Myśląc o Wenecji, trudno uwolnić się od wizerunku miasta romantycznego, poprzecinanego siecią wąskich uliczek, zimą zasnutego mgłą, a latem pełnego wyziewów kanałów i porywów sirocca . Obrazy, jakie najczęściej pozostają w pamięci, to mieniące się w słońcu mozaiki na fasadzie bazyliki, gołębie na placu św. Marka, tłumy pod mostem Westchnień i gondole. Taka wizja ciąży jednak trochę na prawdziwym wizerunku Wenecji, spłaszcza jej różnorodność i wielobarwność. Zamiast powtarzać obiegowe stereotypy, warto sobie np. uświadomić, że choć plac San Marco okupowany jest przez tysiące gołębi, to częściej niż gruchanie słyszy się skrzek mew, które kołują na nabrzeżach w poszukiwaniu pożywienia. Poza tym to nie gondolierzy śpiewają, lecz wynajmowani mężczyźni z akordeonami, którzy siedzą co prawda na rufie gondoli, ale nie wiosłują. I to, co na ogół wiemy czy powtarzamy o Wenecji, to jej mit, jaki przez wieki ukształtowała literatura. Aby nabrać dystansu i spojrzeć na nią z szerszej perspektywy, trzeba pojechać tam jesienią, kiedy miasto jest cichsze i spokojniejsze.
Ostatniego dnia października o 5 nad ranem wysiadłam z pustego vaporetto na wyspie Giudecca, gdzie miałam się zameldować w akademiku. Uprzedzono mnie, że wejście do budynku znajduje się naprzeciwko przystanku. I rzeczywiście - schodząc z chwiejącego się pomostu, wpadłam prosto na drzwi akademika. Tuż przy kamienicy stała uliczna latarnia z różowymi szybkami. O 6 rano, leżąc już w łóżku, słuchałam bicia dzwonów i odległego wycia syren, a przez małe zakratowane okienko pod sufitem widziałam oświetlonego anioła na fasadzie bazyliki Redentore (Zbawiciela).
Kiedy o 10 wyszłam przed akademik, naprzeciwko wyspy zobaczyłam Pałac Dożów i smukłą Kampanilę - z Giudecchi są na wyciągnięcie ręki, a oddzielała mnie od nich jedynie zatoka San Marco (vaporetto pokonuje tę trasę w 5 minut i choćby dlatego nie ma co zwlekać z decyzją o wizycie tutaj - widok stąd jest jednym z piękniejszych w mieście).
Giudecca to dzielnica Wenecji, gdzie rzadko docierają cudzoziemcy, a o jej uroku stanowią rdzenni mieszkańcy. Do połowy XIX w. była przemysłowym przedmieściem, a dziś jest pełna kontrastów. Akademiki, schronisko młodzieżowe i podrzędne bary, w których przesiadują emeryci i robotnicy, sąsiadują ze wspomnianą bazyliką projektu Andrea Palladio i hotelem Cipriani, w którym gościli m.in. Sophia Loren, Gérard Depardieu i Robert De Niro.
Zaaferowana widokiem zatoki nie zauważyłam, że na nabrzeże powoli zaczęła wdzierać się woda. Zbliżała się acqua alta (wysoka woda), czyli przypływ. Kiedy po 20 minutach wracałam z krótkiego spaceru, przed wejściem do akademika stanęłam po kostki w wodzie. Po kolejnych 15 minutach woda wdarła się do budynku i zalała pierwszy, sztucznie stworzony poniżej parteru poziom kamienicy - sięgała połowy ud.
Moim pierwszym zakupem były więc kalosze. W okresie zimowym to najmodniejsze obuwie w Wenecji. Kobiety noszą na ogół eleganckie czarne kalosze sięgające kolan, z lekko wyprofilowanym obcasem. Mężczyźni bardzo często zakładają gumowe buty rybackie chroniące skutecznie nogi aż po uda. Turyści natomiast ratują się zrobionymi z plastikowych torebek ochraniaczami na buty. Tylko gdzieniegdzie, m.in. na Piazza San Marco, służby miejskie rozkładają kładki, po których suchą nogą obejdziemy plac naokoło. Na starych czarno-białych pocztówkach można zobaczyć słynny plac tak zalany, że pływają po nim gondole.
Acqua alta pojawia się okresowo, a sygnalizowana jest wyciem syren o 5, 6 rano, żeby można się było do niej odpowiednio przygotować. Zmieniają się trochę trasy wodnych tramwajów, bo wyższy poziom wody utrudnia w niektórych miejscach przepłynięcie pod mostami. Canale Grande jest jednak zawsze otwarty.
Przypływ nie zalewa całego miasta. Najbardziej narażone są wąskie, niskie nabrzeża i plac św. Marka. Gdy znikają pod wodą, zatraca się dystans między lądem i morzem. Chodząc po kładkach, ma się uczucie balansowania na czymś chwiejnym i tymczasowym. W dodatku na początku pobytu w Wenecji po całodziennym jeżdżeniu wodnymi tramwajami ma się wrażenie falowania, a wieczorami po powrocie do domu wszystko się łagodnie buja. Gdy pada deszcz, a za oknami huczy wiatr, woda w kanałach staje się zielona i matowa, słychać, jak skrzypią i obijają się o brzeg ruchome przystanki vaporetta .
Jeszcze bardziej niepewnie czułam się wtedy, gdy nad Wenecją rozpościerała się gęsta mgła, która zasnuwa wyludniony wieczorami plac San Marco. Poruszające się po mieście nieliczne postaci wyglądają jak zjawy. Nawet oświetlony zimnym fioletowym światłem most Rialto staje się w takiej scenerii upiorny i rozmyty, a vaporetta podpływające wolno do przystanków wynurzają się z mgły w ostatniej chwili, celując w oczekujących pasażerów ostrymi dziobami z dużymi jasnymi reflektorami na końcach. Któregoś dnia wracałam nabrzeżem Giudecchi - po lewej stronie miałam mleczną przepaść, a przede sobą krótki, najwyżej 50-metrowy wycinek uliczki oświetlonej różową latarnią. Czułam, jakby wszystko było zawieszone w powietrzu i jakby ten mały skrawek lądu był ostatnim punktem oparcia na Ziemi.
Oczywiście bywają też dni bardzo pogodne, kiedy popołudniowe słońce nad bazyliką La Salute rzuca na Zatokę San Marco długą, iskrzącą się poświatę. Potem przesuwa się nad Giudecchę i zachodzi jaskrawo czerwone, barwiąc chmury na różowo. Z tymi lekko czerwonymi smugami na niebie współgra różowy odcień marmuru weneckich pałaców i różowe szkła ulicznych latarni. Miasto wydaje się wówczas bardziej przestronne, jasne i pełne życia. Nic jednak nie dodaje mu tyle energii co weneckie tradycje.
Na drugi dzień mojego pobytu w Wenecji przypadł Dzień Wszystkich Świętych. Ponieważ kalosze pasują tu na każdą okazję, nikogo nie dziwiło, gdy ludzie zmierzający na cmentarną wyspę San Michele zakładali do eleganckich futer i płaszczy gumowe buciska (woda nadal nie opadała). Liczył się każdy możliwy transport. Oprócz vaporetto popularne wśród wenecjan jest traghetto , czyli łódź przypominająca wyglądem gondolę, ale nieobita czerwonym atłasem i bez wygodnych kanap. Przystanki traghetto znajdują się wzdłuż całego Canale Grande i przewożą pasażerów z jednego brzegu kanału na drugi (50 centów). W łodzi się stoi, co stanowi jej cały urok. Traghetto nie płynie, niestety, na San Michele, ale z pewnością ułatwia i przyśpiesza dotarcie do Fondamenta Nuove, skąd odpływają promy na wyspę.
San Michele łatwo rozpoznać po gęsto rosnących na niej cyprysach (starożytni Rzymianie uważali je za drzewa żałoby). Wśród pięknie przystrzyżonych drzew ukrywają się pomniki, okazałe grobowce rodzinne i liczne posągi, najczęściej aniołów. Spoczywają tu i cudzoziemcy, m.in. Igor Strawiński, Sergiusz Diagilew, Josif Brodski. Prochy mniej znaczących osób opuszczają wyspę po dziesięciu latach od pochówku.
21 listopada przypada najhuczniejsze w tym okresie święto Santa Maria della Salute, upamiętniające wybawienie miasta od zarazy w 1630 r. Uroczystości odbywają się w barokowej bazylice Santa Maria della Salute poświęconej Matce Boskiej Uzdrowicielce. Z tej okazji tuż przy kościele buduje się pontonowy most, a wenecjanie gromadnie odwiedzają ikonę Czarnej Madonny. Tego dnia nosi ona złotą koronę i bogaty naszyjnik. W całym mieście służby porządkowe kierują zbitym tłumem przeciskającym się gęsiego wąskimi uliczkami w kierunku kościoła. Po wejściu do świątyni wierni podchodzą grupkami tuż pod ikonę, następnie wchodzą za ołtarz, gdzie znajduje się drugi wizerunek Madonny - proszą o łaskę i wrzucają monetę. Następnie przechodzą do zakrystii, gdzie tego dnia za darmo można obejrzeć jedno z największych dzieł Jacopo Tintoretta "Gody w Kanie", obraz Tycjana "Święty Marek ze świętymi Kosmą, Damianem, Rochem i Sebastianem" oraz jego malowidła plafonowe.
Idąc w zwartym tłumie wąską ulicą, mija się stragany z balonami, watą cukrową i słodyczami. Wszyscy krzyczą, przepychają się, dzieci płaczą, balony pękają, sprzedawcy nawołują klientów, a nad całym tym gwarem rozbrzmiewają przez cały czas dzwony bazyliki. Przeciskając się przez tłum, zobaczyłam zmierzającą pod prąd grupę rekrutów marynarki. Jeden z nich, wskazując na słodycze, zawołał z przejęciem do kolegów: "Patrzcie! Canelloni siciliani , takie, jakie robi mama!". Podobnie jak Sycylijczycy wenecjanie dzięki licznym kontaktom handlowym ze Wschodem czerpali pomysły kulinarne od Bizancjum i Arabów. Najpopularniejsze weneckie słodycze to canelloni, fritelle (słodkie placki z dyni podawane na ciepło) i podłużne walcowate torroni (czekolada z orzechami i sezamem). Nie sposób im się oprzeć, podobnie jak lodom - po uroczystościach w bazylice tłum zmierza do Nico na Fondamenta Zattere, najlepszej lodziarni w mieście.
Fondamenta zaczynają się na tyłach La Salute. Jest to typowe nabrzeże, miejsce niedzielnych i świątecznych spacerów. Nazwa pochodzi od flisaków, którzy wyładowywali tu kiedyś drzewo (zattera znaczy "tratwa"). Podczas święta Santa Maria della Salute panuje tu nieopisany ścisk i bardzo towarzyska atmosfera. Ludzie się nawołują, serdecznie pozdrawiają i godzinami rozmawiają skupieni w małych grupkach. Fondamenta otwierają przed nami nieskończoną przestrzeń laguny i perspektywę, której brakuje w dzielnicach otaczających np. most Rialto. Z Fondamenta Nuove jak na dłoni widać wyspy San Michele i Murano, a gdy sprzyja pogoda, także Dolomity oddalone stąd zaledwie o 70 km.
Na Riva degli Schiavoni - nabrzeżu, które ciągnie się od Pałacu Dożów aż po Giardini - spotkałam przypadkowo malarza Giovanniego della Mora. Dziesięć lat temu, gdy byliśmy w Wenecji po raz pierwszy, kupiliśmy od niego z rodzicami mały obrazek. Della Mora w ogóle się nie zmienił i nawet styl jego obrazów pozostał ten sam. Opatulony w czapkę, szalik i nauszniki siedział odwrócony do zatoki San Marco. Czy zastanę go w tym samym miejscu za dziesięć lat?