szczyty porośnięte drzewami. Jechaliśmy niespiesznie, tak aby z jednym noclegiem w zaprzyjaźnionej farmie, o świcie znaleźć się nad morzem. O tej porze było tu pusto, więc spokojnie mogliśmy podziwiać jedną z większych atrakcji stanu Victoria - skały zwane Dwunastoma Apostołami. Dojeżdża się tam płaskowyżem, który kończy się stromo tuż przed plażą. Na skutek erozji i działania morskich fal brzeg cofnął się, zostawiając parę wystających z morza wysokich wapiennych skał. Kiedyś pewnie było ich dwanaście, ale nieustanny napór morskich fal, siła przypływów i odpływów, warunki atmosferyczne spowodowały, że teraz jest ich już tylko osiem (na początku tego roku na oczach turystów jedna ze skał runęła do morza). Skały-ostańce najlepiej oglądać z wysokiego brzegu. Oświetlone porannym słońcem mieniły się złotawo, a fale, rozbijając się o "kamiennych apostołów", tworzyły wokół nich pióropusz z pyłu wodnego, który wyglądał jak aureola u ich stop. Oprócz nas nie było żywego ducha. Tylko mewy czekające obok na resztki, przypominały nam, że to jedno z częściej odwiedzanych miejsc na wybrzeżach Australii.