Mateusz Waligóra: Ok. 2 tys. zł.
- To jeszcze co najmniej drugie tyle.
- Na początek powiem jedno: nie ma podróżowania za darmo. Nawet jeśli jesteś YouTuberem i twierdzisz, że podróżujesz za browara, a nie płacisz za obiad i transport, to ktoś inny ponosi ten koszt. Ludzie, którzy cię goszczą, zabierają na stopa - oni płacą za benzynę, za posiłek. Darmowe podróże to mit, który zrodził się kilka lat temu, nie wiem dlaczego.
- Więc powtarzam: nie ma takich podróży. Trzeba mieć jakieś pieniądze. Zawsze trzymałem się z dala od dusigroszy, których celem jest przejechać Indie za złotówkę, a Afrykę za 20 złotych i przywieźć jeszcze 40 złotych, które dostało się od ludzi. Też byłem studentem, który pojechał do Rzymu do stopa, mając 50 euro, 2 suche rogaliki i puszkę tuńczyka, a Koloseum mogłem sobie zobaczyć tylko z zewnątrz. Wiem, że taka beztroska podróż bez pieniędzy ma swoje plusy, ale dziś dostaję na to gęsiej skórki. Bezsens.
- Ja bym wyszedł z założenia, że jeśli szykujesz się na większy trekking, to w górach już kiedyś byłaś (przynajmniej powinnaś, żeby zorientować się przed większą wyprawą, na czym to polega) i jakiś plecak już masz. Więc wyciągasz go z szafy i przypominasz sobie, co ci w nim przeszkadzało, czego brakowało, co jest zbędne. Na tej podstawie określasz swój plecakowy ideał. Dopiero wtedy idziesz do sklepu i pytasz o radę sprzedawców. W książce zawsze podkreślam, żeby korzystać ze sklepów stacjonarnych.
- Ja jestem typem osoby, która w ulubionych spodniach, koszuli czy kurtce będzie łatać lub zaklejać szarą taśmą każdą dziurę. Tak bardzo lubię niektóre rzeczy, że nie wyrzucę ich, dopóki nie będą całkowicie zużyte. Jestem za wykorzystywaniem rzeczy do końca, reperowaniem, dopóki się da, a nie kupowaniem co sezon nowej kurtki. Bo często to jest nawet identyczny model, ale róż już niemodny, teraz nosi się zielone jabłuszko.
- Może marki chcą, ale czy ja muszę to robić? We wstępniaku „Treku” użyłem określenia „uotdoorowe fast fashion”. Uważam za naprawdę nieetyczne to, że producenci sprzętu, którzy wyrośli z natury, produkujący rzeczy do poruszania się w naturze, co roku zmieniają kolekcję.
- I dlatego w książce polecam konkretne marki. One nie komplikują rzeczy, które są proste. Możesz kupić kurtkę, która dokładnie tak samo wyglądała 50 lat temu. Twój ojciec mógł ją nosić i ty też możesz. Napędzając przemysł firmy szukają też jak najtańszych miejsc pod produkcję. Dziś już w zasadzie wszyscy wynieśli się z Chin. Większość fabryk jest w Indiach, Bangladeszu.
- Absolutnie nie. Nie wierzę, że za kurtkę z membraną warto zapłacić w sklepie 2,5 tys. zł. Nawet gdybym miał te pieniądze, to bym tego nie zrobił. Pewnie teraz strzelam sobie w kolano w kontekście przyszłych kontraktów. Ale naprawdę uważam, że ta cena powinna być niższa, nawet doliczając pośrednika i marżę.
- Tak. Samo wyprodukowanie kurtki, która kosztuje 2500 zł w sklepie, to według mnie ok. 30% ceny finalnej. Potem dochodzą jeszcze podatki itd. Teraz w Polsce nie mamy już w zasadzie branży outdoorowej, mieliśmy kilka marek, ale wszystkie zbankrutowały przez duże markety sportowe i dyskonty. One wykończyły nasz rodzimy rynek.
- Fakt, mam najdroższe rzeczy. Ich cena idzie w tysiące złotych, bo to jest np. wełna merynosów z Nowej Zelandii. Ale wykorzystuję je do całkowitego zajechania.
- Tak, warto zmieniać (śmiech).
- Tak, ale pytanie, czy jesteś osobą, która traktują to bardziej serio, to jest twoja pasja, czy jesteś w górach raz w roku. Uważam, że w pasję należy inwestować. I czemu wtedy nie kupić sobie dobrego śpiwora, wygodnych trwałych butów i mieć problem z głowy na kilka lat? Jedni inwestują w nowy telefon, inni w śpiwór.
- Nadal uważam, że warto kupić najlepszy sprzęt, na jaki nas stać. Ja wolę kupić raz, a dobrze. Może po trzech latach używania już nie będzie miał tego fajnego, modnego koloru, ale będzie to nadal dobry produkt, na którym można polegać. Wyznaję taką zasadę, że to lepsze niż kupowanie w marketach czy dużych dyskontach sportowych, które - powtórzę raz jeszcze - zniszczyły całkowicie rynek polskich marek outdoorowych.
- Tak. Polary za 19 złotych - owszem, w zupełności wystarczą na weekendowe wycieczki. Nie oszukujmy się, większość produktów z marketu sportowego spełni 90% oczekiwań ludzi, którzy chodzą po górach w Polsce. Tylko po sezonie czy po dwóch prawdopodobnie trzeba je będzie wymienić.
To jest też ideologiczne podejście. Cenię sobie marki, które mają projektantów z pasją, przeznaczają duże pieniądze na innowacje. To dzięki nim rynek idzie do przodu - dzięki nim powstały membrany, buty z wibramem, nowe ocieplenia w kurtkach, a kurtkę schowasz do kieszeni.
Proces zamawiania odzieży do marketu sportowego wygląda tak: jedzie przedstawiciel do Bangladeszu, siada tam z chłopakami, robią mu dobrą kawę, przynoszą katalog i wybiera: to, to i to, z tym logo, tutaj jest nasze logo. Po prostu zamawiasz wzór. To jest już totalna masówa, a ceny wcale nie są niskie, tu są koszmarne marże. Jeśli kurtka kosztuje powiedzmy 400 zł, to sklep ma z tego 200 zł. Pytanie brzmi – ile ma z tego producent, ile poszło na logistykę, ile ta kurtka kosztowała w produkcji? 20 złotych?
- Jest wolność wyboru. Ja wolę kupić raz a dobrze, ale można tanio i często. Tylko po co? Co się dzieje z tymi produktami, które kupiliśmy tanio i które zużyliśmy?
- Dokładnie. Myślę, że recyklingowi poddawany jest niewielki procent tych ciuchów, to się nie opłaca, koszt przetworzenia przekracza koszt wyprodukowania nowej rzeczy.
No i tu jest kolejny aspekt, dlaczego warto kupować raz a dobrze, a nie często i tanio. Produkcja odzieży outdoorowej koszmarnie niszczy środowisko. To paradoks, bo przecież te ubrania wywodzą się z natury. Coś, co tak bardzo promuje ekologię, jest na maksa nieekologiczne. Np. kurtki z membraną, po której tak pięknie spływa deszcz - to zasługa impregnatu, który jest cholernie szkodliwy.
Więc teraz każdy z producentów na własną rękę stara się opracować taki sposób impregnacji, żeby klient nadal widział, jak te kropelki się ładnie perlą, aż warto wydać 2 tysie, ale w sposób dużo bardziej ekologiczny. Są trzy takie marki: Patagonia z USA, Fjällräven ze Szwecji i Jack Wolfskin z Niemiec. Nie mydlą oczu ekologią, tylko faktycznie starają się robić ekologiczny biznes. Ma to dla mnie duże znaczenie.
Mateusz Waligóra fot. Michał Dzikowski
- Pytanie, czy na pewno jesteśmy w stanie sprawdzić, w jaki sposób został pozyskany. Ale tak, coraz więcej marek zauważa, że ludzie, zresztą bardzo słusznie, zwracają na to uwagę, ja też. Jeśli już kupujesz, to bądź konsumentem odpowiedzialnym i świadomym, na tyle, na ile jest to możliwe. Owszem, różne rzeczy mamy do zrobienia na co dzień i kto z nas, idąc do sklepu, pyta sprzedawcę: - Przepraszam bardzo, a ten puch to z gęsi z Węgier, którą pani skubała bardzo delikatnie? No nie, nie pytamy o to.
- Cena zawsze, jak świat światem, będzie wyznacznikiem. Ale też w „Treku” namawiam do tego, żeby drążyć temat. Skoro już płacimy olbrzymie pieniądze za ten lśniący sprzęt, to chociaż wiedzmy, za co. Jeśli dla marki ważne jest to samo, co dla mnie, to znaczy, że gramy w jednej drużynie. I naprawdę jest kilka marek które robią biznes, ale pieniądze to nie jest dla nich wszystko.
- Jeśli człowiek nie musi jechać na super wyprawę do Boliwii czy Nepalu, po której połowa korporacji pęknie z zazdrości, to fajną przygodę może mieć za „progiem domu” i bez sprzętu. Cała branża outdoorowa stoi teraz na mikrowyprawach, bo ludzie często nawet nie tyle nie mają ochoty, co czasu na miesięczną podróż. A inni chcą tylko pójść do lasu i zobaczyć jak rosną poziomki. To też jest fajne i do tego naprawdę nie musisz mieć drogiej kurtki.
Rynek zawsze będzie się dzielił na produkty tanie, ze średniej półki i najdroższe, bez względu na to, co ja powiem. Każdy produkt prędzej czy później znajduje swojego odbiorcę, a jeśli nie - znika z rynku. Więc to konsumenci decydują o tym, czy obecność polarów z marketu jest dobra. Chyba jest, bo ludzie to noszą. Polacy jeszcze bardzo stawiają na cenę, ale to już się zmienia. Myślę, że za 10 lat ludzie zrozumieją, że najtańsze wcale nie znaczy dobre.
- Z sandałów w górach śmiejemy się cały czas, ale to, że gość zrobił sobie zdjęcie na Rysach z reklamówką Biedronki, jest śmieszne raz. 20% Polaków, którzy idą w sandałach na Rysy - to już nie jest śmieszne. I właśnie dlatego napisałem książkę „Trek”. Żeby ludzie czerpali przyjemność z przebywania w górach, ale wracali z nich cali i zdrowi. Chciałbym, żeby osoby, które pójdą w tych sandałach na Giewont, jakoś na tę książkę trafiły i pomyślały: – No dobra, może to nie było najrozsądniejsze.
- Pierwszy raz wziąłem je na Kilimandżaro. Ale nie po to, żeby w nich wchodzić, tylko żeby noga odpoczywała wieczorem. Są lekkie, nie namakają wodą. Jak się zniszczą, to je po prostu zostawiamy i tyle. Crocsy nie są butami do chodzenia po górach, są fajnymi butami na zakończenie dnia na trekkingu. Ze mną są na każdym trekkingu.
- Przypadek? Nie sądzę.
Mateusz Waligóra - specjalista od wyczynowych wypraw w najbardziej odludne miejsca naszej planety. Szczególnie upodobał sobie pustynie, od Australii po Boliwię. Na koncie ma rowerowy trawers najdłuższego pasma górskiego świata - Andów, samotny rowerowy przejazd najtrudniejszą drogą wytyczoną na Ziemi - Canning Stock Route w Australii Zachodniej oraz samotny pieszy trawers największej solnej pustyni świata - Salar de Uyuni w Boliwii. Za swoje wyprawy wyróżniony na największych festiwalach podróżniczych w Polsce. Jest jedynym polskim współlaureatem grantu eksploracyjnego Polartec Challenge.
Na co dzień stały współpracownik "National Geographic Polska" oraz przewodnik wypraw trekkingowych na kilku kontynentach. Jego fotografie publikowały m.in. "The Guardian", "Daily Mail", "National Geographic", "Globetrotter Magazine", "4-Seasons Magazine", "Adventure Travel Magazine". Razem z żoną Agnieszką prowadzi bloga "Na krańcach świata". Tata 3-letniego Franka i rocznego Ernesta.
Autor książki "Trek. Od marzenia do przygody. Wszystko o wędrowaniu" >>
Czytaj też:
Ma wszystkie zalety dużej wyprawy, ale prawie żadnych jej wad. Mikrowyprawa >>
Trekking dla początkujących - jak się przygotować na pierwsze piesze wędrówki? >>