Zakochaj się w Wietnamie - część 2.

Tęsknicie za wyciszeniem w buddyjskim klasztorze czy chcecie leżeć plackiem na plaży? Lubicie pomagać biedniejszym od siebie czy korci was zabawa z bronią? Czego byście nie zapragnęli, odpowiedź jest jedna: Wietnam.

Obejrzyj całą galerię zdjęć z podróży Asi i Grzegorza po Wietnamie

Hue - rozpusta przy cesarskim stole

Miasto Hue było świadkiem największego triumfu i najgłębszego upadku państwa wietnamskiego. Cesarz Gia Long podbił południe Wietnamu i po 1802 roku przeniósł stolicę z Hanoi do Hue, w którym wybudował Purpurowe Zakazane Miasto na wzór pekińskiego. W 1916 roku Cesarz Khai Dinh został wstawiony na tron przez Francuzów i rządził jako marionetka przez 9 lat, większość czasu przesiadując w palarni opium. Realizując swoje narkotyczne wizje zbudował kamienne mauzoleum kosztujące każdego obywatela 1/3 jego dochodów. To właśnie od opowieści o ekscesach dynastii Nguen w Hue rozpoczyna oprowadzanie każdy przewodnik. Cesarz Minh Mang słynął przede wszystkim z niespotykanej siły fizycznej. Dlatego jego dwór stanowiły 33 żony i 107 konkubin, z którymi cesarz spłodził łącznie 142 dzieci. Po dziewięciu miesiącach od jednej "intensywnej" nocy mogło przyjść na świat do sześciu potomków Minh Manga. Sekret cesarza? Oryginalna wietnamska wódka wężowa, której jeden kieliszek wystarcza ponoć za pastylkę wiagry.

Cesarz Khai Dinh nie spłodził natomiast żadnego potomka - zbytnio był bowiem osłabiony paleniem opium. Tak jak jego poprzednicy, słynął jednak z wybrednego apetytu: każdego dnia w czasie obiadu na cesarskim stole musiało pojawić się do pięćdziesięciu oryginalnie skomponowanych potraw.

Jeśli zapragniecie więc poczuć się przez chwilę jak król, Hue będzie do tego odpowiednim miejscem. Wódka wężowa jest dostępna w każdym sklepie - można więc sprawdzić na sobie, czy bardziej dodaj sił niż zwala z nóg. Kilka restauracji proponuje również królewskie obiady, podczas których przebrani w pałacowe szaty turyści smakują tuzina różnorakich potraw. Co najważniejsze - świadectwo błękitnej krwi nie jest wymagane, a jedynie bogato wypchany portfel.

Dzięki ci Kazik za Hoi An!

"Jak tu było przed przyjazdem turystów? Ciemno i cholernie nudno!" - zwierzył nam się właściciel hoteliku, w którym zostaliśmy na noc. W XVII wieku Hoi An było zatłoczonym portem morskim, przepełniony towarami chińskich, japońskich i europejskich kupców. Jednak po rozbudowaniu Hong Kongu przez Anglików w XIX wieku zaczął tracić na znaczeniu, aby wkrótce popaść w cywilizacyjny niebyt. Temu urokliwemu miasteczku z subtelną architekturą zdominowaną przez chińskie i japońskie wpływy groziła katastrofa w postaci poronionych pomysłów "nowoczesnej przebudowy", lansowanych przez socjalistyczne władze. W końcu od architektonicznej katastrofy uratował Hoi An... polski architekt Kazimierz Kwiatkowski, który doprowadził do wpisania tego miejsca na listę Światowego Dziedzictwa Unesco. Wietnamczycy potrafią się odwdzięczyć i postawili Kazikowi (tak go kiedyś zdrobniale nazywali) dostojny pomnik w samym centrum miasta. Na tym ich szczodrość niestety się skończyła i goście z Polski nie mogą liczyć na szczególne traktowanie.

Polski architekt doskonale wiedział, że Hoi An czeka świetlana przyszłość. Znał przecież Europejczyków, dla których spacery spokojnymi uliczkami (ruch skuterami po centrum jest zabroniony) o zachodzie słońca są romantycznym archetypem co najmniej od czasów Szekspira. Dlatego nie zdziwcie się, kiedy w restauracji ciekawska kelnerka zapyta was wprost: "To wasz miesiąc miodowy czy przyjechaliście na wakacje spłodzić dziecko?"

Dalat - Easy Riders w ortalionie

Jeśli przypominacie sobie film "Easy Rider", przywołujecie zapewne obrazy jeźdźców w skórach sunących powoli otwartą szosą na czarnych harleyach. Przynajmniej tak myśli każdy turysta czytający o największej atrakcji Dalat: przejażdżce po okolicy na motorach z rodzimymi Easy Rider'ami. Rzeczywistość jest jednak mniej wybujała niż filmowa fantazja. Wolni jeźdźcy z Dalat to panowie z brzuszkiem, po czterdziestce, ubrani w ortalionowe kurtki i jeżdżący na lekko podrasowanych skuterach. Filmu "Easy Rider" nigdy nie widzieli i nawet nie wiedzą o czym jest. Po prostu tak nazwał ich kiedyś jeden turysta z Australii, tłumacząc, że będzie to dla nich najlepszą reklamą. Mimo to jadąc na skuterze po krętych drogach wokół Dalat można poczuć się wolnym i dzikim od urodzenia. Postoje za to są jedną z niewielu okazji do wypytania kierowcy o prawdziwe, wcale nielekkie realia życia w Wietnamie. Przed wyruszeniem w drogę upewnijcie się jednak, że macie do czynienia z prawdziwym Easy Rider'em, prosząc go o pokazanie specjalnej legitymacji. Po mieście kręci się bowiem wielu oszustów, często nieobytych z turystami i nieznających słowa po angielsku.

Wycieczka po okolicy pozwala zobaczyć na pierwszy rzut oka ukryte walory Dalat. Tak jak Sapa na północy Wietnamu, tak Dalat na południu stanowił dla Francuzów oazę wypoczynku za sprawą chłodniejszego klimatu związanego z górskim otoczeniem. Dokonali oni z jednej strony barbarzyńskiego czynu wycinając całą dżunglę i niszcząc przy tym zwierzynę, aby posadzić swoje ukochane sosny. Z drugiej strony zaczęli uprawiać w tym miejscu truskawki, maliny, ziemniaki, założyli winnice i plantacje kawy. Roztropni Wietnamczycy po wyzwoleniu nie zaniechali narzuconych upraw, wiedząc że wcześniej czy później znajdą się na nie kupcy. Skutkiem tego na targu w Dalat żaden Europejczyk nie pozostaje obojętny na wystawione słoiki z dżemem truskawkowym lub śliwkowymi powidłami. Jeśli więc po pół roku podróży po Azji zatęsknicie za świeżą bagietką posmarowaną dżemem i filiżanką aromatycznej kawy, czym prędzej jedźcie do Dalat.

Bal wampirów w Sajgonie

Na ulicę De Tham w Sajgonie o godzinie 20:00 wypada młody chłopak z zakrwawioną twarzą i maczetą w ręce. Rzuca się z krzykiem na dwójkę przerażonych angielskich turystów, by po chwili uśmiechnąć się szczerze i zaprosić ich na drinka w klubie na rogu.

Halloween w Sajgonie obchodzone jest hucznie prze dwie i więcej nocy. Nie liczy się w końcu tradycja, lecz dobra zabawa. Turyści chętnie przejmują pałeczkę i wychodzą z taksówek w odpowiednim przebraniu. Na tym kończy się jednak groza sytuacji. Z głośników płynie popowa, zachodnia muzyka, a Dracule przy barze zamiast kupują na dzbany lane piwo Sajgon. Samotne wilki nawet nie muszą szczerzyć kłów. Owieczki same podejdą do stolika, wystawiając się na pożarcie w hotelu na godziny.

Strasznie zaczyna robić się o świcie. Ostatnie niedobitki, które zapomniały skryć się przed wschodem słońca, zataczają się z braku sił życiowych. Wietnamskie dziewczyny krążą na skuterach zgarniając po kolei imprezowych zombie. Jeśli ktoś zaliczył przedwczesny zgon - nie ma problemu, jego na wpół zgięte zwłoki dosłownie przerzuca się przez siedzenie skutera i w ten sposób wywozi w miejsce spoczynku. O siódmej rano koszmar się kończy. Ulicę zapełniają odświeżeni, uśmiechnięci, wyspani ludzie, kluby wyłączają czerwone neony, a restauracje zaczynają podawać śniadania.

Tak właśnie noc w noc wygląda centrum Sajgonu (oficjalna nazwa miasta to Ho Chi Min, ale na południu nikt jej nie używa). W latach siedemdziesiątych bawili się tutaj amerykańscy żołnierze, teraz ich miejsce zajęli w głównej mierze angielscy turyści. Wietnamczycy po latach cenzury szybko przypomnieli sobie jak ich zaspokoić. Z daleka możemy ich za to krytykować, ale w środku piekiełka mamy ochotę pobawić się niegrzecznie.

Cao Dai, czyli jak Lenin został świętym

Jak stworzyć nową religię? Trzeba trafić na odpowiedni czas, kiedy dotychczasowa wiara nie spełnia pokładanych w niej nadziei, następnie wystarczy jeszcze raz przemieszać dogmaty, podać je w nowej, atrakcyjnej formie i w końcu znaleźć proroka zdolnego do wejścia w trans.

W ten sposób w latach dwudziestych ubiegłego wieku na południu Wietnamu powstała nowa religia Cao Dai (w tłumaczeniu: wysokie miejsce). Pomiędzy rokiem 1919 a 1925 Najwyższa Istota objawiła się w kilku sesjach szeregowemu policjantowi o imieniu Ngo Van Chieu, aby przekazać ludzkości przesłanie, że wszystkie religie są ważne, jeśli opierają się na miłości do Boga. Od tego czasu Ngo Van Chieu rzucił pracę i poszedł w świat nawracać zbłąkane owieczki. Z takim skutkiem, że cztery lata później zgromadził wokół siebie pół miliona ludzi. Obecnie Cao Dai liczy sobie dwa miliony wiernych, a jego specyficzne, kolorowe kościoły można spotkać w wielu miasteczkach wokół Sajgonu.

Istotą Cao Dai jest zrównoważenie wszystkich najważniejszych wierzeń tego świata: buddyzmu, hinduizmu, konfucjanizmu, taoizmu, chrześcijaństwa i islamu. Wieki temu Bóg objawiał się w postaci proroków, między innymi Jezusa Chrystusa czy Mahometa, ale prawdziwe i ostateczne objawienie nastąpiło tutaj, w Wietnamie, w formie jednego oka wpasowanego w świecący równoramienny trójkąt (chociaż moim zdaniem ktoś tu skopiował symbolikę Trójcy Świętej). Co najciekawsze, według Cao Dai świętym może zostać właściwie każdy, kto w jakimkolwiek stopniu i formie przyczynił się do rozwoju ludzkości. Panteon świętych według Cao Dai jest więc zaiste osobliwy i zawiera takie nazwiska jak: Joanna d'Arc, William Szekspir, Napoleon Bonaparte, Lenin, Winston Churchill i inni. Jakkolwiek by to wszystko śmiesznie nie brzmiało, uczestnicząc we mszy Cao Dai z powagą uczciliśmy wiarę zwykłych ludzi, szukających swojej drogi do Boga.

Obejrzyj całą galerię zdjęć z podróży Asi i Grzegorza po Wietnamie

O autorach

Joanna i Grzegorz Zalescy 14 czerwca wyruszyli w roczną podróż dookoła świata. Na trasie ich podróży znajdą się: Łotwa; Rosja, Uzbekistan, Kirgistan, Kazachstan, Mongolia, Chiny (z Tybetem), Wietnam, Kambodża, Indie, Tajlandia, Birma, Malezja (z częścią na Borneo), Indonezja, Australia (tylko Sydney), Peru, Boliwia, Chile, Argentyna, Urugwaj, Brazylia.

Turystyka.gazeta.pl objęła patronat nad tą podróżą.

Więcej o: