Jednym z obowiązków osoby, która prowadzi własną działalność, jest coroczne rozliczenie podatkowe. Najczęściej właśnie wtedy okazuje się, że ktoś będący w posiadaniu jej danych osobowych usiłuje w łatwy sposób zarobić pieniądze, wykorzystując przy tym bałagan, jaki panuje w Inland Revenue, oraz fakt, że w Wielkiej Brytanii wiele spraw można załatwić przez internet.
Pan Adam do Londynu przyjechał w grudniu 2004 roku, kiedy to otworzyły się dla nas granice Unii. Miliony naszych rodaków ruszyło wtedy na Zachód w poszukiwaniu lepszego życia. Większość z nich stanowili "młodzi dwudziestoletni", którym trochę z braku wyobraźni, trochę z powodu młodzieńczej brawury niestraszne było pójść w nieznane. A panu Adamowi dawno już stuknął piąty krzyżyk, gospodarka w Mieszkowicach w nienajgorszym stanie, kawałek ziemi był i dom całkiem porządny. Przecież wszyscy wiedzą, że starych drzew się nie przesadza. A jednak tak się zdarzyło, że pan Adam jechać musiał. Wszystko przez to, że zawsze mówił to, co myśli.
Pamiętnego roku, kiedy większość młodych, włącznie z synem pana Adama, ruszyła w świat, dopadła go choroba. Nic groźnego, ale do pracy stawić się nie mógł. Kiedy już wyzdrowiał, okazało się, że do zakładu nie ma po co przychodzić. I tak oto po jedenastu latach w jednej firmie pan Adam stracił zatrudnienie. Ale, jak sam o sobie mówi - "z niejednego pieca już chleb się jadło i do tych, co się łatwo wykpić dadzą, nie należę". Niewiele się więc namyślając, zadzwonił do syna do Londynu i stwierdził: "Przemek, jest taka sytuacja, że muszę do ciebie na jakiś czas przyjechać". Tak oto pan Adam znalazł się w stolicy Zjednoczonego Królestwa. Nie od razu wszystko się ułożyło, jak powinno. Zdarzało się, że i na zupkę do "pani Ani" trzeba się było udać. W końcu jednak znalazła się praca w przyszpitalnej pralni i życie zaczęło się toczyć normalnym torem. Nawet udało się odłożyć trochę grosza. Wystarczyło tego, żeby w Mieszkowicach wymienić dach, wstawić nowe okna. Wtedy Pan Adam postanowił zostać w Anglii jeszcze parę lat, a potem wrócić do Polski; gospodarkę przepisać na syna, a samemu pójść na rentę strukturalną. Sprawy skomplikowały się jednak na początku zeszłego roku. Wtedy pan Adam jeszcze nie wiedział, że za jego plecami dzieje się coś niedobrego.
Przeczytaj też: jak egzekwować prawo do urlopu.
To właśnie mniej więcej w tym okresie znajomi dali mu numer telefonu i powiedzieli, że jest praca na Whitechapel. Pan Adam zadzwonił, a ponieważ jest fachowcem jak się patrzy, praca okazała się w sam raz dla niego. Ekipa była międzynarodowa: Polacy, Bułgarzy, Rumuni i Brazylijczycy. Ci ostatni mieli tę niedogodność, że kiedy na budowę przychodziła jakaś kontrola, to musieli szybko znikać. Jednak Pan Adam nie miał na co narzekać. Od stycznia do września cały czas było coś do zrobienia. Wypłatę dostawał regularnie i zawsze tyle, ile było uzgodnione. We wrześniu pojechał do Polski załatwiać sprawy związanie z gospodarstwem, a po powrocie, jak to czasem bywa, miał już inną pracę u innego pracodawcy. Na wiosnę rozliczył się z podatku za miniony rok i o firmie, dla której pracował wcześniej, po prostu zapomniał. Jak się jednak szybko okazało, ktoś w firmie pamiętał o panu Adamie. W maju przyszedł list z HM Revenue&Customs, czyli brytyjskiego urzędu podatkowego, stwierdzający, że "coś" się nie zgadza w zeznaniu podatkowym. Jak wynikało z listu, w ciągu minionego roku podatkowego pan Adam zarobił więcej, niż wynikało to z jego zeznania. I to zarobił niebagatelną sumkę.
Z wyliczeń, za jakie pan Adam zapłacił profesjonalnej firmie księgowej, wynikało, że otrzymał około siedmiu tysięcy. Jednak obliczenia urzędu podatkowego wykazały, że jego roczny dochód wyniósł 14 800 funtów. Różnica, przyzna każdy, niebagatelna. Kiedy zaczął porównywać swoje wyciągi bankowe z danymi z urzędu, okazało się, że wiele rzeczy się po prostu nie zgadza. Z dokumentów wynikało, że firma, o której była wcześniej mowa, płaciła mu miesięcznie ponad dwa tysiące funtów. - No, jak bym tyle zarabiał, to bym był zadowolony - denerwuje się pan Adam. Tak naprawdę mężczyzna dostawał w tym czasie czeki na około 1300 funtów. Co ciekawe, kiedy we wrześniu był już w Polsce, w dalszym ciągu zarabiał (albo najprawdopodobniej ktoś inny zarabiał na jego konto - przyp. red.) w tej samej firmie pieniądze. Z tytułu wyższych niż zgłoszone dochodów urząd podatkowy zażądał od niego dopłaty w niebagatelnej wysokości około 900 funtów.
Kiedy pan Maciej rozliczał się w tym roku z podatków z brytyjskim fiskusem, w odpowiedzi dostał dwa listy. Pierwszy dotyczył bieżących spraw i informował, że należy się mu niewielki zwrot. Jego zdumienie wywołał drugi list informujący, że po rozpatrzeniu jego rozliczenia za lata 2006/7 urzędnik Inland Revenue uznał, że należy mu się suma w wysokości 2 835,44 funtów. Na miejscu pana Macieja każdy, kto by taką informację otrzymał, nie posiadałby się z radości. Prawie trzy tysiące funtów piechotą przecież nie chodzi. Cały problem polegał na tym, że pan Maciej swoje oświadczenie podatkowe za rok 2006/7 złożył już dawno temu. Decyzja o przyznaniu mu 841 funtów zwrotu od kilku miesięcy leżała schowana między innymi papierami na dnie w szafie, a należne pieniądze już dawno wpłynęły na jego konto bankowe. Pan Maciej już nawet zapomniał, na co je wydał.
Co ciekawe, owe prawie trzy tysiące kolejnego zwrotu wcale nie miały dotrzeć do pana Macieja. Kwitek na sumę 2 835,44 miał otrzymać zupełnie ktoś inny. Osoba, która wypełniła fałszywe oświadczenie, zapewne pokładała swoje nadzieje w opieszałości brytyjskiego urzędu skarbowego. Zanim odpowiednia osoba, na odpowiednim miejscu, odkryłaby błąd, czek miał być już u adresata. Wystarczyło go potem zanieść do dowolnego punktu, który oferuje zamianę czeków na gotówkę. W tym miejscu ślad urwałby się całkowicie, a osoba, która pieniądze pobrała, zniknęłaby bezpowrotnie.
Sprawa jest tym trudniejsza, że fałszywe oświadczenie zostało najprawdopodobniej wypełnione przez internet. Pod względem informatyzacji, brytyjska biurokracja jest jedną z najbardziej rozwiniętych na świecie. Nie ruszając się sprzed komputera we własnym domu, można złożyć podanie o zasiłek rodzinny, zasiłek na dziecko czy w końcu rozliczyć się z podatków. Przejrzyście skonstruowane formularze prowadzą aplikantów krok po kroku. Przed wypełnieniem każdej tabelki można skorzystać z pomocy on-line. Po skończeniu pracy odpowiedni algorytm sprawdza, czy wypełniona przez nas aplikacja nie zawiera błędów. Wszystko sprawnie, bezboleśnie i co więcej, bez żadnego odręcznego podpisu. Zamiast autografu osoby składającej oświadczenie wystarczy numer ubezpieczenia. Ułatwienia, które mają pomóc brytyjskim interesantom, w przypadku pana Macieja okazały się jednak przekleństwem. Gdyby oświadczenie zostało wypełnione na papierze, wystarczyłaby analiza widniejącego nad nim podpisu. Jednak w wyżej wymienionym przypadku sprawa byłaby nie do udowodnienia. To, co pana Macieja uratowało, to fakt, że pracownicy Inland Revenue o tym, że mają do czynienia z przekrętem, zorientowali się, zanim został wysłany czek. Gdyby nie to, musiałby najpierw oddać całą sumę i dopiero potem dowodzić swojej niewinności. Co gorsza, w przypadku oświadczenia złożonego on-line jest to sprawa praktycznie beznadziejna. Niestety, pan Maciej nie ma pojęcia, kto mógł te papiery w jego imieniu wysłać. Musiała to być osoba, która zna wszystkie jego dane: imię, nazwisko, adres, numer ubezpieczenia i numer podatnika. Do takich informacji dostęp mieli jedynie jego pracodawcy. Jest jeszcze jedna osoba, której pan Maciej nieopatrznie podał zbyt wiele informacji na swój temat. Jakiś czas temu znalazł w internecie ogłoszenie - krótką informację o tym, że jest praca na Stratford. Pod anonsem widniał numer telefonu, pod który trzeba było zadzwonić. Telefon odebrał człowiek mówiący po angielsku z dziwnym akcentem. Podczas rozmowy potwierdził, że praca, owszem, jest i poprosił o kilka informacji odnośnie kandydata. Obiecał, że oddzwoni. - Zadziałała jakaś pomroczność i podałem mu numer ubezpieczenia i numer podatnika - przyznaje pan Maciej. Jak jednak zapewnia, był to jedyny przypadek, kiedy udzielił takich informacji.
Jak się jednak okazało, było to o jeden raz za dużo. Nietrudno się domyśleć, że tajemniczy osobnik nie oddzwonił i nie odbierał już więcej telefonów.
Joanna Jabłońska, która z ramienia Kancelarii zajmuje się sprawą pana Adama, niestety nie potrafi przewidzieć, jak zakończy się sprawa jej klienta. Na korzyść mężczyzny przemawia m.in. fakt, że w innych latach jego dochody oscylowały właśnie w okolicy 7-10 tysięcy funtów. Aby jednak jak najlepiej wyjaśnić sprawę, Kancelaria wciąż czeka na dodatkowe dokumenty, które mogłyby rzucić więcej światła na sprawę pana Adama. - Na razie mamy za mało danych, żeby całą sprawę jednoznacznie osądzić - przyznaje Joanna Jabłońska. Jak jednak podejrzewa, sprawcą problemów, w jakie wpadł jej klient, może być były pracodawca Polaka. Na zawyżaniu dochodów swoich pracowników może zależeć na przykład firmie, która część załogi zatrudnia na czarno - tak jak działo się to na budowie, gdzie pracował pan Adam. W ten sposób pracodawca jest w stanie zalegalizować część wydatków, jakie ponosi, na pensje dla tych zatrudnionych niezgodnie z prawem. Mogło zdarzyć się jednak i tak, że ktoś, kto wszedł w posiadanie numeru ubezpieczenia społecznego NIN i numeru podatnika UTR, zarabiał w jego imieniu pieniądze. Panu Adamowi pozostawił zaś sprawę zapłacenia podatków.
Bardzo często okazuje się, że tego typu numer "wywijają" nam nasi sąsiedzi. Znając nasz adres, imię i nazwisko, mają łatwy dostęp do innych danych. Poza tym takie osoby często wiedzą też, że należy nam się zwrot podatku. Zdaniem Joanny Jabłońskiej z Kancelarii, przed niespodziankami, jakie spotkały zarówno pana Macieja, jak i pana Adama można się jednak zabezpieczyć. Przede wszystkim nie wolno głośno się chwalić, że należą nam się od fiskusa jakieś większe pieniądze. Jak uczy też przykład pana Macieja, pod żadnym pozorem nie można przypadkowym osobom podawać ani osobistego NIN, ani UTR, a przede wszystkim należy kilka razy obejrzeć to, co się podpisuje.
Tekst z serwisu
Zastanów się... może warto wrócić? Jest praca!