Dla większości turystów poznawanie Omanu zaczyna się od stolicy, którą jest Muscat. Ładne to miasto - bardzo czyste, zielone, wciśnięte między góry i morze. Z 2 mln populacji kraju w mieście tym mieszka jedna czwarta. Ale tak naprawdę Muscat nie oddaje charakteru kraju - zbyt wielu tu cudzoziemców, w większości - przyjeżdżających w poszukiwaniu pracy.
Najbardziej reprezentacyjna część stolicy to dzielnica, do której prowadzi brama Bab Al. Kabir. Kiedyś codziennie wieczorem była ona zamykana. Mogły przez nią przejeżdżać tylko sułtańskie pojazdy. Teraz nie ma już żadnych przeszkód, by ją pokonać o każdej porze dnia i nocy. Zza krat oglądam Pałac Sułtański, na którym powiewa flaga Omanu z godłem, którego podstawę stanowi kandżar - tradycyjny, zakrzywiony nóż, wsadzany za pas. Kandżar posiada każdy szanujący się Omańczyk, choć teraz nosi się go już tylko od święta. Mam jednak szczęście - w położonym na obrzeżu miasta hotelu Al Bustan Palace Hotel (jeden z najdroższych hoteli świata) nocuje prezydent Austrii, z tej też okazji pełno tam oficjeli z dumnie zatkniętymi srebrnymi kandżarami.
Muscat jest strasznie rozciągnięty - właściwie to kilka miast rozrzuconych na przestrzeni 50 km. Spaceruję wzdłuż nabrzeża portowego zwanego Corniche. W zatoce stoi sułtański statek, liczne ławeczki oblepione są przesiadującymi bezczynnie mężczyznami (kobiety siedzą w domach). Za to pobliski suk aż kipi życiem. Można na nim kupić różnorakie przyprawy, wonności, złoto i oczywiście - kandżary. To także doskonałe miejsce, by poobserwować miejscowych ubranych w tradycyjne stroje. Mężczyźni noszą długie białe diszdasze i czapeczkę zwaną kumma, kobiety okrywają się czarną abayą. Po stroju można rozpoznać, skąd kobieta przybyła.
Maska zakrywająca twarz u Beduinki jest inna niż kobiety z plemienia Jebali z okolic Salali, wieśniaczki preferują stroje o barwach żywych, wręcz jaskrawych, wiele kobiet z południa możemy rozpoznać po kolczyku w nosie.
Tymczasem taksówkarz, który mnie wozi po mieście, zaprasza mnie na tradycyjną herbatę. Pije się tu ją z mlekiem, bardzo słodką. W przeciwieństwie do innych krajów Zatoki herbata jest tu popularniejsza od kawy. - A jak z alkoholem? - pytam, wiedząc przecież że to kraj muzułmański i nie ma w nim żadnych oficjalnych sklepów monopolowych. - W odpowiedzi jedziemy do night clubu, w którym siedzą sami mężczyźni, Omańczycy, a na scenie tańczą krągłe Syryjki. Wszyscy piją - bynajmniej nie herbatę. Co gorsza - mój taksówkarz także wypija dwa piwa, po czym jakby nic siada za kierownicę...
Droga z Muscatu do Sur nadaje się właściwie tylko dla samochodów terenowych. Po drodze kuszą pocztówkowe wręcz plaże i seledynowa, wyjątkowo przejrzysta woda. Bogaty, podwodny świat coraz częściej przyciąga tu miłośników nurkowania.
Na jednym ze wzgórz znajdują się ciekawe ruiny. To pozostałości słynnego starożytnego miasta Anjar, o którym wspominał także Marko Polo.
Następny przystanek to już Sur - zwiedzam cytadelę, włóczę się trochę w zaułkach uliczek, w końcu osiadam w tzw. coffee-shopie, czyli lokalnej kafejce, w której wbrew nazwie przede wszystkim można tanio zjeść np. falafela.( co to). Potem w samochód i pod przewodnictwem miejscowego chłopaka pędzimy po pełnych wertepów, w dodatku zupełnie nieoznaczonych drogach. Naszym celem jest Ras al Jinz, gdzie znaleziona została najstarsza na Półwyspie Arabskim kaligrafia. Ale tak naprawdę to nie stare zapiski mnie tu przyciągnęły, lecz wielkie zielone żółwie, które przychodzą na okoliczne plaże składać jaja. Na plaży stanowiącej obecnie rezerwat co roku zjawia się od 6 do 13 tys. żółwi. Codziennie o godzinie 10 wieczorem strażnicy rezerwatu zabierają chętnych w odwiedziny do żółwi, tłumacząc przy okazji ciekawostki ich życia. - Najwięcej żółwi jest tu od czerwca do sierpnia - wysłuchuję. Jednej nocy przychodzi ich wtedy i 700. Ja mam pecha - nie dość że to nie pora na żółwie, to jeszcze jest pełnia księżyca, co je dodatkowo odstrasza. Po długich poszukiwaniach udaje się odnaleźć raptem jednego gada. Ma dobrze ponad metr długości. Żółwie z tego gatunku żyją ponad 100 lat. Każda samica składa w piachu 80-100 jaj, z których po ok. dwóch miesiącach rodzą się młode. Tylko części z nich uda się dotrzeć do morza, a nielicznym - osiągnąć dorosłość. Jeśli jednak będą miały szczęście - duże prawdopodobieństwo, że po 25 latach przypłyną na omańskie plaże składać jaja.
Praktycznie każde szanujące się miasto w przeszłości budowało sobie twierdzę. Do czasów obecnych przetrwało ich obecnie ok. 500.
Większość, przynajmniej tych największych, najbardziej imponujących, fortów jest obecnie starannie odnowiona i udostępniona do zwiedzania. Z tych, które widziałam, największe wrażenie zrobiły na mnie fortece w Nakhal, Rustaq, Nizwie i Jabrin. Szkoda, że ciągle nie można zwiedzać remontowanego od kilku lat, wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO fortu w Bahla - ma on 15 bram i 132 wieże.
Jedne forty są proste, inne stanowią labirynt skomplikowanych, często ślepych korytarzy. W wielu z nich charakterystycznym pomieszczeniem jest magazyn daktyli. Wyrabiano z nich wino, a także olej, w razie potrzeby wykorzystywany także do polewania nieszczęsnych napastników.
Większość fortów, zwłaszcza te wymienione, jest tym ciekawsza, że przepięknie położona, z górami w tle. Najwyższy szczyt w Omanie to wznoszący się na prawie 3 tys. metrów Jebel Akhdar, czyli inaczej mówiąc - Zielona Góra.
Pustynia stanowi ogromną część terytorium Omanu, ale jej najbardziej spektakularna część to rozciągające się na długości 200 km Whaiba Sands. Jeśli mamy samochód z napędem na cztery koła, możemy urządzić sobie pustynne safari. Ali, z którym jadę, to zawodowy kierowca, zapewnia mi więc mrożące krew w żyłach przejazdy po krawędziach wydm i zjazdy po największych stromiznach. Wystarcza jednak moment nieuwagi i zakopujemy się. Na szczęście na pomoc przychodzą nam mieszkający niedaleko Beduini. Wieczór spędzamy w campie dla turystów, gdzie nocuje grupka Australijek, ale po miłej biesiadzie decydujemy się jednak na biwakowanie z dala od cywilizacji. Rozkładam śpiwór na piachu - nade mną rozgwieżdżone niebo, widzę Krzyż Południa, wsłuchuję się w ciszę. Staram się nie myśleć o skorpionach i jadowitych wężach, którymi wcześniej mnie straszono. Rano budzi mnie chłód - w dobrym momencie, bo akurat na wschód słońca.
W drodze powrotnej do głównej drogi zahaczamy o zagrodę beduińską. Kobieta w masce na twarzy częstuje nas daktylami i kawą. Pod płotem, na ziemi, śpi niemowlak. Według tradycji beduińskiej dziecku do trzeciego roku życia nie podaje się wody, tylko jedynie wielbłądzie mleko.
Wielbłądów jest w Omanie pełno. Większość z nich włóczy się samopas, często spacerując także po ruchliwych drogach. To poważne zagrożenie dla kierowców - przed beztroskimi dromaderami ostrzegają zresztą znaki. Nieliczne, najlepsze wielbłądy wykorzystywane są w wyścigach - to ulubiony sport Omańczyków. Wartość wielbłąda championa porównywalna jest z superferrari.
Musandam to omańska enklawa otoczona częściowo morzem, częściowo granicą z Emiratami Arabskimi. "Niesamowite widoki, imponujące fiordy" - czytam w przewodniku, i choć bilet na samolot jest dość drogi (100 dol.), kupuję go. Lądem jechać nie mogę, raz - z braku wizy do Emiratów, dwa - ze względu na przepisy zabraniające samotnie podróżującym kobietom przekraczania granicy drogowej.
Khasab, największe miasteczko prowincji, słynie jako port szmuglerski (z Iranu szybką łodzią płynie się do Khasab dwie godziny, przy czym największy interes robi się ponoć na papierosach). W mieście poza fortem nie ma nic do zwiedzenia, ale to dobra baza wypadowa. Krążę trochę po okolicznych górach, w Tawi - maleńkiej wiosce - oglądam prehistoryczne rysunki naskalne, w Bukha - zaliczam kolejny fort, tym razem XVI-wieczny, wybudowany przez Portugalczyków. Kusi mnie Kunzar - otoczona górami wioska rybacka, do której dostęp jest tylko od strony morza. Ponoć to najtrudniej dostępna miejscowość omańska. Zabieram się do niej z rybakami, którzy wyraźnie nie mogą pojąć, co mnie na to odludzie ciągnie. Łódź skacze po falach, mam wrażenie, że zaraz wylądujemy w wodzie. Trudno mi się nawet zachwycać widokami przepięknych fiordów - modlę się w duchu, by ta karkołomna podróż po wzburzonym morzu jak najszybciej się skończyła. Gdy wpływamy do zatoki, stwierdzam, że to faktycznie koniec świata.
Mieszkańcy są mili, ale trudno się z nimi dogadać, bo mówią własnym dialektem, mieszaniną arabskiego i farsi, hindi i portugalskiego. Wielu z nich jest analfabetami, choć dzięki działającej od 17 lat szkole coraz więcej mieszkańców mówi i pisze, także po arabsku. I tak ostatnio życie w Kunzar się zmieniło. Jest już telewizja, każdy dom ma wodę. Niegdyś jedynym źródłem wody była studnia na obrzeżach wioski. Wierzono, że jeśli kiedyś zaszczeka pies, to studnia wyschnie. Faktem jest, że w wiosce nie ma ani jednego psa, mimo że w międzyczasie wybudowano już także odsalarnię wody morskiej.
Mój pomysł rozbicia namiotu budzi (jak zresztą wszędzie w Omanie) zdziwienie. Zostaję zaproszona do domu Sofiji, która jest nauczycielką w miejscowej szkole. Po kolacji (nie ma stołu, siada się na dywanach, a je się rękami) siostry Sofiji robią mi na ręku wzory z henny. - Za trzy tygodnie ci zejdą - uspokajają.
Przed snem mamy jeszcze czas na tzw. babskie rozmowy. Sofija w swojej wiosce nie ma żadnych perspektyw. Nawet męża nie ma szans znaleźć. Pytam, jakiego chciałaby mieć. - Powinien mieć dobrą pracę i musi być dobrym muzułmaninem - słyszę. Właściwie to i tak nie ona wybiera - to mężczyzna kobietę kupuje. Maksymalnie może mieć do czterech żon, ale przy przeciętnej cenie ok. 1500 dolarów za żonę nie każdego na takie wydatki stać. W przeciwieństwie do innych krajów Zatoki Perskiej, takich jak np. Kuwejt czy Emiraty, gdzie miejscowi żyją z pracy licznych cudzoziemców, w Omanie ludzie normalnie pracują. Mało tego - coraz intensywniejszy jest tzw. proces omanizacji, czyli ustawowy nakaz obstawiania stanowisk pracy swoimi obywatelami. W tej chwili odgórnie narzuca się, iż minimum 60 proc. zatrudnionych w firmie muszą stanowić rodowici Omańczycy.
Z położonego na północy Muscatu do znajdującej się na południu, przy granicy z Jemenem Salali, drugiego co do wielkości miasta Omanu, jest - bagatela, 1300 km. Prowadząca przez pustynię droga jest na tyle dobra, że dystans ten autobus pokonuje w ciągu zaledwie 12 godzin. Niestety, z braku samochodu terenowego odpuszczam sobie wypad do tzw. Lost City, zasypanego przez piaski pustyni miasta Ubar, poszukiwanego już od dawna, a odkrytego w latach 90. dzięki amerykańskim satelitom.
W kwietniu, kiedy jestem w Salali, trwa martwy sezon. Jedyni biali, których spotykam, to pracownicy amerykańskiej ambasady i polski zespół grający w miejscowym hotelu. - Przyjedź, gdy jest khareef - mówią miejscowi - wtedy dopiero jest u nas ładnie.
Khareef to pora monsunu. Padający wówczas deszcz i mgły przyciągają spragnionych tego typu widoków Arabów z innych państw Zatoki.
Po zwiedzeniu całkiem interesującego muzeum w Salali jadę zobaczyć grób Hioba i odciski jego stóp w kamieniu. Słynny prorok chrześcijański jest czczony także przez wyznawców islamu, i to właśnie oni wystawili w tym miejscu meczet. Dobry stąd widok na okolicę - w dali widać Ocean Indyjski, wokół - góry porośnięte drzewami kadzidlanymi. Żywica tych drzew, dająca charakterystyczny, kojarzący mi się z kościołem zapach, to od dawna główny produkt okolic Salali.
Następny przystanek to Sumhurum - port wybudowany jeszcze w trzecim milenium. W pobliżu, na niewielkim pagórku, za ogrodzeniem widać teren wykopalisk. Podobno to pałac królowej Saaby. Następnego dnia jadę w drugą stronę. Właściwie do zwiedzania tu nic nie ma, za to jakie widoki! Niestety - zbyt daleko nie docieram - 100 km od Salali jest posterunek wojskowy - nie mając wizy jemeńskiej, dalej jechać się już nie da.
Na szczęście w Salali także jest co robić. Najciekawiej jest na suku. Tuż obok mamy kompleks pałacu sułtańskiego, w którym swego czasu przetrzymywany był ówczesny sułtan. Omańczycy kochają swego władcę - jest on zarazem premierem, ministrem obrony i spraw zagranicznych, stanowi też jednoosobową władzę legislacyjną. Zdjęcia 60-letniego obecnie Qaboosa bin Saida wiszą w każdej szkole, w każdym urzędzie. W przeciwieństwie do swojego ojca, który za wszelką cenę starał się chronić kraj od wpływów zewnętrznych, edukowany za granicą jego ekscelencja Qaboos ma zupełnie odmienne poglądy. Niepokój budzi jednak przyszłość, sułtan jest bowiem rozwiedziony, a na dodatek bezdzietny... Ale ponoć wydał już, chwilowo trzymane w tajemnicy, dyrektywy, wyznaczające następcę. Wszyscy żyją nadzieją, że polityka reform i utrzymywania spokoju w państwie będzie kontynuowana.
Artykuł pochodzi z serwisu www.travelbit.net