Naszyjniki z Egiptu

Pierwszy był w Kairze. Niby nic nadzwyczajnego - gliniane, wypalane paciorki nanizane na nitkę, ale w porównaniu z gipsowymi figurkami Nefretete i Ramzesami - po prostu cudo

- Ile? - zapytałem sprzedawcę.

- 100 funtów - powiedział, a widząc że zmarkotniałem, zalał mnie lawiną słów, z których wynikało, że produkcja tego niezwykłego naszyjnika jest niezwykle pracochłonna. Można by sądzić, że całe rodziny pracują dniami i nocami, wypalając gliniane paciorki, malując każdy z osobna, a potem mozolnie nawlekając kilkaset sztuk na nitkę. To rzeczywiście działało na wyobraźnię.

- Dam 30 - rzuciłem jako wytrawny podróżnik.

Sprzedawca złapał się za głowę i zaczął jęczeć nad swoim losem i liczną rodziną, która musi jeść. - 90, to ostatnie słowo.

Teraz ja zacząłem narzekać na swoje życie, marną pracę, do której w zasadzie muszę dopłacać. - Najwyżej 50 - zaproponowałem przez łzy.

Koniec końców po godzinie stanęło na 70. Byłem wniebowzięty.

Drugi i trzeci były w Luksorze. Prawie identyczne, ale pomyślałem sobie, że warto coś zabrać na prezent. - 80 i ani piastra mniej - powiedział sprzedawca. - Dwa za 100 funtów.

Po 20 min odszedłem z dwoma naszyjnikami, a sprzedawca machał mi, składając banknot pięćdziesięciofuntowy.

Czwarty, piąty i następne napatoczyły się pod świątynią Hatszepsut. Wykończony upałem Egipcjanin pozbył się pięciu naszyjników w zamian za kolejne pięćdziesiąt funtów.

Ósmy i kolejne kupiłem przypadkiem. Żeby dojść na skróty od świątyni Hatszepsut do Doliny Królów trzeba się wspiąć na wielką górę. Na jej szczycie siedziało dwóch sprzedawców. Wyglądali marnie, ale w końcu było 50 stopni w cieniu. A na górze nie było cienia (nie mam pojęcia, po co tam zresztą wleźli, bezdrożami nie chodzi żaden turysta).

- Kupcie naszyjniki - wyszeptał jeden. - Mam dziesięć. Very cheap, mister.

Zrobiło mi się ich żal, ale miałem już przecież górę naszyjników.

- Wezmę wszystkie za 15 funtów - rzuciłem na odczepnego.

- Zgoda - kiwnął głową sprzedawca.

Te od 18. do 23. kupiłem już w Kairze, bo żona chciała, żebym sprawdził, czy nie ma takich w kolorze ochry. Były. U tego samego człowieka, u którego kupiłem numer 1.

- Ile za pięć sztuk - zapytałem.

- Jak dla pana mister - 400 funtów - wyszczerzył zęby.

- Ja już wszystko wiem - zapewniłem go. - Spieszę się na samolot. Nie zapłacę ani 400 ani 300, choć wiem, że długo się je wypala i maluje. Za pięć sztuk dam dwa funty.

Egipcjanin złapał się za głowę, jakby dostał zawału.

- Przynajmniej pięć funtów - jęknął.

- Cztery - byłem twardy.

Machnął ręką. - OK mister. Cztery.

Wszyscy byli zachwyceni prezentami. - Takie naszyjniki to pewnie drogie? Prawdziwa ręczna robota? - zawsze zawisa w powietrzu pytanie.

To trudne pytanie.

Więcej o: