Maroko to niebywałe krajobrazy - od oceanu, przez góry o przedziwnych formacjach geologicznych, po pustynię. Obok rzymskich ruin - królewskie miasta z barwnymi targami, w których czas zatrzymał się wieki temu. Kunsztowne rzemiosło, transowa muzyka, no i wspaniała kuchnia
Stara twierdza portugalska, a dziś ulubiony przez Marokańczyków kurort nad Oceanem Atlantyckim, ok. 100 km od Casablanki. Turystów niewielu. Bardzo długa, piaszczysta plaża (przyjemnie się tu spaceruje), a tuż obok imponująca promenada wysadzana palmami. Sama twierdza to arcygrube mury z czterema bastionami, w środku dość zrujnowane domy i kościoły, nieźle zachowana synagoga i główna uliczka pełna sklepów z pamiątkami. Najciekawsza jest portugalska cysterna - podziemny zbiornik wody przerobiony przed czterema wiekami ze starej zbrojowni (odkryty zresztą nie tak dawno temu przez kupca, który powiększając swój sklepik, przebił się przez zamurowaną bramę cysterny). W środku krzyżowe sklepienia i las przysadzistych kolumn, które odbijają się w płytkiej dziś wodzie. Wcale nie czuć wilgoci, powietrze świeże, echo odbija głosy zwiedzających (wstęp 10 dirhamów). Późnym wieczorem centrum al Dżadidy zamienia się w wielki targ.
Najliczniejsza grupa etniczna w ok. 33-milionowym Maroku (nazwa wywodzi się od słowa barbari , jakim określano niemówiące po łacinie ludy Maghrebu). Przybyli tu na długo przed Arabami, ich kultura liczy ponad 4 tys. lat. Nadal zamieszkują głównie górzyste i pustynne części kraju, dokąd przenieśli się po pierwszych najazdach arabskich.
Niezwykle malownicza dolina Dades (zwana również Doliną Kazb) to jedno z najpiękniejszych miejsc w Maroku. Rzeka Dades wypływa ze środkowej części Atlasu Wysokiego niesamowitym wąwozem - Gorges du Dades. Jedzie się tam z miasteczka Boumalne des Dades, po drodze wprost nieziemskie widoki: czerwone skały złożone jakby z gigantycznych, owalnych bochenków czy jaj, gliniane chatki w rdzawym kolorze z suszonych na słońcu cegieł i takież pozostałości kazb, czyli dawnych twierdz na wzgórzach (niektóre w kształcie prostokątów z czterema wieżami na rogach, mocno nadgryzione przez czas, niczym rozsypujące się zamki z piasku). Góry na horyzoncie przybierają niekiedy postać rdzawoczerwonych kopców o czarnych podstawach. Dołem głębokiego jaru o niemal pionowych ścianach płynie Dades (wody w niej niewiele, ale to również popularne miejsce na rafting - spływ pontonami). Tam, gdzie dno jaru się poszerza, misterne kanaliki nawadniają szachownicę minipoletek, tworząc czarowny krajobraz: niezwykle starannie utrzymane uprawy (mnóstwo warzyw, zioła, kwiaty, czasem zboże) ocieniają kępy palm daktylowych i figowców.
W miejscowości Ait Youl można spenetrować jedną z "odnóg" wąwozu - suchy kanion o rdzawopomarańczowych ścianach. Potężne głazy dosłownie wiszą uwięzione między blokami skalnymi. Trzeba przeciskać się przez szczeliny, to znów wdrapywać na górę...
Nieodzowny wystrój domów, kawiarni, hoteli czy oberży na pustyni. Powiewają na ulicznych kramach i na fasadach budynków. Sklepy z dywanami zajmują kilkupiętrowe domy. Setki, jeśli nie tysiące dywaników we wszystkich możliwych rozmiarach i gatunkach - schodki, ściany, korytarzyki pokrywa gruba ich warstwa, nie ma ani jednego centymetra wolnej powierzchni. Turystów "wciąga się" do środka pod pretekstem obejrzenia prawdziwego domu i warsztatu Berberów. Niekończące się pokazy tkackiego kunsztu umilają podawane raz za razem szklaneczki miętowej herbaty, niewiele większe od kieliszków. Trudno wyjść, nie dokonawszy zakupu (kolory i wzory naprawdę bajeczne, a ceny do negocjacji).
Okolice tej miejscowości słyną z uprawy róż. Można wybrać się do nieodległej Doliny Róż, którą otaczają wspaniałe, nagie góry (na ich zboczach pasterze ze stadami kóz i owiec). Róż jest tu zatrzęsienie (przypominają krzaki naszych dzikich róż). W el Kala M'gouna w sezonie działa różana fabryczka, a w sklepikach za grosze kupimy różane pomady, mydła czy wodę. Sprzedawcy zachwalają, że jest dobra na wszystko: można ją wkropić do oka, połknąć przy bólach żołądka, używać jako kosmetycznego toniku.
Bab Bu Dżelud (w arabskim bab znaczy brama) z trzema otworami w kształcie gigantycznych dziurek od klucza, jedna z wielu w znakomicie zachowanych murach, prowadzi nas w świat sprzed wieków. To medyna, czyli stare miasto (po sąsiedzku mamy ville nouvelle , całkiem współczesny Fez o europejskim charakterze, zbudowany przez Francuzów po I wojnie światowej, z prostymi i szerokimi ulicami, ale pozbawiony atmosfery). Plątanina ciasnych zaułków, w nich z trudem mijają się obładowane wielkimi koszami osiołki i koniki. A w koszach naręcza mięty i kolendry, butle gazowe, skrzynki coli, piramidy chlebów... Tłoczą się sklepiki i warsztaciki (nie uświadczysz wolnego skrawka przestrzeni, zajmują nawet najmniejsze "dziuple"). Dawne funduki - karawanseraje, w których stawały na popas karawany - zajmują garbarnie skór i farbiarnie wełny. Można zajrzeć do środka: dziedzińce przypominają plaster miodu - stoją tu jedna przy drugiej kamienne niby-studnie z garbnikami czy barwnikami; na płaskich dachach nad dawnymi pokojami funduku (na dole popasały zwierzęta, na górze nocowali kupcy) suszą się skóry. Widok (i fetor) nie do opisania.
Suk, czyli targ, podzielony jest na specjalistyczne sektory: pachnidła, pantofle, ubrania, wyroby metalowe, stolarka... Siedząc w ulicznej herbaciarni (miejscowi trawią na tym przesiadywaniu całe godziny), bez końca można obserwować barwny tłum handlarzy i klientów. Fez to również grobowce Merynidów (mauzolea ostatnich sułtanów tej dynastii, dziś w ruinie), liczne meczety, medresy (szkoły koraniczne), pałac królewski i forteca Bordż Nord z kolekcją broni. By popatrzeć na miasto, najlepiej wspiąć się na dach hotelu czy funduku.
Miętowa (do esencji dodaje się kiście świeżej mięty), ceremoniał parzenia w metalowym dzbanuszku z długim, wygiętym dziobkiem zajmuje dobre pół godziny, ale jej ożywczy smak nie ma sobie równych. Nieodzowny poczęstunek przy zawieraniu jakiejkolwiek transakcji. Nazywana bywa whisky Berberów - Maroko to kraj muzułmański, więc o prawdziwej whisky nie ma mowy.
Jeden ze znaków firmowych Maroka. Medresy, meczety, bramy, domostwa i hoteliki są nimi wręcz "wytapetowane" (w niektórych hotelach śpi się niczym w łazience). Charakterystyczne kolory - dużo zieleni, kobalt, żółć - i wzory, geometryczne i roślinne.
Pełno w niej dorodnych warzyw, zwłaszcza bakłażanów, cebuli, papryki, marchewki, cukinii, pomidorów oraz oliwek kiszonych na wiele sposobów. Do tego wołowina i baranina, kurczaki i ryby. Wszystko suto okraszone oliwą z oliwek, ugarnirowane pękami zielonej pietruszki, gałązkami świeżej mięty i kolendry. W dodatku Maroko to prawdziwe korzenno-ziołowe królestwo - szafran, kminek, sezam, cynamon, imbir, kurkuma, kozieradka, liczne odmiany pieprzu... Ich barwne kopczyki cieszą oko na każdym targu i kusząco pachną w każdej kuchni. Obok nich stosy suszonych daktyli i fig. A łakocie! Nie sposób ich zliczyć ani się im oprzeć, zwłaszcza że składają się na nie głównie zmiażdżone migdały, orzechy, sezam i miód.
Kolejne z miast królewskich, mekka zachodnich turystów. Z fascynującym, olbrzymim placem Dżemaa el Fna, na którym po całych dniach i nocach urzędują zaklinacze węży, wróże, opowiadacze historii, akrobaci, żonglerzy, karciarze. Wieczorem rozkładają się tu niezliczone jadłodajnie pod gołym niebem (menu - od kozich głów po imbirową herbatkę). Marrakesz to również bezkresny suk (ale z powodu licznych turystów ceny wyższe niż gdzie indziej), koronkowe grobowce Saadytów z XVI-XVII w., a w sercu medyny, kazba, pałac królewski, Meczet Księgarzy z wysokim minaretem (świetny punkt orientacyjny).
Portret Marrakeszu zamieściliśmy w "Turystyce" nr 4 z 28-29 stycznia 2006
Też miasto królewskie. Było stolicą Maroka do roku 1727, za czasów okrutnego sułtana Mulaja Ismaila (rządził w latach 1672-1727), który przeniósł tu swój dwór z Fezu. Za piaskowej barwy potężnymi murami, które ciągną się przez wiele kilometrów (miasto leży na płaskowyżu i trudno go było bronić, stąd takie mury) - medyna oraz ville imperiale z królewskimi pałacami (przepastne, niszczejące gmaszyska). Uwagę przykuwa Bab Mansur, potężna brama ozdobiona białymi i zielonymi płytkami, z dwoma kwadratowymi bastionami po bokach. Pielgrzymów z całego kraju przyciąga sanktuarium Mulaja Ismaila (otwarte są jedynie dziedzińce, ale można zerknąć na grób przez drzwi świątyni). Olbrzymi kompleks ville imperiale jest po części zrujnowany, nie wszędzie też turysta może zajrzeć. Warto więc powłóczyć się po uliczkach medyny, a zwłaszcza zahaczyć o Muzeum Sztuki Marokańskiej z jego arcyciekawą kolekcją rzemiosła (kilimy, ceramika, meble, kute naczynia).
Do lat 70. było to miejsce zamknięte dla niewiernych, a i dziś nie wszędzie da się wejść. Przylepione do czubka góry miasteczko (25 km od Meknes) to labirynt stromych, wąziutkich uliczek. Najlepiej zdać się na jednego z samozwańczych przewodników, który za drobną opłatą zaprowadzi nas na mały i duży taras widokowy, skąd znakomicie widać charakterystyczne, kryte zieloną dachówką mauzoleum świętego męża Mulaja Idrisa, prawnuka Mahometa, założyciela pierwszej arabskiej dynastii w Maroku (zmarł w 791 r.), a obok grób jego przyjaciela i nietypowy, okrągły (zwykle są kwadratowe) minaret medresy.
Droga przez księżycowy, pustynny krajobraz (2 godz. jazdy z miasteczka Rissani u wrót pustyni) prowadzi do Merzugi na skraju wydm. To Erg Chebbi. Trzeba koniecznie wstać przed szóstą rano, by zobaczyć wschód słońca, które niczym mandarynka wyskakuje nagle zza wydm (należą do najwyższych w Maroku). Wczesny ranek to najlepszy moment, by udać się na wędrówkę po Ergu Chebbi, który rozciąga się nieopodal Merzugi (za parę godzin zrobi się tak gorąco, że pół dnia trzeba będzie przeczekać w chłodzie oberży). Sama wspinaczka w kopnym piasku na dość wysoką diunę zajmuje niemal godzinę. Jak okiem sięgnąć, pomarańczowe pagórki w nieustannym ruchu, ich powierzchnia marszczy się niczym tafla wody. Uwaga, łatwo się tu zgubić na zawsze!
Właściciele oberży namawiają do przejażdżki na wielbłądach, można też spędzić noc na pustyni w namiocie nomadów (ceny w dolarach, do negocjacji).
Czyli targ - serce każdego miasta (nawet tych nowoczesnych). Niezwykła mieszanina kolorów, zapachów i dźwięków. Barwny tłum krąży między straganami od rana do późnego popołudnia. Mamy tu sektory stolarzy (można popatrzeć, jak wycinają misterne wzory przedpotopowymi narzędziami), szewców (królują babouches - skórzane pantofle o przydeptanych piętach i dziobatych czubkach), garbarzy, rymarzy, perfumiarzy...
Niezwykły wąwóz w pobliżu miasta Tinerhir w środkowej części Atlasu Wysokiego. Na horyzoncie niemal czerwone góry, po drodze rozsypujące się stare kazby. Dołem płynie rzeka Todra (w porze suchej ledwie widoczna strużka otoczona potężnymi masywami górskimi, rozpalonymi gorącem niemal do czerwoności), nad nią rozległe gaje palmowe i figowe kryją misterny system kanalików nawadniających poletka podzielone wysokimi miedzami-ścieżkami (znakomite miejsce na spacery). Wąwóz Todry to raj dla amatorów wspinaczki po trudnych pionowych skałach. Im głębiej w wąwóz, tym częściej można ich spotkać. Krajobraz staje się coraz bardziej pustynny, na zboczach gór nie uświadczysz nawet suchorośli.
Ruiny rzymskiego miasta (ok. 30 km od Meknes, wstęp 20 dirhanów) robią niezwykłe wrażenie, a wczesną wiosną skalistą ziemię pokrywa dywan mikroskopijnych pomarańczowych nagietek. Na niewysokich pagórkach sterczą potężne kolumny korynckie, na nich mnóstwo bocianich gniazd. Niemal w całości przetrwał potężny łuk wzniesiony ku czci cesarza Karakalli i jego matki Julii Domny. Godzinami można wędrować wśród ruin bogatych domów ze świetnie zachowanymi mozaikami, od których biorą swoje nazwy; wśród nich cztery pory roku, dwanaście prac Herkulesa, Bachus, Orfeusz, akrobaci, delfiny i ptaki. Mieszkańcy 20-tysięcznego Volubilis zajmowali się przede wszystkim wyrobem oliwy (odkryto wiele pras do jej tłoczenia). Rzymianie wycofali się stąd przed końcem III w. Później żyli tu Berberzy, Żydzi i Syryjczycy. Marmury Volubilis posłużyły do budowy królewskich pałaców Meknes. Trzęsienie ziemi z 1775 r. zniszczyło miasto, które popadło w ruinę i zapomnienie. Pod koniec XIX w. natrafili nań zwiedzający okolice dwaj dyplomaci.
Gliniane naczynie złożone z okrągłego, grubego półmiska i wysokiej przykrywki-czapeczki w kształcie stożka. Przyrządza się w nim na małym ogniu (najczęściej używa się glinianych mikropiecyków, które mieszczą jedno tajine ) potrawy o tej nazwie, clou marokańskiej kuchni. Bazą są ułożone w piramidkę warzywa: kartofle, marchewka, cukinia, bakłażany, papryka, pomidory, oliwki, cebula, czosnek, do tego mnóstwo przypraw, oliwa z oliwek. Obok wersji wegetariańskiej jest też tajine z rybą, kurczakiem czy wołowiną. "Czapeczki" bywają malutkie, dla jednej osoby, średnie dla dwóch i duże dla kilku.
4 łyżeczki zielonej chińskiej granulowanej herbaty, 5-8 kostek cukru (zależnie od tego, jak słodką herbatę lubimy), 3 gałązki świeżej mięty
Herbatę i cukier wsypać do metalowego imbryka i zalać wrzątkiem, gotować przez 5 min. Odlać małą szklaneczkę, resztę gotować przez kolejne 5-10 min. Dodać z powrotem odlaną szklaneczkę, chwilę odczekać, zestawić z ognia i wrzucić gałązki mięty. Po kilku minutach rozlewać do małych szklaneczek. Efekt jest większy, a smak ponoć lepszy, jeśli strumień leje się z wysoka, a w szklaneczkach tworzy się piana. Napełniwszy pierwszą szklaneczkę, należy herbatę wlać z powrotem do czajniczka i dopiero wówczas "nalewać naprawdę".
http://www.tourism-in-morocco.com
http://lexicorient.com/morocco