Był letni poranek 26 stycznia 1788 roku. Do zatoki na wschodnim wybrzeżu Australii wpłynęła flotylla 11 okrętów Jego Królewskiej Mości. Dowodzona przez gubernatora Arthura Phillipa wiozła niezwykły ładunek: owce, krowy, kury, zapasy wody i żywności oraz blisko 1,5 tys. pasażerów - wycieńczonych kilkumiesięczną, dramatyczną podróżą. Okręty podążały szlakiem kapitana Cooka, którego rozpoznawcza ekspedycja dotarła tu w 1770 roku. Dziś, po ponad dwóch wiekach, tamta cicha zatoka rozbrzmiewa gwarem blisko pięciomilionowego miasta.
Mieszkańcy Sydney to niezwykła mieszanka, etniczny i kulturowy kocioł, który w połączeniu z architekturą, bliskością oceanu, gór i buszu nadaje miastu niepowtarzalny urok. Bycie Australijczykiem (sami nazywają siebie Aussie albo Oz) jest powodem do dumy, ale mieszkańcy Sydney lepiej niż mieszkańcy innych metropolii rozumieją "obcych", są niezwykle otwarci i przyjaźni. Bez wątpienia to czasy pionierów pozostawiły w tamtejszej mentalności pragnienie, a nawet konieczność, szybkiego przełamywania barier i współdziałania. Nie bez znaczenia było zapewne i to, że wśród pierwszych przybyszów dominowali ludzie prości, bezpośredni, którym obca była dworska etykieta. Wśród pionierów nie brakowało skazańców zesłanych z Wielkiej Brytanii do katorżniczej pracy na drugi koniec świata - i to często za drobne przewinienia. Oczywiście, nie wszyscy sydnejczycy to potomkowie zesłańców. Zdecydowana większość wywodzi się z rodzin wolnych obywateli, którzy przybyli do tej "ziemi obiecanej" w różnych okresach z nadzieją na lepsze życie.
Jedną z pierwszych niespodzianek po przybyciu do Australii jest język. Oczywiście - angielski. Ale tzw. Aussie English jest tak samo angielskim jak dla zagranicznych turystów polski w wydaniu tatrzańskiego bacy. Może nawet nie samo słownictwo, ale akcent i sposób wymowy. Trzeba się po prostu osłuchać, by zrozumieć, co znaczy "gedaj majt, hałaja" (good day mate, how are you).
Wędrówkę po Sydney polecam zacząć od najstarszej jego części - Sydney Cove. Dwa stulecia historii to wprawdzie okres zbyt krótki, by oczekiwać imponujących zabytków na miarę Rzymu, Londynu czy Gdańska, ale malownicze kamieniczki, obrośnięte nowoczesną zabudową, zawsze cieszą europejskie oko. Obok pną się w niebo drapacze chmur, a drugą stronę zatoki łączy Most Portowy - jeden z największych, jednoprzęsłowych mostów na świecie. Nieopodal, na wysuniętym cyplu, wznosi się gmach opery - dzieło duńskiego architekta J rna Utzona, od 1973 jeden z symboli Australii, miejsce występów najznakomitszych gwiazd muzyki. Na widowni zarówno wytworne stroje, jak i dżinsy.
Od gmachu opery w kierunku centrum wiedzie Macquarie Street. Wzdłuż niej - szereg zabytkowych gmachów, pomniki gubernatorów, wybitnych żeglarzy, a wśród nich... pomnik świni. Na końcu Macquarie Street - rozległy Hyde Park. Na trawnikach - zwłaszcza w porze lunchu - pełno ludzi, którzy wyrwali się z biur. Obok Hyde Parku - katedra Najświętszej Marii Panny - ogromny neogotycki kościół. Jego wnętrze - oaza ciszy i spokoju - zachęca nie tylko wiernych, ale także spragnionych chwili wytchnienia. Tutejsze msze są zarówno religijnym, jak i artystycznym przeżyciem. Parę kroków dalej - w parku Domain - warto zwiedzić galerię sztuki.
Wypełnione wieżowcami centrum Sydney jest bardzo ruchliwe, zatłoczone i w sumie - dość męczące. Okazję do odpoczynku stwarzają Królewskie Ogrody Botaniczne. Szczególne bogactwo barw i zapachów znajdziemy tu wiosną - we wrześniu i październiku. Można wybrać się tu na cały dzień, rozłożyć się na trawniku i, jak setki innych osób, rozkoszować widokiem zatoki, słuchać śpiewu ptaków lub podziwiać kolonię owocożernych nietoperzy, które zwisają do góry nogami wśród kwiatów drzew koralowych.
Inny wart zwiedzenia rejon miasta to Darling Harbour, w którym mieści się imponujące Akwarium z kolekcją najprzeróżniejszych ryb - w tym rekinów, żółwi i koralowców - oraz Muzeum Morskie.
Muzeum Australijskie położone koło Hyde Parku jest z kolei miejscem interesujących ekspozycji tamtejszej fauny, prezentacji kultury i sztuki Aborygenów, ale również poważnym ośrodkiem naukowym. To tu narodził się pomysł sklonowania wymarłego tygrysa tasmańskiego.
Dobrym pomysłem w pogodne dni są rejsy promem lub wodolotem do Manly. "Tylko 10 mil od Sydney, ale 1000 mil od codziennych trosk" - tak mówi się o tej dzielnicy znanej z koncertów na promenadzie, cotygodniowego jarmarku sztuki, licznych i dobrych restauracji. Sam rejs pozwala ponadto obejrzeć miasto od strony morza. O zachodzie słońca lub po zmroku zgoła odmiennie niż za dnia prezentuje się iluminowany gmach opery, most portowy, oświetlone łodzie, statki, promy, wille na wzgórzach...
Wieczorem warto zajrzeć w okolice Kings Cross. Klimat tego miejsca jest mieszaniną Trafalgar Square i placu Pigalle, a w ostatnich latach także oazą narkomanów, włóczęgów i różnych podejrzanych typów. Ludzki potok przelewa się tu w dzień i noc, a ekstrawaganckie stroje, fryzury, makijaże i perwersyjne zachowania mogą naprawdę szokować.
Restauracje, bary, kafejki są w Sydney dosłownie co krok. Australijska kuchnia, na szczęście, niewiele ma wspólnego z brytyjskim dziedzictwem i słynnymi jajami na bekonie. Każda z narodowości i grup etnicznych kultywuje swoje najlepsze kulinarne tradycje. Są nawet polskie restauracje (m.in. w Ashfield), gdzie można zjeść schabowego, pierogi czy pączki albo wypić polskie piwo.
Położenie miasta sprawia, że jednym z jego atutów są plaże - zarówno nad otwartym oceanem, jak i w malowniczych zatoczkach. Najsłynniejsza z nich jest Bondi, choć zatłoczona i raczej brudna. Curl Curl i Shelly są znacznie bardziej urokliwe. Pierwsza - doskonała do surfingu, druga - do nurkowania.
Niebezpieczeństwem w kąpielach morskich mogą być potężne fale. Rekiny nie stanowią większego zagrożenia. Wprawdzie przed laty pożarły premiera Australii, ale rocznie odnotowuje się nie więcej niż kilka ataków - i to wzdłuż wybrzeża całego kontynentu. Znacznie częściej słychać o ukąszeniach jadowitych pająków.
Przybysza z zatłoczonych europejskich miast zdumiewa, że zaledwie w promieniu kilku kilometrów od centrum - szczególnie wzdłuż zatok w Mosman i Manly - rozciąga się prawdziwy australijski busz. Będąc z dłuższą wizytą, warto odwiedzić także nieco dalsze okolice. Od północy i południa otaczają miasto dwa wielkie parki narodowe: Kuring-gai Chase i Royal. Spotkać tu można oposy, wombaty, papugi, metrowej długości warany, a krajobrazy zapierają dech w piersiach.
Od zachodu otaczają Sydney Góry Błękitne. Swą nazwę zawdzięczają mgiełce eukaliptusowych olejków eterycznych, które, unosząc się w powietrzu, nadają kolor błękitu. Niewysokie (najwyższy szczyt ma 1100 m) stanowią cel wycieczek, szczególnie wiosną i jesienią - gdy chłód zniechęca jadowite węże, kleszcze i mrówki do aktywności. Dwa miejsca w Blue Mountains zasługują na szczególną rekomendację: rezerwat Catherdal of Ferns, gdzie możemy poczuć się jak w czasach dinozaurów, gdy lasy zdominowane były przez drzewiaste paprocie i 80-metrowej wysokości drzewa, oraz okolice Katoomba z formacją skalną zwaną Trzy Siostry. W okolicy znajdują się także liczne aborygeńskie malowidła naskalne i rzeźby sprzed tysięcy lat.
Jest kilka okazji w roku, w czasie których Sydney przyciąga szczególnie. Na przykład Australia Day, obchodzony 26 stycznia, w rocznicę przybycia pierwszej floty. Ostatnio święto krytykowane jest zaciekle przez Aborygenów, dla których tamten styczniowy dzień dwa wieki temu rozpoczął tragiczny okres eksterminacji. Mimo to i tak co roku odbywają się okolicznościowe parady żaglowców, pokazy lotnicze, z wizytami przybywają dostojni goście. Natomiast okres Bożego Narodzenia i Nowego Roku jest egzotyczny szczególnie dla Europejczyków, przywykłych do świętowania w zimowej scenerii. W drugi dzień świąt na 1100-kilometrową trasę wyrusza jeden z najbardziej prestiżowych i trudnych wyścigów żeglarskich Sydney - Hobart.
Amatorzy sportowych atrakcji mogą wziąć udział w dorocznym, rozgrywanym w sierpniu, biegu City to Surf, zaś mecze rugby i futbolu australijskiego, krykieta, zawody w surfingu i żeglarstwie odbywają się tu niemal codziennie. Oczywiście największym wydarzeniem będą wrześniowe igrzyska olimpijskie, ale szansa dostania się na atrakcyjniejsze zawody jest niewielka - chyba że ktoś gotów jest płacić setki dolarów za bilet albo oglądać eliminacje w mniej popularnych konkurencjach. Nawiasem mówiąc, dystrybucją biletów zajmuje się tu urząd zwany ministerstwem biletów, rzecz jasna, rozprowadzając je głównie wśród znajomych. Słowem - skandal goni skandal.
MAREK M. ŻABKA