Cała północna Norwegia ma nieodparty urok, ale dla Polaków szczególne znaczenie ma naznaczony krwią naszych żołnierzy Narwik. To malowniczo położone miasto port jest jednocześnie świetną bazą wypadową w stronę dwóch archipelagów: górzystych Lofotów i rolniczego Vesteralen.
Plan na ten dzień był jasny: odszukać polskie ślady w Narwiku, a potem jak najszybciej pokonać samochodem 374 km dzielące nas od Andenes na północnym skraju Vesteralen. Właśnie stamtąd mieliśmy nazajutrz ruszyć na spotkanie z wielorybami.
Narwik miło nas zaskoczył. Wbrew ponurym opisom w przewodnikach wygląda estetycznie, choć oczywiście gołym okiem widać jego główne przeznaczenie. Powstał zaledwie 122 lata temu jako niezamarzający port (dzięki ciepłemu Prądowi Zatokowemu obmywającemu zachodnie wybrzeża Norwegii) do przeładunku szwedzkich rud żelaza. Doki z dźwigami, taśmociągami i wagonami w kolorze rdzy wcale nie przytłaczają, ale wyraźnie kontrastują z usianymi kolorowymi domkami wzgórzami, na których rozłożył się Narwik.
W biurze informacji turystycznej (Kongensgate 26) wyjaśniono nam, jak dojechać do pomnika żołnierza polskiego, cmentarzy i Muzeum Wojennego. O tym, że wiosną 1940 r. Polacy odegrali istotną rolę w bitwie o Narwik (pierwsze od klęski wrześniowej starcie naszych oddziałów z nieprzyjacielem), świadczą choćby napisy, opisy i przewodnik także po polsku. Wśród eksponatów są m.in. mundury i pamiątki po żołnierzach 1. Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich oraz unikatowe zdjęcia bliźniaczych niszczycieli "Grom" i "Błyskawica", które siały postrach wśród Niemców. O ile "Błyskawicę" (jedyny ocalały do dziś okręt zbudowany przed II wojną) wciąż można oglądać na przedłużeniu skweru Kościuszki w Gdyni, o tyle "Grom" - śmiertelnie raniony niemieckimi bombami 4 maja 1940 r. - mogą podziwiać już tylko nurkowie w fiordzie Rombakken. ( http://www.narvikdykaventyr.nu ).
Narwik opuszczamy późnym popołudniem. Kierujemy się na drogę E10, licząc, że 168 km do miejscowości Strand (stąd do Andenes jest już tylko 100 km) pokonamy sprawnie. Nic podobnego. Droga prowadzi wzdłuż fiordów i choć ruch jest niewielki, jedziemy powoli. Co jakiś czas za zakrętem czyha żywa przeszkoda w postaci reniferów i owiec, które, leniwie przeżuwając, przechadzają się po jezdni. My też rozglądamy się za miejscem na popas. Lądujemy w pizzerii w Sortland. Wolelibyśmy jakąś smażalnię ryb, ale konia z rzędem temu, kto by nam ją tu wskazał (owszem, ekskluzywne norweskie restauracje serwują łososia i dorsza, ale taki obiad z napojami dla jednej osoby kosztuje ponad 200 zł!).
Jest już grubo po godz. 20, kiedy wyjeżdżamy z Sortland, a słońce wciąż wysoko. Jest lipiec, czas białych nocy. Na Vesteralen i Lofotach słońce nie zachodzi od 28 maja do 14 lipca. To, że w tym czasie dzień jest niemiłosiernie długi, nie znaczy wcale, że równie długo pracują hotelarze czy sklepikarze - po 22 na ogół można już liczyć tylko na swój namiot i suchy prowiant (biwakować da się wszędzie, warto jednak poprosić o pozwolenie właściciela parceli). Kiedy około 22.30 docieramy do Andenes, czujemy pewien niepokój. Największy we wsi Viking Hotell co prawda jeszcze nie zamknął podwoi, ale wszystkie pokoje (poza apartamentem za 4 tys. koron, czyli ok. 2 tys. zł) są zajęte, to samo w dwóch pensjonatach. Na kemping nawet nie wjeżdżamy. Leży na brzegu morza - widoki piękne, ale wiatr urywa głowę (łopoczący namiot i jasne światło na pewno nie dałyby nam zasnąć). Wreszcie lituje się nad nami recepcjonista w rorbu - chacie rybackiej na palach przystosowanej do potrzeb turystów (pokój z łazienką 550 koron). W dodatku mamy tu pościel (rzecz w skandynawskich motelach niezwykła) i lodówkę, a nawet telewizor. Nasz drewniany rorbu stoi obok portu, z którego nazajutrz ruszymy na wielorybie safari (dokonaliśmy rezerwacji telefonicznie w biurze informacji turystycznej w Narwiku).
Andenes na wyspie Andoya było kiedyś osadą wielorybniczą. Dziś wielorybników zastąpili turyści uzbrojeni w aparaty fotograficzne i kamery. Jedynym śladem minionej epoki jest muzeum w starej bazie wielorybniczej, tuż obok XIX-wiecznej latarni morskiej. Zbiory nie są imponujące, ale dowiemy się tu co nieco o waleniach i historii polowań na nie. W tym samym budynku mieści się Centrum Edukacji i Badań nad Wielorybami oraz biuro turystyczne Whalesafari ( http://www.whalesafari.no ), z którym ruszymy na sześciogodzinny rejs (organizowany raz lub dwa razy dziennie od czerwca do połowy sierpnia z udziałem młodych biologów, którzy chętnie odpowiedzą, i to w kilku językach, choć nie po polsku, na pytania dotyczące waleni; na pokładzie nie brakuje odpowiedniej literatury i plansz). Whalesafari daje 90 proc. szans na zobaczenie przynajmniej jednego wieloryba (jeśli się to nie uda, następny rejs jest za darmo; ten pierwszy kosztuje 725 koron od osoby). Największe norweskie skupisko waleni żyje właśnie w tych okolicach. 27 km od brzegu Andenes biegnie głęboka na kilometr rynna - ulubione miejsce żerowania wielorybów, a szczególnie rozmiłowanych w głębokich nurach kaszalotów (to do nich należy rekord świata w nurkowaniu na jednym oddechu - aż 2 km!).
Statek jest wyposażony w podwodne mikrofony wyłapujące charakterystyczne dla wielorybów trzaski. Załoga świetnie je rozpoznaje. Nic dziwnego, że "widzenie" z choćby jednym kaszalotem jest gwarantowane (w okolicy występuje również wieloryb minke oraz orka, tę ostatnią jednak można obserwować niemal wyłącznie zimą). My mieliśmy szczęście i zobaczyliśmy aż trzy olbrzymy, które tak zafascynowały Hermana Melville'a, że poświęcił im słynnego "Moby Dicka". Melville-wielorybnik z pewnością miał powody, żeby bać się kaszalota. My nie, bo łodzie turystyczne podpływają do nich najwyżej na odległość 15 m. Ale naprawdę można poczuć na nosie wydmuchiwaną przez kaszalota fontannę. Wrażenie wprost niesamowite!
Mimo że Melville był doświadczonym wielorybnikiem, nie mógł dorównywać wiedzą dzisiejszym badaczom. Nie dość że kaszalota miał za rybę, to na dodatek rybę niemą (dziś wiemy o echolokacji). O charakterystycznej fontannie, którą wypuszczają kaszaloty, pisał tak: "Wśród wielorybników uważa się, iż wydmuch jest trujący (). Jeśli fontanna tryśnie komuś prosto w oczy, to człowiek ów oślepnie". Dziś wiemy, że fontanna to strumień rozgrzanego powietrza wyrzucany przy wydechu na wysokość jednego metra. Po trwającym 45-55 min nurkowaniu kaszalot wynurza się mniej więcej na 15 min, by zaczerpnąć kilkadziesiąt oddechów. Najbardziej spektakularny jest moment tuż przed nurkowaniem, kiedy wyrzuca ponad powierzchnię wody potężną płetwę ogonową (jej rozpiętość dochodzi do 6 m!).
Dla wielorybników groźny był nie tylko ogon, ale i zęby. W końcu kaszalot to największy (do 20 m długości) spośród waleni przedstawiciel podrzędu zębowców. Jego charakterystyczna prostokątna głowa może stanowić nawet jedną trzecią długości ciała. Wielka paszcza mieści 50 stożkowatych zębów (wyłącznie w dolnej szczęce; w górnej zęby szczątkowe pokryte dziąsłami). Niejeden wielorybnik stracił życie przez te zębiska. Z nami kaszaloty obeszły się łagodnie - zębów nie pokazały, ogonem pomachały i zniknęły w głębinach. Niepowtarzalne spotkanie!
Postanowiliśmy ruszyć w morze raz jeszcze - na Bleiksoya, wyspę maskonurów, ptaków z rodziny alek, o dużych, pasiastych dziobach. Na tej niewielkiej wysepce żyje ich 80 tys. par, a ponadto ponad 6 tys. par mew trójpalczastych, kormorany czubate, nurzyki i (latem) orły bieliki. Ta wycieczka ( http://www.puffinsafari.no ) miała być znacznie krótsza (półtorej godziny) i znacznie tańsza (300 koron od osoby). Niestety, okazało się, że mocno wieje, zrobiła się zbyt wysoka fala i motorówka, która miała nas zabrać na wyspę z wioski Bleik (15 min jazdy z Andenes), nie poradzi sobie z żywiołem.
Postanowiliśmy więc objechać całą wyspę AndOya, wybierając przy tym boczne drogi prowadzące wśród przycupniętych pod skałami pól uprawnych i łąk pełnych malin moroszek. Ich żółte (te czerwone są niedojrzałe!), nieco cierpkie w smaku owoce są tu wielkim przysmakiem. Dzięki sporej zawartości kwasu benzoesowego, naturalnego konserwantu, można je długo przechowywać w stanie świeżym, niegdyś były lekarstwem na szkorbut (u nas ze względu na osuszanie torfowisk malinom moroszkom grozi wyginięcie, wpisano je do "Polskiej Czerwonej Księgi Roślin" i objęto ochroną).
Na jednej z podmokłych łąk w okolicy wioski Dverberg (warto zobaczyć biały oktagonalny kościółek z 1843 r.) dostrzegliśmy dwa wielkie łosie. Choć ich populacja w Norwegii jest oceniana na 100-140 tys. (dozwolony roczny odstrzał 40 tys.; samce dorastają do 2,3 m i ważą nawet 800 kg - prawie dwa razy więcej niż polskie), te były naszymi pierwszymi łosiami w obiektywie i tym większą sprawiły nam radość.
Objazd wyspy kończymy w miejscu startu - Andenes, które słynie nie tylko z wielorybów. Wieś leży w strefie najczęstszego występowania zórz polarnych, ale te można podziwiać tylko w porze zimowej, od września do marca. Przy wjeździe mieści się stacja badania zorzy polarnej i choć to centrum naukowe, turyści są mile widziani.
Nazajutrz szybko pokonujemy 146 km do Melbu, wjeżdżamy na prom i po 25 min jesteśmy w Fiskebol. Zanim opuścimy Vesteralen, chcemy zobaczyć słynny Trollfjorden - dwukilometrowy kanion, nad którym na kilometr wznoszą się gładkie skały odcinające dopływ słońca. Naprawdę robi wrażenie! Trollfjorden to przedsmak krajobrazu Lofotów - górzystych wysp z licznymi czerwonymi rorbuer i ładnymi plażami, na których w weekendy gromadzą się tysiące plażowiczów. Niestety, Lofoty reklamowane w przewodnikach jako malownicze i dzikie wyspy Północy rozczarowały nas natłokiem turystów i niebotycznymi cenami w motelach i restauracjach. Po niespełna dwóch dniach opuściliśmy je i wróciliśmy do kontynentalnej Norwegii, wciąż wspominając ogon Moby Dicka.
Prymitywne wielorybnictwo uprawiali już Eskimosi 1,5 tys. lat p.n.e. Trudnili się nim również Indianie i Wikingowie. Na większą skalę połowami waleni zajęli się w XII w. Baskowie (z czasem stali się w tej dziedzinie potęgą). Wielorybnictwo intensywnie rozwijało się na całym świecie do początków XX w. Olej wielorybi był znakomitym smarem do maszyn, paliwem do lamp ulicznych, tłuszczem do produkcji mydła, składnikiem świec czy atramentu. Długie fiszbiny wielorybów biskajskich i grenlandzkich wykorzystywano do produkcji parasoli, szczotek, gorsetów, a nawet sprężyn w zegarkach. Z olbrotu (spermacetu), tj. oleistej masy w ciele kaszalota, wyrabiano szminki, kremy i plastry. Ambra, szarobrunatna aromatyczna masa gromadząca się w jelitach chorych i zdechłych kaszalotów, to wielce pożądany składnik perfum. Z zębów kaszalota powstawały guziki i klawisze do instrumentów. Wielorybnicy rzeźbili w nich również scrimshaw (scenki rodzajowe, krajobrazy), które cieszyły się wielką popularnością jako ozdoby, np. kominkowe. Nic dziwnego, że ginęły tysiące wielorybów.
Pierwsze próby ich ochrony podjęto w 1932 r. Od 1986 r. obowiązuje całkowity zakaz przemysłowego połowu wszystkich dużych gatunków wielorybów, ale Japonia, Islandia i Norwegia nie zaprzestały wielorybnictwa do dziś (wykorzystują nieprecyzyjny przepis, który dopuszcza połowy "w celach naukowych"). Kraje te przekonują, że mają silnie zakorzenioną tradycję spożywania wielorybiego mięsa i wiele lokalnych społeczności utrzymuje się z połowów waleni. Poza Japonią i Norwegią małe wielorybnictwo przybrzeżne jest też dozwolone na Filipinach, Grenlandii, Alasce i Wyspach Owczych.
*Iza Szumielewicz jest dziennikarką Radia ZET