Z rozświetlonego zimowym słońcem Nepalu i Tybetu dotarłem do Państwa Mgieł i Chmur - południowo-zachodnie Chiny, prowincja Syczuan. Kontrast rosnących w oczach milionowych, koszmarnych miast z ciszą buddyjskich klasztorów zawieszonych między skałą a niebem.
Ta cisza to Emei Shan, Święta Góra buddystów (wstęp - 80 juanów, do ważniejszych świątyń 10). W czasach swojej świetności sanktuarium Samantabhadra posiadało ponad 100 klasztorów, niektóre źródła mówią o 150, większość zbudowano za czasów dynastii Han (25-220 rok naszej ery). Emei Shan to trzy wierzchołki, z których najwyższy ma 3099 m. Na jej stromym, poszarpanym grzbiecie pełnym potężnych urwisk rozlokowało się kilkanaście ocalałych klasztorów, z czego najstarszy Wannian Si (Świątynia Dziesięciu Tysięcy Lat, 1020 m n.p.m.) w swojej obecnej formie pochodzi z IX w. I w nim postanowiłem spędzić pierwszą noc.
Chyba nic nie jest w stanie oddać atmosfery tego miejsca. Jest styczeń, około zera stopni. Pod bramę klasztoru docieram wieczorem. Stukam dłuższą chwilę wielką kołatką, aż otwiera się małe drewniane okienko. Uśmiechnięty mnich nie rozumie po angielsku (po polsku również). Na migi pytam o nocleg i jedzenie. Znowu uśmiech. Otwierają się potężne wrota. Ukazuje się kompleks świątynny pełen pięknych drewnianych budynków, pawilonów i ścieżek zadbanego małego parku. Palą się setki kadzideł. Pusto.
Na ścianie "recepcji" kilka zdjęć pokoi w budynkach klasztornych wraz z cenami. Wybieram najtańszy (15 juanów), na piętrze. Ściany cienkie jak bibułka, zero ogrzewania, toaleta dwa pawilony dalej. Ale boski widok przez niebieskawą szarość mgieł wynagradza wszystko. Po chwili klasztor spowija ciemność. Gong na posiłek - bezszelestnie pojawiają się ciemne postacie i ustawiają się karnie po ciepły posiłek do kuchni buchającej smakowitą parą gotowanego ryżu i warzyw. Każda z postaci trzyma miskę i pałeczki - to żebracy i bezdomni, którzy otrzymują tu darmową strawę. Ustawiam się w kolejce. Za parę juanów dostaję miskę, pałeczki i "gościnną" porcję plus towarzystwo przesympatycznego mnicha-pielgrzyma. Ma słowniczek angielsko-chiński, który własnoręcznie "wyprodukował", co trochę ułatwia rozmowę. Na zakończenie wręcza mi metalową płytkę z wygrawerowanym wizerunkiem matki Buddy (jeśli dobrze zrozumiałem). Kłaniamy się sobie nisko i idziemy spać. Chłód wygania mnie ze śpiwora przed świtem. Szybki marsz i herbata w małym przydrożnym pawilonie przywracają właściwe krążenie krwi.
Schodzę kilkaset metrów w dół do Qingyin Ge, Pawilonu Nieskazitelnego Dźwięku, położonego nad dwoma wodospadami. Potem wspinam się po niezliczonych stopniach, kamiennych bądź wykutych w skale, w stronę przepięknej świątyni Hongchunping. Po drodze mijam otwarty rezerwat małp. Są natrętne, ale dozorujący teren Chińczycy sprawnie odganiają je bambusowymi kijami. Wspinaczka jest uciążliwa. Zatrzymuję się przy pięknym kamiennym mostku, zrzucam duży plecak, a z małego wyciągam aparat i komórkę. Może będzie zasięg. Nie ma. Odkładam telefon na mały plecak i odchodzę parę kroków, by zrobić zdjęcie. Słyszę szelest za plecami - duża małpa z blizną przez pół pyska i brzuch szczerzy w moją stronę pokaźne zęby. Od godziny nie spotkałem żywego ducha, trudno liczyć na pomoc. A jak mówi chińskie przysłowie: nawet 10 tysięcy ludzi nie poradzi sobie, jeśli stanie im na drodze jedna małpa. Usiłuję się z nią dogadać, ale idzie opornie. Ciągle zmierza w stronę małego plecaka. Zagradzam jej drogę, ale mija mnie i łapie za rączkę. Chwytam komórkę i drugą rączkę plecaka (mam w nim m.in. bilety powrotne, drugi aparat, dokumenty), ale małpa jest silna i zdeterminowana. Wrzeszczę - odpowiada tym samym, szczerząc żółte kły. Robi się niebezpiecznie. Wyrywam z bocznych uchwytów plecaka kijek trekkingowy i macham w jej stronę. Ta nic, tylko głośniej się drze i mocniej szarpie plecak! Walnąłem po łapach - puściła, ale nie odchodzi. Macham kijkiem, klnę jak szewc, wreszcie zarzucam duży plecak, sypię małpie jakieś żarcie z rezerwatu, a ta nic, tylko sięga do małej bocznej kieszonki plecaka! Cukierki! Rzucam jej jeden i uciekam w górę. Połyka go i leci za mną. Drugi, i to samo. W biegu rozrywam całą torebkę i rozsypuję cukierki po schodach i krzakach. Małpa zatrzymała się, a ja co tchu gnam pod stromą górę. Po jakimś czasie, mokruteńki, siadam na zimnych schodach. Patrzę, czy mam wszystko. Brakuje tylko pięknego tybetańskiego malowidła tanka przytroczonego pomiędzy kijkami - duża strata!
Z każdym krokiem robi się zimniej, gęstnieje mgła, szron pokrywa drzewa i schody. Z jesiennej pogody na dole zaczyna się robić zima. Na trasie żywego ducha. O zmroku docieram do Xianfeng Si (1752 m) - jest w remoncie. Na szczęście mnich zgadza się, żebym przenocował w jednym z nieremontowanych pokoi. Zimno nieprawdopodobnie. Ratuje mnie znakomita zielona herbata podawana w nieograniczonych ilościach przez mnichów. Wejście do przemarzniętego śpiwora kończy się półgodzinnym koncertem moich zębów. Dogrzewam pokój i herbatkę w kubku świeczką. Byle do rana.
Dalej w górę. Ubywa temperatury, przybywa śniegu i lodu. Kamienne stopnie robią się bardzo niebezpieczne. Mimo sporych urwisk, często wspinam się bokiem ścieżki, wybijając butami schody w zmrożonym śniegu. Trochę na czworaka, trochę bokiem docieram do skleconego z drewna szałasiku, gdzie para Chińczyków ma coś jakby sklepik w knajpce, albo na odwrót. Widząc moje ekwilibrystyczne wyczyny na szlaku, proponują, by wspomóc podeszwy moich butów... plecionymi słomianymi papuciami na drucikach. Ten chiński wynalazek plus chińskie jedzenie (pycha!) niemal ratują mi życie.
Skonany docieram do Jieyin Dian, pięknego pałacu i świątyni na wysokości 2540 m. Jeszcze trochę wspinaczki i znajduję pusty hotel, gdzie za mocno utargowaną opłatę (60 juanów) dostaję zimny pokoik bez okien, ale z kocem elektrycznym! Bajka!
Poranne zdobycie Jinding Peak (3077 m n.p.m., z przepiękną, wiszącą nad urwiskiem Jinding Si (Złocisty Szczyt) to już tylko przyjemność - wschód słońca, morze chmur, z których wystają usiane świątyniami szczyty Emei Shan. Tysiące turystów przybywa tu latem, by oglądać przedziwne zjawiska świetlne znane jako "Pozdrowienie Buddy" (latem) lub "Magiczne Lampiony" (świecące kule) zimą.
Emei Shan to także ważne miejsce buddyjskich pielgrzymek odbywających się od stuleci. W zamierzchłych czasach starzy pielgrzymi często kończyli w tym miejscu nie tylko swoją pielgrzymkę, ale i życie, rzucając się o wschodzie słońca z urwistych klifów w przepaść. Dziś takie przypadki już się nie zdarzają, ale na wszelki wypadek bezpieczne barierki odgradzają nas od przepaści. Ani myślałem je przekraczać. Było bosko.
Około 36 kilometrów od Emei Shan, u zbiegu trzech rzek, na potężnym zboczu skalnym, czeka na nas (od prawie 1300 lat) największy siedzący Budda świata Da Fo. Można go podziwiać z rzeki z miasta Leshan, płynąc stateczkiem (10-30 juanów) - wtedy widać też dwie figury kamiennych strażników niewidoczne z innego miejsca, lub wspinając się wąskimi schodkami po niemal pionowej skale, mając przed oczami wypolerowaną siedmiometrową skałę, która okazuje się uchem Buddy. Wrażenie niebywałe! Wykuty ręcznie przez dwa pokolenia mnichów Budda ma 71 m wysokości, jego wielki palec u nogi liczy 8,5 m, oczy są szerokie na 3 m, a głowę zdobi 1021 kamiennych koków zwiniętych włosów. Wewnątrz posągu działa system odprowadzania wody, który chroni Buddę przed zniszczeniem. Wokół niego w wielu grotach były setki mniejszych przedstawień Buddy, niestety, wiele z nich nie oparło się pogodzie czy kolekcjonerom (wstęp do całego kompleksu 40 juanów).
Wielki Budda otoczony jest parkiem z klasztorami i pawilonami, a po drugiej stronie góry znajduje się rodzaj "muzeum", gdzie w kamiennych plenerach stoi ponad 3 tys. posągów i figurek Buddy przywiezionych z całego świata (wstęp 30 juanów).
Samo miasto Leshan mimo swojej kilkusetletniej historii nie jest warte specjalnej uwagi i pewnie dawno bym o nim zapomniał, gdyby nie propozycja młodej recepcjonistki z hotelu, w którym spałem. Zapytała grzecznie, czy może zostać moim przewodnikiem do Da Fo i po mieście. Gdy zapytałem o cenę, odpowiedziała:
- Całodniowa konwersacja po angielsku. Dorzuciłem swój warunek: - Wspólna kolacja w knajpce, gdzie nie spotkamy żadnego turysty. Zjadłem potrawy, których nie tknąłbym nigdzie indziej. Ostra jak nieszczęście zupa z pływającą w niej wielką głową ryby, którą popijałem wieloma szklankami zielonej herbaty, na przystawkę galaretowate, śmierdzące tysiącletnie jaja i główne danie na wielu półmiskach, o które nie śmiałem pytać. Ale w takim miejscu, atmosferze i towarzystwie smakowało wybornie.
Samolotem do Chengdu, stamtąd pociągiem na trasie do Kunming - ok. 3 godz., 9-24 juanów, zależnie od rodzaju pociągu i klasy. Z dworca Emei Railway Station do głównego wejścia przy Baoguo Si można dotrzeć busem, taksówką (30) lub autobusem z Chengdu na Emei Shan Bus Station - 2,5 godz., ok. 30, stamtąd busik lub taxi (10) lub nawet bezpośrednio do Baoguo Town. Pomiędzy Emei Shan a Leshan kursuje dużo autobusów (5,50) i busików, taxi 60.
Emei Shan Tourist Center (Luren Zhongxin), tel. 0833/559-0111, blisko świątyni Baoguo Si. Bezpłatnie dostaniemy materiały o Emei Shan, mapa (po drugiej stronie jest plan Leshan i Wielki Budda) - 3 juany. Można wynająć przewodnika, można iść bez
Hotele: Emei Shan Fandian (koło Emei Shan Bus Station, 8 km od Baoguo Si) - 300-480 juanów, faks 0833/559-1399; Hongzhu Shan Binguan (w sąsiedztwie Baoguo Si) - 350-500 juanów, faks 0833/552-5666; Jin Ding Dajiudian (Golden Summit Hotel, 3077 m. n.p.m.) - 300-480 juanów, tel. 0833/509-8077. Zawsze warto się targować, można zbić cenę o 20-30 proc.
Małe hoteliki czy miejsca noclegowe w klasztorach (bez ciepłej wody, sale wieloosobowe) - od 15 do 160 juanów; skromne wegetariańskie posiłki lub miska makaronu - ok. 5-7 juanów.
http://www.frommers.com/destinations/emeishan
http://www.frommers.com/destinations/leshan
http://www.sacred-destinations.com/china/emei-shan.htm
http://whc.unesco.org/pg.cfm?cid=31&id_site=779
http://www.travelchinaguide.com/attraction/sichuan/leshan/mt_emei.htm