Kadyks: w rytmie flamenco

Zmruż oczy. Miasto oślepia bielą domów i masztów, srebrem oceanu. A muzykę słychać na każdym rogu

Południowa droga w samo południe. Kres Europy i kres wytrzymałości na wypalony andaluzyjski krajobraz. Ale za miasteczkiem San Fernando widzę most prowadzący na mały półwysep, a w oddali maszty portu.

Kadyks. Plaza San Juan de Dios. Pozamykane okiennice. Na ławce śpi chłopak z głową podpartą o wielki bęben. Zanim zdążyłam się rozejrzeć, ktoś klepnął mnie w ramię. Po chwili Japończyk Namo prowadzi mnie do caracola, taniej noclegowni dla backpackerów. Przed trzema laty przyjechał tu na tydzień wakacji. Po miesiącu ściągnął z Londynu dwóch przyjaciół i założyli hostel. W kuchni piegowata dziewczyna i śniady chłopak w turbanie, który częstuje mnie słodkim jerez. - Rzuciła Luizjanę dla Kadyksu osiem miesięcy temu - wskazuje dziewczynę. - Ja jestem z Marrakeszu, tańczę tu od roku. Uśmiecha się, podrzucając na patelni ortigullas, popularne w tym regionie żyjątka morskie.

***

Zapuszczam się w wąskie mroczne uliczki i ślepe zaułki. Słyszę gitarę, ktoś wyklaskuje rytm bulerii. - Uno, dos, tres - dudni męski głos. Tempo zawrotne. Podchodzę do klaszczącego, składam dłonie i próbuję nadążyć za akompaniamentem. - Mały prawy do góry - poucza mnie muzyk. Kiedy odchylam piąty palec, dźwięk staje się głębszy. Z drugiej strony dobiega stukot obcasów i brzęk innej gitary - dwie melodie w różnych tempach zlewają się ze sobą.

Kadyks toczy odwieczny spór z Sewillą o tytuł kolebki flamenco. Muzykę, którą słychać na każdym rogu, przywiedli do Andaluzji Cyganie. W mieście jest wiele szkół flamenco (podobno najchętniej tańczą Japonki!). Miejscowi ćwiczą od najmłodszych lat. Na corocznym pokazie flamenco w pobliskim Jerez de la Frontera obok największych mistrzów tańczyły siedmiolatki. Flamenco to metronom Kadyksu. Wyznacza jego rytm, tętniący ponad domami, nie kłócąc się wcale z niespieszną naturą mieszkańców, typowych ludzi Południa.

Zatrzymuję się na rozległym placu Fray Felix. Przed domami sąsiadki rozważają przyszłość bohaterów seriali, na progu małego sklepiku sprzedawca zachwala małże, pojedynkując się na gardła z cukiernikiem od nadziewanych rogalików. Starsi panowie w sombrerach zaciągają się cygarami. Przechodnie patrzą sobie w oczy, zatrzymują się na powitalne ukłony, przysiadają na pogawędkę na ławce lub przy stoliku.

Nagle dwie rozbawione panie zapraszają mnie na łyk cubaty, rumu z coca-colą. Po czwartej kolejce okazuje się, że prawdziwy rumowy wieczór zacznie się za chwilę w barze Pai Pai. Wchodzimy do zatłoczonego lokalu. Na scenie dwóch mężczyzn, starszy w ciemnych okularach (gdy podsuwają mu taboret, orientuję się, że jest niewidomy), młodszy, w białej koszuli z żabotem, poprawia mikrofon. Starszy zaczyna grać. Pieśniarz nabiera powietrza, unosi prawą dłoń na wysokość czoła. Rozlega się pieśń, sala zamiera.

***

Kadyks budzi się długo. O dziewiątej rano, kiedy większość adoratorów życia śpi, spotykam w drzwiach Namo wracającego z fiesty. - Chcesz, by to miasto cię opętało? Idź na Tavirę. Tylko zmruż oczy! - rzuca na powitanie.

Na ulicach pusto. Wysokie XVIII-wieczne budynki prawie się sypią. Nad dachami domów, czterdzieści pięć metrów nad poziomem morza wznosi się barokowa wieża Tavira. Po pokonaniu krętych schodków wchodzę do mrocznego pomieszczenia z tajemniczym urządzeniem w kształcie anteny satelitarnej - to camera obscura, rodzaj ruchomego zwierciadła, w którym odbija się cały Kadyks. Obracając tarczą niczym lunetą, oglądam najodleglejsze fragmenty miasta. Port, skąd odpływają statki pełne cytrusów, oliwy i wina, gaditanos (tak nazywa się mieszkańców Kadyksu) wylegujących się na Playa Puntillo z dziećmi, psami i sangrią. Dalej sypiące się tarasy, wirujące na sznurach prześcieradła. W okamgnieniu zdobywam szczyt katedry zwanej Nową, pod którą żebrak nuci "Noce w ogrodach Hiszpanii" na cześć pochowanego tu Manuela de Falli. Nieopodal stoi katedra, jedyna w kraju budowla sakralna w stylu czystego baroku, która pamięta czasy kolonialnego dobrobytu. Nad starym mercado zatrzymuję się dłużej. Niemal czuję woń turlających się między straganami owoców. Po ciemku wchodzę na dach wieży. To tu jest serce Costa de Luz. Otworzyć teraz oczy to jak wejść do środka żarówki. Oślepia blask słońca odbitego od pobielanych domów, srebrnego oceanu, białych masztów.

***

W Kadyksie oczy trzeba mrużyć nieustannie. Intensywne światło atakuje. A warto tu pobyć, choćby dla promenad, które okalają miasto, oddzielając je od wody. Spotykają się na nich wszyscy, bo wszystkie ulice albo się tu kończą albo zaczynają...

Na jednej ze skał starzec z brodą do pasa hoduje koty. Nieopodal ruiny rzymskiego teatru. Niegdyś walczyli tu gladiatorzy, występowali mężczyźni w maskach. Teraz przy wejściu panie w togach rozkładają na ziemi wachlarze po dwa euro. Wzdłuż balustrady biegnie napis: "Olśniewający Kadyksie, który wznosisz się do nieba z ciemnego błękitu morza".

Tuż obok zabytkowy Hospital de Mujeres. Jego ściany pamiętają XIX-wieczne epidemie, wojnę z Afryką, przewrót generała Franco. Dziś przybysze stukają kołatką do drewnianych wrót i cierpliwie czekają, aż stary portier przerwie drzemkę, doczłapie do wizjerka i wyszuka na mosiężnej obręczy właściwy klucz. A potem otworzy drzwi do kaplicy, w której zobaczymy "Świętego Franciszka w ekstazie" El Greca.

***

O zmroku ruch się nasila. Otwierają się okiennice i bary, słychać łomot roztańczonych obcasów. Sztuką jest minąć się na ulicy, nie wpadając komuś w ramiona.

Na plaza de San Francisco bawią się ci, którym za ciasno w barach. Dziewczyna z dzieckiem przewieszonym przez ramię prezentuje tatuaże na pośladkach. Dwaj przytuleni blondyni przysypiają obok siwego pana z piwem. Nikomu to nie przeszkadza. W końcu to tutaj w 1812 r. uchwalono pierwszą demokratyczną konstytucję hiszpańską.

Zmordowana przysiadam na murku. Starsza kobieta w chustce z politowaniem patrzy na moje poobcierane nogi. - Niech cię Chrystus w agonii ma w swojej opiece - rzuca przez ramię. Po chwili poznaję tajemnicze losy opiekuna gaditanos. W roku 1755 Kadyksowi groziło zalanie przez fale na skutek trzęsienia dna morskiego. Mieszkańcy zebrali się na procesję błagalną. Kilku mężczyzn dźwigało ponaddwumetrowy krzyż z Jezusem w agonii należący do zamożnego pana Diego de la Piedra y Sacadura. Gdy zbliżyli się do brzegu, fale się cofnęły. Krzyż, który ocalił miasto, umieszczono w jednym z kościołów, gdzie wkrótce zaczęły się cudowne uzdrowienia. Po śmierci właściciela zgodnie z testamentem krzyż przewieziono do jego rodzinnego miasteczka Limpias koło Bilbao. Dziś mieszkańcy Kadyksu regularnie odbywają romerias (pielgrzymki) do krzyża w Limpias. Pobłogosławiona przez staruszkę ruszam nad wodę.

Na przystani marynarz rzuca kości. Można zagrać o daleki rejs lub małe wino (tak czy tak, odpłyniesz). Niewprawnie potrząsam blaszanym naczyniem. Zawadiackie klepnięcie w plecy dodaje mi werwy. Powtarzam ruch, kostki się rozsypują, a Nigeryjczyk wytrzeszcza oczy. Ktoś klasnął, ktoś mnie uszczypnął. Marynarz ściska mi rękę i zerka na zegarek. Wygląda na to, że mój rejs rozpocznie się za cztery godziny.

Więcej o: