Ukraina. Krym - inne wakacje

Wyobraź sobie miejsce, wcale nie tak daleko, w którym czułbyś się bezgranicznie wolny. Miejsce przenikających się kultur, zapachów, różnorodnej przyrody i muzyki. Taki jest właśnie Krym!

Prawie nikt nie popierał tego pomysłu. Nawet najmniej uprzedzeni nie chcieli do nas dołączyć. Były opowieści o bezprawiu, Trzecim Świecie i niechęci do Polaków. Nie chciałem dyskutować o miejscach, w których nie byłem. Mogłem tylko przekonać się sam, a po powrocie opowiedzieć, jak było naprawdę.

Wyobraź sobie miejsce, wcale nie tak daleko, w którym czułbyś się bezgranicznie wolny. Miejsce przenikających się kultur, zapachów, różnorodnej przyrody i muzyki. Miejsce, z którym czujesz swoistą więź, które wydaje ci się bardzo bliskie, a jednocześnie zupełnie nowe, niezbadane, zachęcające do ciągłego odkrywania. Egzotyczne, wyrzucone na margines zbiorowej świadomości, szkalowane stereotypami. To miejsce istnieje naprawdę. Jest bliżej, niż myślisz. Najlepiej opowiedzą o nim ludzie, których tam spotkaliśmy

Spotkanie 1. Poczciwy nieznajomy

Jest późne popołudnie. Nieduża marszrutka od kilku godzin nie zmienia kierunku jazdy. Mijając przydrożnych handlarzy, cały czas zmierza na południe. Telepie jak diabli, nie można zrobić porządnego zdjęcia. Warczący silnik już dawno zagłuszył lokalny przebój radiowy, a słońce powoli oddala się gdzieś w stronę Odessy. To dopiero połowa drogi, ale właśnie zrozumiałem, że wjechaliśmy na Krym.

Niezależnie od tego, dokąd chcesz tu jechać, musisz najpierw dostać się do Symferopola. Stolica Autonomicznej Republiki Krymskiej jest największym węzłem komunikacyjnym łączącym ze sobą wszystkie miejscowości na półwyspie. Funkcjonuje tutaj osobny parlament i obowiązuje inna konstytucja. Autonomia ma też własną flagę. Centralny awtowokzał jest niepokojąco pusty. To główny dworzec autobusowy w mieście, a nie ma kogo zapytać o dojazd do centrum. Taksówkarz zawozi nas do wskazanego przeze mnie schroniska turystycznego, ale starsza, pyzata kobieta odmawia noclegu. Próbuję z nią rozmawiać, nie mam pojęcia, dlaczego potraktowała nas w ten sposób.

W dzielnicy świeci się tylko kilka latarń, na ulicy ktoś pojawia się z rzadka. Niby pusto, ale w tle słychać głośną muzykę. Mam wrażenie, jakby całe 400-tysięczne miasto zeszło się na jednej dyskotece. Robi się późno i jedziemy na Schidnyj wokzał, z którego rano odjeżdżają autobusy do Teodozji. Na miejscu przypominającym bardziej przystanek niż dworzec trzech facetów przy piwie na wesoło kontempluje rzeczywistość. Rozglądając się za bezpiecznym miejscem do przeczekania tych kilku godzin, zdałem sobie sprawę, że wylądowaliśmy na samych obrzeżach miasta. Dookoła głucha noc, zaczynam czuć się bardzo nieswojo.

W pewnym momencie zza zakrętu kilkanaście metrów przed nami wyłania się jakaś postać. Na wszelki wypadek wkładam rękę do kieszeni i chwytam za gaz pieprzowy, Wojtek robi to samo. Mimo wszystko postanawiam zaryzykować i zaczynam rozmowę.

- Dokąd pan tak idzie o tej porze? - zagaduję.

- Aaa, tak sobie idę - jego zaciąganie nie przypomina mi tego, które znam z Krakowa.

- A wy skąd w ogóle jesteście?

- Z Finlandii - odpowiadamy.

(Zaraz po naszym przyjeździe na Ukrainę do Polski nie wpuszczono rajdu im. Stepana Bandery i baliśmy się mówić, skąd przyjechaliśmy. W Polsce było o tym głośno, tutaj, nawet jeśli ktoś o tym słyszał, nie robił nam z tego powodu problemu).

- Z Finlandii? A daleko to?

Tłumaczę, że to kawał drogi, że zimno i że nawet w nocy mamy tam teraz dzień (chyba trochę przesadziłem, bo popatrzył na nas jak na wariatów).

- A można się tu gdzieś przespać? - pytam.

- To zależy, ile możecie zapłacić. Za 50 hrywien wezmę was do siebie.

Targujemy się i schodzimy z ceny o połowę.

Zaśmieconą drogą między małymi domkami zbudowanymi z drewna i ze starych blach zaczynamy krążyć po tym bardzo biednym osiedlu. Po kilkunastu minutach zatrzymujemy się przed wejściem do zawalonego budynku. Wiktor (tak ma na imię nasz przewodnik) prosi lokatora, żeby nas przenocował. Na szczęście okazuje się, że nie ma takiej możliwości. Idziemy dalej. Sytuacja powtarza się jeszcze parę razy. Już dawno zorientowaliśmy się, że Wiktor przemieszkuje tu u wszystkich kątem i nie ma mowy, żeby szybko nas gdzieś przyjęli. Jestem zdenerwowany, mówię mu, że jeśli zaraz czegoś nie znajdzie, to rezygnujemy i nie dostanie pieniędzy. Patrzy mi prosto w oczy i prosi, by mu zaufać. Widać, że bardzo zależy mu na tych paru hrywnach. Bieda rzeczywiście jest straszna i ciężko tu o zarobek. Robi mi się głupio, że tak na niego naskoczyłem.

Pukamy do kolejnego domu, tym razem wychodzi tęga kobieta po pięćdziesiątce. Odpycha Wiktora, który zdążył powiedzieć jej tylko, skąd jesteśmy, i zwraca się do mnie. Okazuje się, że nasz nowy znajomy jest jej bratem i bardzo się u niej zadłużył. Z naszej zapłaty dostaje tylko piątą część, ale i tak jest szczęśliwy. Obiecuje, że rano zaprowadzi nas do miejsca, w którym zatrzymują się marszrutki. Chociaż z zewnątrz nic tego nie zapowiadało, pokój jest zadziwiająco dobrze urządzony. Kładziemy się spać. Wiktor dotrzymuje słowa i rano odprowadza nas na przystanek.

Spotkanie 2. Trzech kumpli

Mało jest na świecie miejsc, w których stojąc na brzegu morza, ma się za sobą wyrastające spod stóp 1500-metrowej wysokości góry. Tutaj taki krajobraz ma całe południowe wybrzeże. Kiedy przyglądałem się temu z bliska, nie mogłem uwierzyć, jak bardzo Krym różni się od reszty Ukrainy. Powoli zbliża się wieczór i do miasta raz jeszcze schodzą się ludzie. Tym razem nie na plażę, ale w okolice deptaku, by w jednej z małych, słynących z wyśmienitego wina restauracji bawić się do rana. Pomyślałem, że jutro, kiedy tu wrócimy, zakończę dzień w podobny sposób. Ale wszystko potoczyło się zupełnie inaczej...

Najpopularniejszym kurortem turystycznym jest Jałta, niezwykle modna, szczególnie wśród VIP-ów. Nie sposób zapomnieć o arcyważnym spotkaniu Stalina, Roosevelta i Churchilla, którzy w pałacu Potockich w 1945 r. w dużej mierze zdecydowali o dzisiejszym kształcie Europy. Jałta to trochę takie nasze Międzyzdroje - każdy choć raz chciałby się tu pokazać. Dzięki temu mniej komercyjne miejscowości zachowały swój urok i to właśnie w nich najpełniej można poczuć egzotykę Krymu. Należy do nich Ałuszta. Docieramy tam tuż po południu. Chcemy jak najszybciej dostać się na Przełęcz Angarską, na którą można dojechać stąd trolejbusem i z której najlepiej jest rozpocząć wędrówkę na Czatyrdah. Na górze mamy zameldować się o wschodzie słońca, by jeszcze tego samego dnia wrócić tu na kolację. W teorii świetnie wymyślony plan.

Wędrówkę zaczynamy już po ciemku, ale z czołówkami idzie się dobrze. Nie istnieje żadna sieć szlaków turystycznych, ale nie mamy problemów z nawigacją. Po mniej więcej godzinie na polanie w środku lasu zauważamy palące się ognisko. Wyłączamy latarki i podchodzimy bliżej. Trzech facetów w naszym wieku zakłada obóz: jeden rąbie drewno, drugi stawia namiot, trzeci coś gotuje. Wojtek proponuje, żeby trochę poczekać i dla bezpieczeństwa dłużej im się przyjrzeć. Nie wyglądają groźnie i kiedy wychodzimy im naprzeciw, tylko przez moment są zdziwieni, zaraz potem pojawia się uśmiech. Okazuje się, że mieszkają pod Kijowem i tak jak my są tutaj na wakacjach. Najstarszy, Żenia, świetnie mówi po angielsku i co jakiś czas zabiera mniej zamożnych kolegów na takie wyprawy. Radzi nam, żebyśmy nie szli dalej. Będzie im bardzo miło, jeśli przysiądziemy się, a rano wyruszymy razem do góry.

- To jak to u was jest tak naprawdę? W Polsce wszyscy nas straszyli, że będziemy żałować tego wyjazdu, że bezpiecznie to tylko do Lwowa, a dalej szkoda ryzykować

- W latach 90. rzeczywiście nie było tu zbyt ciekawie. Policja w zasadzie nie istniała, krajem rządziła mafia, a żeby coś załatwić albo mieć święty spokój, trzeba było dawać łapówki, na które rzadko kogo było stać.

- A teraz? Zmieniło się coś?

- Zdecydowanie tak! W ogóle zdecydowanie, głównie po pomarańczowej rewolucji, poprawiła się jakość życia. Zaczęły obowiązywać jakieś prawa i nie ma już takiej samowolki.

- Nie uwierzę, że w parę lat znikła cała mafia, a do polityki i policji trafiły same świętoszki. A tak w ogóle, to skąd ty tak dobrze znasz angielski? - zmieniam temat.

Okazuje się, że na Ukrainę Żenia wrócił dopiero kilka lat temu. Jego ojciec robił jakieś lewe interesy, naraził się paru gangsterom i został zamordowany: - Miałem wtedy może siedem lat, matka bardzo się o mnie bała i musieliśmy uciekać. Najpierw na Maltę, potem do rodziny do Stanów. Wróciłem, bo nie chciałem żyć nigdzie indziej.

Znali nas tylko parę godzin, a traktowali jak najlepszych przyjaciół. Nie pozwolili nawet pójść po drewno, bo byliśmy ich gośćmi. Postanowili nam zaufać i być z nami szczerzy. Byli nas bardzo ciekawi, ale czułem, że przez grzeczność nie chcieli się narzucać. Niesamowite, jak skromni i bezinteresowni są tutaj ludzie! Kiedy po paru dniach wróciliśmy w piątkę do Ałuszty, zrobiliśmy z Wojtkiem kolację, poczęstowali winem. Uśmiechnąłem się na myśl o moich wcześniejszych planach...

Spotkanie 3. Ziemia obiecana

Za pierwszym razem (z ostrożności? ze strachu?) nie przyznałem się, że jestem z Polski. Tym razem dlatego, że było mi wstyd. Wnętrze półwyspu kryje prawdziwy skarb schowany między wypalonymi od słońca kanionami, polami dzikich maków i winogron. Tatarzy nazwali go Ogrodowym Pałacem i mianowali stolicą chanatu, a odwiedzający czują się tu bardziej jak na Bliskim Wschodzie niż w słowiańskiej Europie. Oprócz silnych wpływów islamskich natkniemy się również na pozostałości po prawosławiu i judaizmie. Bachczysaraju nie można nie zobaczyć!

Od początku polubiłem to miejsce. Bardzo szybko znajdujemy nocleg u sympatycznej kobiety w sile wieku, której jednopiętrowy dom leży nieopodal dużej winnicy. Opowiada o swoim domu i pracy, prosi, żebyśmy nie hałasowali po powrocie, bo chce się wcześniej położyć. Do centrum wchodzi się powoli, stopniowo. Życie toczy się tu głównie wokół pałacu chana, ale żeby do niego dojść, trzeba przecisnąć się przez długie, kameralne uliczki, wzdłuż których stoją zniszczone, jakby zmęczone słońcem domy. Siedziba krymskiego chanatu nigdy nie miała służyć jako twierdza. Ideą przyświecającą budowie było stworzenie rajskiego ogrodu z wieloma dziedzińcami, bujną zielenią i fontannami. Tylko to miejsce kazała oszczędzić Katarzyna Wielka, kiedy wydała rozkaz zrównania z ziemią większości tatarskich budowli na Krymie. Znajduje się tu Wielki Meczet Chan-Dżami z blisko 30-metrowymi minaretami. Ciekawa historia wiążę się z położonym obok Dziedzińcem Fontann. Nazwę jednej z nich wymyśliła Polka, Zofia Kisielewska. Opowiadając o tym miejscu zakochanemu w niej Aleksandrowi Puszkinowi, opisała ją jako Fontannę Łez, którą poeta rozsławił później w ,,Fontannie Bachczysaraju". Najstarsze wzmianki wyszły spod pióra Marcina Broniewskiego, posła Stefana Batorego. O przebywającym tu Adamie Mickiewiczu pamiętają wszyscy mieszkańcy. Na terenie pałacu zobaczyliśmy też resztki haremu, który jeszcze w XIX w. liczył 73 komnaty oraz Cmentarz Chanów z dwoma ośmiobocznymi mauzoleami. Miejsce jest magiczne, prawie wszystkiego można dotknąć i zobaczyć z bliska.

Wieczorem poszliśmy na kolację do knajpki na świeżym powietrzu, w której ja smakowałem szaszłyki z baraniny, a Wojtek namawiał śliczną kelnerkę na wspólne zdjęcie. W drodze powrotnej załapaliśmy się jeszcze na wesele i późnym wieczorem wróciliśmy do pokoju, w którym... nie byliśmy już sami.

Przyjechały trzy osoby z Polski i z braku miejsc dokwaterowano ich do nas. Nam, choć byliśmy tu pierwsi, niespecjalnie to przeszkadzało, ale naszym współlokatorom wręcz przeciwnie. Od początku trudno nam się rozmawiało.

- Jest już trochę późno, ale wróciliśmy właśnie ze świetnego miejsca, w którym można niedrogo i dobrze zjeść. Praktycznie naprzeciwko pałacu chana, wychodzi się po schodkach - chciałem im coś doradzić, żeby nie tracili czasu na szukanie.

- Mnie to, młody, w ogóle nie obchodzi - słyszę. - Ja już tu byłem, mam tu swoją ulubioną knajpę, nie chcę łazić po żadnych zabytkach, chcę się tylko w końcu porządnie napić.

Po co ci ludzie jechali tyle kilometrów, jeśli zależało im tylko na alkoholu? W środku nocy budzi mnie hałas i zaświecone światło. Ktoś zabiera mi poduszkę, słychać śmiech i trzask drzwi. Polacy wrócili z imprezy, cały dom postawili na nogi i bawią się w najlepsze. Po półgodzinie na szczęście zasypiają.

Kiedy rano opuszczaliśmy dom, nie wiedziałem, co powiedzieć Stefanii. Czułem się podle i wstydziłem się spojrzeć jej w oczy. Dobrze wiedziała, że nie mieliśmy wpływu na ich zachowanie, ale i tak było nam strasznie głupio. Niestety, nie było to ani pierwsze, ani ostatnie takie zachowanie spotkanych tu Polaków. Często nas lekceważyli, byli chamscy, odmawiali pomocy. Pierwszy z brzegu Ukrainiec traktował nas znacznie lepiej. Może po prostu tak trafialiśmy, może mieliśmy pecha, a może właśnie tacy dla siebie jesteśmy

Więcej o: