Wszędzie pobrzękują dzwonki pasących się krów. Zresztą krowy - porcelanowe, drewniane, futrzane - zdobią też witryny sklepów czy restauracji. W miastach i wsiach co krok fontanna (przed wiekami służyły za studnie) - od najzwyklejszych kamiennych korytek po imponujące, rzeźbione konstrukcje z kolorowymi postaciami na wysokich cokołach. Cisza. Nawet tramwaje i pociągi jeżdżą tu niemal bezszelestnie (i oczywiście niezwykle punktualnie). Drogo. Nie da się ukryć - jesteśmy w Szwajcarii.
Długa na 3-4 m rura, rozszerzająca się na końcu i wywinięta do góry (podczas gry dolna część dotyka ziemi), można na niej wygrać 15 tonów. W całej Szwajcarii robi je ok. 30-40 mistrzów, wśród nich Hansruedi Bachmann. Jego pracownia w Stobli niedaleko Eggiwil zajmuje piętro drewnianego domu w otoczeniu sielskiego krajobrazu (zielone pastwiska na łagodnych pagórkach, w sąsiedztwie piękna, stara farma, w dali linia lasu). Rogi "dłubał" już jego ojczym, od 1925 r. powstało tu ich ponad tysiąc. Hansruedi wykonuje 30 rogów rocznie, tradycyjnie używając dłuta i hebla. Cienkie i długie pnie miejscowych sosen przecina na pół, drąży, a potem z trzech odcinków skleja róg. Dmuchamy w wąski ustnik - nie jest łatwo wydobyć z giganta dźwięk, ale po paru próbach jakoś się udaje. Brzmi naprawdę potężnie.
Historia rogów sięga połowy XVI w. - pasterzom w Alpach służyły do porozumiewania się (słychać je na 2 km). Dziś stały się instrumentem niemal koncertowym, grywają na nich zawodowi muzycy, no i nie może ich zabraknąć na żadnym ludowym święcie. Rekord pobił kanton Berno (w którym właśnie jesteśmy), gdzie zagrało razem 280 rogów.
By odwiedzić dom pracownię pana Bachmanna, wystarczy się umówić:
http://www.emmental-tours.ch contact@emmental-tours.ch
Jedyne na świecie Muzeum Bernardynów otwarto w lipcu w Martigny (kanton Wallis). W tym trzypiętrowym gmachu nie podobały mi się tylko... żywe psy w oszklonych "pokoikach" na parterze. Jak nas zapewniano, na noc wracają do swoich panów, ale jednak widok tych łagodnych, pięknych stworzeń śpiących za szybą robi przykre wrażenie.
O ich roli w odszukiwaniu zabłąkanych w górach wędrowców opowiadają filmy, zdjęcia oraz przedmioty związane z codziennym życiem na południu Szwajcarii. Niezwykle ciekawie zaprezentowano biegnący nieopodal Martigny starożytny szlak, jakiś czas temu udostępniony turystom. Via Francigena - droga rzymska, a od 990 r. trakt pielgrzymów (do Rzymu poszedł nim wtedy arcybiskup Canterbury Sigeric), w 1994 r. zaliczona przez Radę Europy do Wielkich Szlaków - to 1700 km i 79 etapów (m.in. Reims, Besancon, Aosta, Ivrea, Pavia). Wiele miejsca poświęcono wyprawie z lipca 1935 r. amerykańskiego dziennikarza Richarda Halliburtona - wzorując się na Hannibalu, pokonał przełęcz św. Bernarda (2469 m n.p.m.) na grzbiecie słonia Dally, wzbudzając po drodze niezwykłe poruszenie. Przemierzył ok. 40 km z Martigny do schroniska św. Bernarda (to w tutejszym klasztorze Augustianów wyhodowano rasę bernardynów). Muzealny sklepik pełen jest maskotek, kubków, a nawet czekoladek w kształcie psów, a ich sylwetki zdobią wagony lokalnego pociągu Saint-Bernard Express.
Swoją drogą 15-tysięczne Martigny pobiło chyba światowy rekord w liczbie wybitnych rzeźb przypadających na mieszkańca: 12 dzieł szwajcarskich twórców stoi na miejskich rondach i trawnikach, a ponad 30 z całego świata zobaczymy w niezwykłym ogrodzie Pierre Gianadda Foundation. W tym powstałym w 1978 r. muzeum z "Cybele" Augusta Rodine'a u wejścia nie sposób nie zauważyć kolorowej olbrzymki na zielonym trawniku - to "Pływaczka" Niki de Saint Phalle. Są też rzeźby Chillidy, Miró, Moora, Brancusiego... Do tego wspaniałe wystawy czasowe - do 12 listopada kolekcja malarstwa europejskiego z nowojorskiego Metropolitan Museum, w przyszłym roku Picasso i Chagall.
10 proc. szwajcarskiej czekolady (70 ton dziennie) produkuje Cailler-Nestlé w Broc. Pierwsza fabryka powstała w tym miejscu w 1825 r. Maszyny i foremki z XIX w. zobaczymy w części udostępnionej do zwiedzania - w 1972 r. uruchomiono specjalną "trasę turystyczną", a gości codziennie przybywa tu mnóstwo.
Oprowadza nas Anne-Marie Bosso w "kosmicznym" srebrzysto-złotym fartuszku. Zaprojektował go słynny francuski architekt Jean Nouvel, który wygrał konkurs na odnowienie marki Caller (najstarszy, do dziś produkowany gatunek czekolady w Szwajcarii). Nadał nowe kształty kostkom i tabliczkom, zmienił opakowania, zaaranżował trasę turystyczną. Przemierzając ją w 1,5 godz., poznamy pasjonującą historię czekoladowego imperium (obecnie w kraju jest 16 producentów) - Cailler, Suchard, Nestlé, Lind, Tobler byli w XIX w. jego pionierami.
Samej fabryki się nie zwiedza (czasem coś widać przez grubą szybę), ale proces produkcyjny mamy jak na dłoni - za sprawą kilkunastu ekranów, także w podłodze, na których pokazano drogę od plantacji kakao do sklepowych witryn. Wszędzie unosi się zapach kakaowych ziaren, migdałów i orzechów, które praży się na miejscu. W sali kinowej oglądamy stare filmy reklamowe - przypominają kartki z elementarza czy bożonarodzeniowe opowieści. Wycieczkę kończy degustacja: dyskretne oświetlenie, eleganckie szklane lady, na nich równiusieńko ułożone czekoladki. Można jeść do woli, ale ile można...
Bilet wstępu - 4 franki, dzieci i grupy 3
Od 1739 r. w Chästeilet Justistal niedaleko Beatenbergu w Alpach Berneńskich pod koniec września (data ruchoma) ma miejsce uroczystość dzielenia serów. W otoczonej majestatycznymi górami dolinie stoją trzy drewniane budyneczki kryte gontem, wsparte na drewnianych klocach (nie dotykają ziemi). W środku na półkach dojrzewa uwarzony latem justistaler - płaskie kręgi wielkości samochodowego koła, o twardej, naturalnej skórce, 10-20 kg każdy (z daleka wyglądają jak z plastiku!).
Od rana ciągną do doliny farmerzy na ozdobionych girlandami i wieńcami traktorkach, a goście suną na piechotę (nie dojeżdża tu busik). Już z daleka słychać dźwięk alpejskich rogów - to na zboczu przygrywa trzech starszych panów. Około południa drzwi "spichlerzy" otwierają się - rząd odświętnie ubranych mężczyzn (kuse, czarne kabaciki z krótkimi bufiastymi rękawami i białe koszule z haftowanym szlaczkiem) podaje sobie z rąk do rąk kręgi sera. Niezapomniany widok! Dziesiątki żółtych kół tworzą zgrabne stosy na ułożonych w czworobok deskach. Po chwili zostaną podzielone pomiędzy właścicieli krów, które pasły się razem na okolicznych łąkach.
A wokół w najlepsze trwa piknik. Za stoły służą sprasowane bele słomy na przyczepkach, klapy bagażników czy co większe kamienie. Krążą butelki z miejscowym białym winem, kawałki serów, plastry suszonych wędlin. W zaimprowizowanych namiotach nie brak szwajcarskiej specjalności - raclette (topiony ser plus kartofle w mundurkach). Gra harmonia, śpiewają i jodłują samozwańcze chóry. Tylko tańczyć się nie da, bo teren nierówny, grząsko.
1 kg justistalera (na miejscu) - 16 franków szwajcarskich
http://www.kulturbeo.ch/brauchtum/Juli_September.htm
Mały region Emmental w samym sercu kraju (kanton Berno) zwany bywa "zieloną wyspą". Nic nie zakłóca idyllicznego krajobrazu: łagodne pagórki, na nich jak okiem sięgnąć lasy i łąki (na nich krowy oczywiście), wsie i pojedyncze farmy. Architektura niemal wyłącznie drewniana (czasem także z pruskiego muru) sięgająca XVI-XVII w. Wiejskie zagrody jak z obrazka - domy tworzą zazwyczaj jedną całość z resztą zabudowy, wszystko kryje obszerny dach z gontu (sidingu i blachodachówki ni widu, ni słychu). Rzeźbione balkoniki, drewniane okienka i okiennice, pod okapami wiszą krowie dzwonki. Żadnych płotów.
Turystów niewielu. A w górach wiele znakomicie oznakowanych szlaków dla piechurów, łatwo znaleźć miłe odosobnienie w starym gospodarstwie przerobionym na hotel (jak w Kemmeriboden-Bad, gdzie słychać tylko dzwonki pasących się krów i szum rzeki Emme).
Po drodze przejeżdżamy przez wiele zabytkowych, drewnianych mostów. Przypominają nieco stodoły: to solidne, zadaszone konstrukcje kryte gontem. No i jeszcze drewniane spichlerze, pięknie odrestaurowane, chluba miejscowych.
W Emmental od zawsze, tj. od 2 tys. lat, robi się ser. W wiosce Affoltern (cała z drewna) 50 lat temu udostępniono zwiedzającym trzy mleczarnie z różnych epok. Najciekawsza jest ta najstarsza, z 1741 r., kryta gontem. W środku miedziane kadzie, drewniane cebrzyki i buzujące palenisko. Tu goście (zwłaszcza szkolne wycieczki) mogą zrobić ser pod nadzorem serowara, a także upiec chleb.
Całą procedurę powstawania emmentalera, uważanego za największy ser na świecie - metr średnicy, ok. 100 kg - mamy w głównej mleczarni jak na dłoni: chodząc po piętrze, widzimy poniżej (zza szyb) wszystkie etapy warzenia. Wielkie kręgi leżakują w solance, a potem dojrzewają cztery-osiem miesięcy - co dwa tygodnie są przekładane z boku na bok, po jakimś czasie ustawia się je pionowo i po trochu obraca. Ale skąd charakterystyczne dziury (dozwolony rozmiar od 2 szwajcarskich franków do 20 centów)? Otóż sześć tygodni spędzają w ciepłej komorze (20-24 stopnie), gdzie na skutek reakcji chemicznych powstaje gaz i to on "rozpychając się" tworzy dziurki. "Zwykły" emmentaler jest gotów po pół roku dojrzewania, a najszlachetniejszy (najpyszniejszy i najdroższy) - po półtora.
Zwiedzanie mleczarni w Affoltern - gratis
Hornussen - farmerski golf - został ponoć wymyślony już w XVI w. Przypominająca skrzyżowanie golfa z baseballem gra jest niezwykle popularna w regionie Emmental. Pierwsze kroki usiłowaliśmy w niej stawiać na pagórku koło Affoltern, gdzie grywają miejscowi farmerzy.
Hornusserplatz to niewielkie wzniesienie, u stóp którego rozciąga się łąka (300 m długości). Na wzniesieniu wbito w ziemię dwa metalowe ćwierćokręgi - tu staje gracz i czymś w rodzaju długiego bata zakończonego drewnianym wałeczkiem uderza w płaski, gumowy krążek (nouss) przylepiony gliną u zbiegu łuków. Im dalej krążek poleci na łąkę, tym więcej punktów zdobywa drużyna. Przeciwnicy stoją tymczasem na łące, by blokować krążek sporymi drewnianymi "łopatami" (przypominają te do odgarniania śniegu).
Nazwa tego słynnego sera wzięła się od żurawia (franc. grue , wł. gru ) w herbie panów na zamku Gruyeres. Renesansowy zamek z dziedzińcem w kocie łby, w 1939 r. zamieniono w muzeum. W komnatach XV-wieczne ceremonialne stroje władców, zbroje, flamandzkie tapiserie według rysunków Charlesa le Brun oraz wspaniała kolekcja foteli z XVI i XVII w. W salonie stoi fortepian Liszta, na którym skomponował m.in. "Odę do Alp" (mieszkał dwa lata w niedalekim Bernie), jej dźwięki słyszymy podczas zwiedzania. Jeden z pokojów w XIX w. wymalował sprowadzony z Paryża słynny malarz Camille Corot.
Samo miasteczko Gruyeres (1530 mieszkańców, 796 m n.p.m.) u stóp zamku wygląda bajecznie: podłużny rynek i boczne uliczki wykładane kocimi łbami bądź otoczakami, renesansowe kamieniczki z gotyckimi oknami i bramami w objęciach glicynii. Mnóstwo kwiatów. W stylizowanej na karczmę restauracji Le Chalet (wszystko w drewnie, niskie sufity, małe okienka, kelnerki w zapaskach i kabacikach) jemy fondue - podgrzewany kociołek wypełnia stopiony ser, macza się w nim kartofle i kawałki chleba. Po sąsiedzku całkiem inny lokal, w środku stwory rodem z filmów SF (fotele, stołki barowe i stoły to szkielety i cielska potworów) - nic dziwnego vis-a-vis w Château St-Germain znajduje się muzeum surrealisty H.R. Gigera. Ten malarz, rzeźbiarz i architekt stworzył postać filmowego potwora Obcego (w 1980 r. otrzymał za to Oscara).
W dziesięć minut dojeżdżamy stąd do Pringy, gdzie znajduje się La Maison du Gruyere. Tę połączoną z wielkim sklepem serowarnię można też zwiedzić. Na początek wąchamy ze specjalnych "probówek" alpejskie zioła i trawy (naukowcy wyodrębnili w gruyere aż 75 zapachów, m.in. orzech i tymianek). Historię powstawania sera opowiada w słuchawkach... krasula.
http://www.institutelegruyeres.ch
http://www.lamaisondugruyere.ch
Koniec września to czas powrotu krów z alpejskich pastwisk (ponoć zjadają po 100 kg trawy dziennie). W wielu miejscowościach desalpe to wielkie święto. Nam udało się je zobaczyć w Sembrancher, miasteczku schowanym wśród potężnych gór, które wiszą nad nim niczym czapy olbrzymów (charakterystyczny, nagi szczyt Catogne liczy 2598 m).
Sembrancher zachowało wiele wiejskich klimatów. A więc obszerne stodoło-spichlerze i budynki na wysokich podmurówkach, w których przed wiekami przemieszkiwali robotnicy rolni - wszystko ze sczerniałego i wypłowiałego od stuleci drewna (nawet XV-XVI-wieczne). Zresztą na działające wciąż minifarmy natknąć się można nawet niedaleko rynku. Obszerne dachy kryte kamiennym łupkiem, piękne poddasza, rzeźbione balkoniki. Jest tu szpital z XVI w. (dziś trybunał), gotycki kościół St. Etienne z szarego kamienia (niestety, akurat zamknięty), most trapistów z 1832 r., kamienne fontanny...
Desalpe w Sembrancher nie jest robione "pod turystów", tchnie autentyzmem. Zaimprowizowane bary i stoiska w starych domach i pod gołym niebem obsługują starsze panie w ludowych strojach (nieodzowne raclette i zestawy suszonych wędlin asiette valesiane , dużo serów). Początek parady oznajmia donośne brzęczenie w głębi miasteczka. Biegniemy wraz z innymi w tamtą stronę. Zza rogu wyłania się kilkunastu mężczyzn (jest wśród nich i parę kobiet) w czarnych kapeluszach, czarnych haftowanych kabacikach i białych koszulach. Maszerują, kolebiąc się na boki - każdy dźwiga przed sobą na ozdobnym, skórzanym pasie krowi dzwonek wielkości wiaderka.
Po chwili nadciągają stare traktorki i inne maszyny rolnicze - z fantazją okrążają obrośniętą pelargoniami wiekową fontannę na środku mikroskopijnego rynku. Ich właściciele uratowali graty ze złomowisk i pomalowali na czerwono, zielono, pomarańczowo, niebiesko (najstarszy jest Mc Cormick z 1932 r.). Dziś prezentują się wyjątkowo pięknie, ozdobione bukietami kwiatów. Teraz pora na dorodne, prowadzone na postronkach krowy. Najpierw czarne, typowe dla kantonu Wallis (odmiana Eringer, tych jest najwięcej), potem potężne beżowo-białe, a na koniec - konni jeźdźcy. Krowy wyglądają bajecznie - na czołach mają korony z kwiatów, małe choinki, błyskotki... Nic dziwnego, że mówi się o nich "królowe". Im też poświęcono wystawę w domu kultury. Na koniec grupa z dzwonkami daje koncert na ryneczku.
Brachette odbywa się w Zäziwil od 1955 r. w ostatnią środę września. To święto lnu, do II wojny światowej powszechnie uprawianego w tych okolicach. Wielki plac porośnięty zieloną trawą zamienia się w żywy skansen. Mamy tu dorodny len w donicach, dalej jego suche już pęki, pod drzewem gospodynie "wyczesują" je potężnym drewnianym grzebieniem. Inne tłuką i międlą jego pasma, by nabrały miękkości (charakterystyczny "klekot" międlic słychać z daleka). Nieco dalej stare urządzenia rolnicze - młockarnie, sieczkarnie, a nawet wóz strażacki z początku XIX w. Tu kosiarz ostrzy kosę, tam ktoś ciosa drewniane kołki, są też tkaczki przy krosnach i koronczarki. A na głównej ulicy rozłożył się wielki jarmark (siemię lniane, obrusy, miody, sery).
Fete de la Brocante , największy w Szwajcarii targ staroci pod gołym niebem, odwiedza 100 tys. gości. Od 1974 r. w ostatni weekend września do średniowiecznego miasteczka Le Landeron nad jeziorem Bienne zjeżdża ponad 300 handlarzy z całego kraju. Uliczki zastawiają meble, figurki, porcelanowe i miedziane naczynia.
Ale warto tu wpaść kiedykolwiek, dla urody samego miasteczka. Jego sercem jest długi i wąski rynek z dwiema fontannami na krańcach (każdej strzeże kolorowy rycerz na wysokim cokole, z halabardą i proporcem). Krzywe kamieniczki o barwnych fasadach wspierają się jedna na drugiej. W jednej z najstarszych (dawny ratusz) urządzono ciekawe muzeum. Pokazuje, jak żyło się w Le Landeron przed wiekami - w wielu komnatach zachowały się wspaniałe polichromie, a na poddaszu można podziwiać niezwykłą konstrukcję więźby dachowej.
http://www.brocantelanderon.ch
W ostatni weekend września szacowne Neuchatel (40 tys. mieszkańców, stolica kantonu o tej samej nazwie) zmienia się nie do poznania i na dobrą sprawę nie wiem, jak wygląda na co dzień. Na trzy dni i noce bierze go we władanie karnawałowy tłum świętujący winobranie - Fete des Vendanges odbywa się nieprzerwanie od 1902 r.
Miasto tonie w konfetti (dzieci dosłownie się w nim tarzają), które sypie się zewsząd strumieniami. Wyłączone z ruchu ulice zajmują namioty i stoiska pod gołym niebem. Kakofonia dźwięków - rytmy afrykańskie, karaibskie i jazzowe mieszają się z dźwiękami orkiestr dętych w paradnych kostiumach (kosmici, rycerze, trefnisie). Nie brak i "dzwonników" w ludowych strojach, oburącz niosących przed sobą olbrzymie krowie dzwonki (ich dźwięk ma w sobie coś transowego). Wszędzie świecą neony w postaci ryb, butelek, wina, kielichów... Po ulicach krążą przebierańcy, śmigają klauni na hulajnogach. Emeryt Enrico, którego poznajemy na promenadzie nad jeziorem Neuchatel, przypomina czarnoksiężnika - ma na sobie lśniący strój w czarno-białą kurzą stopkę. Po chwili wkłada perukę z siwych loków, kapelusz pieróg i maskę. Strój uzupełniają kamasze, parasol i worki konfetti pod pachą. W paradzie bierze udział od 33 lat, co roku szyjąc własnoręcznie nowe przebranie.
Punkt kulminacyjny fiesty - w niedzielę o 14.30, gdy główną ulicę miasta, avenue de Premier Mars, przemierza dwugodzinna parada kwietnych rydwanów. Chętni już od rana zajmują miejsca na chodnikach, na tych, którzy mają bilety czekają numerowane krzesełka (25 franków, w tym roku oglądało ją 35 tys. widzów). Ponad 50 ruchomych platform pokrywają wzory utkane z kwiatów: olbrzymie kręgi serów z żółtych i pomarańczowych chryzantem, Asterix i Obelix z całą galijską wsią, konie z margerytek (na nich kowboje wymachują kapeluszami)... Kroczą tancerze, orkiestry (tym razem muzyka bardzo miła dla ucha) i przebierańcy, częstując winem i szampanem, serem, słodyczami. Co jakiś czas przejeżdża ciężarówka zbrojna w armaty strzelające konfetti.
W całym tym zgiełku nie bierze udziału tylko majestatyczna kolegiata na wzgórzu (chateau collegiale ) - gdy wspinam się tam późnym wieczorem, wśród renesansowych krużganków nie ma nikogo.
PS Konfetti z Neuchatel odkryłam w Warszawie, w walizce.
http://www.neuchateltourisme.ch
http://www.swisstravelsystem.ch - transport