Na pokład kutra wchodzi kilkanaście osób. Ci, którzy nie mają własnego sprzętu, dostają wędziska na miejscu. Łodzie odbijają o 5-6 rano, w morzu są 8-10 godzin, mogą się oddalić od brzegu najdalej 10-12 mil morskich.
Na nabrzeżu usteckiego portu w pierwszych promieniach słońca wygrzewają się mewy i rybitwy. Nieopodal mężczyźni przenoszą z samochodów na kuter długie wędki, przenośne lodówki i plecaki ze sprzętem. Wchodzę na pokład Ust. 41 jako jedyna kobieta w 11-osobowej załodze (wygląda na to, że wędkarstwo morskie to raczej męska zabawa). Rząd długich wędek przymocowano do burt. Na nich zawisły ostre haki, ciężarki, kolorowe robaczki i małe ośmiorniczki z gumy. Wykupujemy pozwolenia na wędkowanie i odbijamy od brzegu. Pierwsi spacerowicze żegnają nas na nabrzeżu - zobaczymy je znów dopiero za osiem godzin. Coraz większe fale podrzucają kutrem od dziobu. Zaczynają się pierwsze objawy choroby morskiej. Dopiero kiedy zatrzymujemy się na łowisku, mimo że buja, mijają mdłości i rosną emocje.
Szyper śledzi echosondę i daje znak, kiedy zarzucamy wędki. - Teraz, panowie... o przepraszam, i panie, zarzucamy! Mam piękny obraz, powinny brać! - woła do nas z okna sterówki. Zarzucamy. Ciężarek ciągnie żyłkę w dół, rozwijamy ok. 20-30 m. - Dorsze żerują przy dnie. Kiedy osiągniemy odpowiednią głębokość, zaczynamy "pompować" - instruuje mnie załoga. Okazuje się, że łowienie dorszy polega na podrywaniu co chwila wędki o 1-2 metry w górę. I tak cały czas. W pewnym momencie czuję, że żyłka zahaczyła o coś na dnie. Zaczynam ją nerwowo podkręcać. Wędka wygina się, nadal czuję wyraźny opór. "Zbieram" żyłkę kołowrotkiem coraz szybciej i wpatruję się w szary Bałtyk. W końcu pojawia się połyskliwie srebrzysta, walcząca na haku ryba. Jeszcze chwila, ostrożnie, żeby się nie zerwała, i już jest na pokładzie. Bosman przynosi mi plastikową skrzynkę tylko na moje połowy.
Czasem nie ma nic. Czasem z kolei opór wody powoduje, że na hak łapie się... hak sąsiada wędkarza. Czasem na obu hakach są ryby. Trafiają do skrzynki, bosman patroszy je i przez cały rejs polewa wodą. A ryb przybywa i przybywa. Po godzinach spędzonych na wietrze przyjemnością jest obiad w maleńkiej mesie (filet z kurczaka, ryby zjemy wieczorem).
Znów wyciągamy wędki i zmieniamy łowisko. Czekamy na sygnał szypra, zarzucamy i machamy wędziskami. Pokład buja, trzeba się trzymać i zaprzeć o burtę. Mijają kolejne godziny, zaczynają boleć ręce. Fala i wiatr wyraźnie osłabły. Wracamy. Drogę do portu wskazuje górujący na wybrzeżu szczyt Rowokół. Na pokładzie w ciepłym popołudniowym słońcu zaczynają się opowieści o "taakiej" rybie. Ogorzali, zmęczeni i przewiani wiatrem, dumnie stoimy na pokładzie Ust. 41 wpływającego do portu. W plastikowych kontenerach leżą nasze wielkie ryby. Wieczorem przyrządzi je pani Maria, gospodyni naszej kwatery, tak jak tylko ona potrafi. Nic dziwnego - jest córką rybaka.
Cena rejsu - ok. 100-120 zł (w tym sprzęt, posiłek i napoje), organizatorzy: Władysławowo, tel. 502 542 402, Darłowo, tel. 601 841 333, 0 94 314 22 97, Ustka, tel. 0 59 814 95 57, 502 663 621, Łeba, tel. 0 59 866 25 21
Dorsz w cieście naleśnikowym - zamiast wody do ciasta dodaje się piwa, ryba ma chrupiącą skórkę, można jeść nawet bez pieczywa
Egzotyczny - do marynaty używa się sosu sojowego, smażony dorsz ma wtedy orientalny smak i oryginalny kolor