Planowaną od kilku miesięcy wyprawę na Węgry rozpoczynamy 15 sierpnia 2009 r. wcześnie rano. Jest nas czternaścioro. Przemierzamy puste o tej porze warszawskie ulice, jadąc na miejsce zbiórki, skąd minibus z przyczepą firmy przewozowej Altbus zabierze nas do Bratysławy. Jedynymi świadkami pierwszego "etapu" są fani Madonny czekający od świtu na jej koncert na Bemowie. Objuczone sakwami jednoślady wzbudzają ich podziw.
Po dziesięciu godzinach podróży Bratysława. Nocleg w skromnym hoteliku Star (ok. 10 euro od osoby w dwójce, standard zbliżony do akademika, ale łatwo stąd dotrzeć do centrum). Nazajutrz zaczynamy zwiedzanie od wzgórza nad Dunajem. W tym pięknie położonym miejscu (świetne walory obronne!) wznosili twierdze Celtowie, Rzymianie, Morawianie. Zrekonstruowany po II wojnie światowej Zamek Bratysławski z czasów Zygmunta Luksemburczyka wciąż jest restaurowany. Ma tu siedzibę m.in. Muzeum Historyczne.
Przechadzamy się uliczkami starówki z mnóstwem kawiarń i restauracji. Wzrok przyciągają wspaniałe zabytki dawnej architektury, jak choćby Michalska Brama (jedyna zachowana średniowieczna brama miejska, z ok. 1300 r.) czy Stary Ratusz kryty kolorową dachówką. W najdziwniejszych miejscach można się natknąć na zabawne rzeźby. Na Rynku Głównym wspiera się o ławkę Napoleon, a na ulicy Pańskiej z ulicznej studzienki wyłania się Czumil - pracownik wodociągów i dobry duch Bratysławy, opatrzony znakiem drogowym "Uwaga! Człowiek przy pracy". Wieczór spędzamy na tętniącym życiem deptaku pomiędzy dawnym Rynkiem Rybnym a eklektycznym gmachem Teatru Narodowego. Sztuka wkracza tu w przestrzeń publiczną. Oglądamy wystawę współczesnych rzeźb wzdłuż alei fontann, słuchamy jazzowego koncertu i zaglądamy do licznych restauracyjek.
Rowerową przygodę rozpoczynamy 40-kilometrowym odcinkiem z Bratysławy do węgierskiego Dunakiliti. To część szlaku rowerowego Cycle Route 6, któremu patronuje Europejska Federacja Rowerzystów (ECF). Po słowackiej stronie prowadzi świetnymi drogami dla jednośladów, wzdłuż wałów przeciwpowodziowych. Wciąż towarzyszą nam rolkarze, dla których przygotowano osobne ścieżki. Wszystko znakomicie oznaczone, są też liczne punkty serwisowe.
W okolicach zapory w Gabczikowie niepostrzeżenie przekraczamy granicę z Węgrami. Oddalamy się nieco od rzeki i zanurzamy w bezkresne pola kukurydzy. W wiejskiej gospodzie w Rajce dobry karp i gęsta zupa gulaszowa. Gorzej z potrawami dla wegetarian, do których się zaliczam. Najwięcej tu mięs w ulubionej przez Węgrów panierce, smażonych w głębokim tłuszczu. Kojarzące się nam z Węgrami warzywne leczo to przetwory na zimę, rzadko goszczące w restauracyjnym menu. Rekompensujemy to sobie zakupami na przydrożnych straganach. Aż uginają się od papryk, winogron i arbuzów.
Po nocy na zacisznym kempingu w Dunakiliti ruszamy do Györ. Dziś pokonamy ok. 70 km. Ale najpierw wizyta w warsztacie - obciążeń nie wytrzymuje szprycha w rowerze naszego serwisanta. Miła i szybka obsługa, niewielka opłata (600 forintów czyli ok. 9 zł), a w dodatku miejscowy bar otwiera podwoje w trosce o nas, byśmy nie czekali na słońcu!
Cycle Route 6 wiedzie wśród pól i malowniczych miasteczek. Niestety, nieodwołalnie urywa się na rondzie przy trasie wylotowej z Györ. Pozostaje przejazd ruchliwą trasą nr 1, którą docieramy na kemping pod miastem (nieprzystosowana dla rowerów, ale jedyna; takie niespodzianki spotkają nas na węgierskim szlaku jeszcze kilkakrotnie!). Gdy rozbijamy namioty, zapada już zmrok (nocleg ok. 1500 forintów od osoby, wszędzie będzie podobnie).
Rano zwiedzamy ładną starówkę w Györ i szukamy punktu informacyjnego, by dowiedzieć się, co się stało z naszą Cycle Route 6...
Sercem starego miasta jest ulica Baross zamieniona w deptak z mnóstwem ławeczek i kawiarń, otoczona XIX-wiecznymi kamienicami. Na Wzgórzu Kapitulnym katedra łącząca styl romański z gotyckim i barokowym. Ciekawostką jest złoty relikwiarz w postaci hermy św. Władysława w prawej bocznej kaplicy. Arcydzieło węgierskiego złotnictwa z końca XIV w. kryje fragmenty czaszki słynnego króla Węgier (ok. 1040/48-1095).
Mapa, którą dostajemy w punkcie informacyjnym, potwierdza nasze obawy: musimy wrócić na tę okropną drogę nr 1! Formujemy więc zwarty szyk i pedałujemy 30 km do Komarom.
Podzielone między Węgry i Słowację Komarom (po słowackiej stronie Komarno) słynie z kompleksu XIX-wiecznych fortów obronnych, ale nas interesują przede wszystkim baseny termalne. Bilet dzienny za 1015 forintów pozwala pławić się w wodach o temperaturze od 28 do 38 stopni i leniwie wylegiwać w słońcu do późnego wieczora.
Nazajutrz zmierzamy do Esztergom (52 km). Spotkani po drodze niemieccy rowerzyści doradzają zmianę trasy i przeniesienie się na słowacką stronę Dunaju. Jako że ich mapy i przewodniki (niemieckie!) są bardzo szczegółowe, niezwłocznie tak robimy. I rzeczywiście, mieli rację!
Początkowo droga prowadzi koroną wału wyznaczającego niegdyś granicę Cesarstwa Rzymskiego. Kilka kilometrów za miastem podziwiamy ruiny rzymskich fortyfikacji (trwają wykopaliska). Dalej mało uczęszczaną szosą, z której korzystają głównie wędkarze i plażowicze. Mamy stąd piękne widoki na Dunaj. Na jednej ze żwirowych plaż robimy postój na obiad (przydają się turystyczne kuchenki i niezawodne zupki chińskie) i kąpiel w rzece.
Do celu dojeżdżamy przez malowniczy most Marii Walerii łączący słowackie Šturovo z węgierskim Esztergom. Podziwiamy zeń piękny widok na wzgórze zamkowe i monumentalną bazylikę z XIX w., symbol Esztergomu. Nazajutrz rano wspinamy się na szczyt jej gigantycznej kopuły (wstęp 400 forintów) pokonując bardzo kręte schodki (odradzam cierpiącym na lęk wysokości, choć widok jest wspaniały). Przez chwilę mamy miasto u naszych stóp. Jeszcze tylko rzut oka na najbogatszy w kraju skarbiec katedralny (bilet 550 forintów) i komu w drogę, temu czas.
Czeka na nas Wyszehrad i 30 km trasy. Dawna stolica Węgier (dziś ok. 2-tys. miasteczko) wita nas hucznym festynem z okazji obchodów 1000-lecia. Wybieramy się nań, by po raz kolejny przekonać się, że przysłowie o wzajemnym braterstwie naszych narodów jest wciąż aktualne. Mimo drobnych trudności językowych (Węgrzy rzadko mówią po angielsku), dogadujemy się doskonale. Zabawa trwa w najlepsze, gdy kładziemy się spać na pobliskim kempingu, a nazajutrz, gdy wspinamy się ulicą o trafnej nazwie Panorama ku górującej nad miastem zamkowej cytadeli, wciąż dochodzą nas dźwięki muzyki. Widok ze wzgórza na piękne zakole Dunaju wynagradza poniesione trudy. To obowiązkowy punkt programu dla każdego, kto odwiedzi gościnny Wyszehrad.
Jedziemy w stronę miejscowości wypoczynkowych pod Budapesztem. Aby ominąć ruchliwe drogi, kierujemy jednoślady na wąską dunajską wyspę, na którą przeprawiamy się promem (bilet dla 1 osoby z rowerem - 500 forintów). Na pokładzie jest też blisko 40 niemieckich turystów. Choć znacznie starsi, dotrzymają nam kroku na rowerach przez wyspę wśród sielskich widoków ("trening czyni mistrza" - postanawiamy o tym pamiętać po powrocie do Warszawy i ćwiczyć przed kolejnymi wyprawami).
Zmierzamy w stronę Szentendre - barokowej perełki architektonicznej i miasta artystów. Śródziemnomorskie klimaty miasto zawdzięcza serbskim osadnikom, którzy napływali tu w XIV w. po przegranej Serbów pod Kosowem i w XVI w., po upadku zajętego przez Turków Belgradu. Założyli swoje biskupstwo, wybudowali siedem świątyń (ich wieże i kryte dachówką dachy stanowią o malowniczości miasta) i zajęli się produkcją oraz sprzedażą wina. Na Bogdanyi utca, głównym deptaku, łatwo rozpoznamy ich domostwa po masywnych drzwiach ulokowanych na poziomie ulicy - dla wygody przy wytaczaniu beczek z piwnic. Zaczęli opuszczać Szentendre w końcu XIX w., gdy ich ojczyzna odzyskała niezależność.
Dziś domy dawnych winiarzy przejęli artyści. W piwnicach i bramach są galerie, kawiarnie i restauracje. Na trójkątnym Rynku Głównym kosztujemy węgierskiego specjału kuchni ulicznej - langoszy, drożdżowych placków smażonych w głębokim tłuszczu. Można je jeść z sosem czosnkowym (przypomina klej do tapet, stoi zazwyczaj na ladzie, obok pędzelek do smarowania) lub w pełnej wersji z sosem, tartym żółtym serem i śmietaną.
Nazajutrz rano, zanim ruszymy do Budapesztu, w cichym o tej porze Szentendre odwiedzamy pachnące Muzeum Marcepanu przy Dumsta Jeno utca 12. Na piętrze podziwiamy niezwykłą kolekcję figur z masy marcepanowej. Potem fotografujemy się z Michaelem Jacksonem i miniaturą budapeszteńskiego Parlamentu, no i kupujemy pyszne marcepanowe pamiątki.
Ścieżka rowerowa do Budapesztu jest akurat w remoncie, ale podążamy do celu za miejscowymi cyklistami. Meldujemy się w zarezerwowanym dużo wcześniej hostelu (jeden z akademików przy Kinizsi utca, 2500 forintów za noc od osoby). Na szczęście można tu bezpiecznie przechować rowery. To ważne, bo chcemy zwiedzać Budapeszt, korzystając z komunikacji miejskiej (bilet dobowy 1550 forintów, do kupienia w punktach przy większych stacjach metra; warto przejechać jego najstarszą linią ze stylizowanymi wagonami, w kierunku Lasku Miejskiego).
Przemierzając Fortuna utca (jedna z najpiękniejszych staromiejskich uliczek) docieramy do neogotyckiego kościoła św. Macieja. Całe jego wnętrze (wstęp 650 forintów) pokrywają bogate, orientalizujące freski wykonane pod koniec XIX w. przez Karola Lotza i Bertalana Székelyego - czołowych przedstawicieli węgierskiego malarstwa historycznego. Na dachu kolorowe dachówki układają się w fantazyjne wzory. Tuż obok tzw. Baszta Rybacka, czyli niezwykły mur otaczający plac od strony Dunaju. Całość jest niczym bajkowa scenografia. Z tarasów widokowych i wieżyczek Baszty roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków na Peszt i parlament. Wśród zwiedzających jest grupka osób niewidzących. Dla nich przygotowano specjalną makietę placu, której można dotykać.
Po południu obowiązkowa wizyta w łaźni. Trzeba jednak pamiętać, że w wielu obowiązuje podział na dni lub godziny "męskie" i "damskie". Wybieramy Łaźnię Gellerta - najsłynniejszą i najpiękniejszą, z dwiema oddzielnymi salami termalnymi dla obydwu płci. Z basenów, krytej pływalni, sali do odpoczynku możemy więc korzystać wszyscy razem (obowiązują stroje kąpielowe), ale pomieszczenia z sauną parową i kąpieliska lecznicze obydwie płcie odwiedzają osobno (nawet bez strojów).
Kąpieliska lecznicze znajdowały się tu już w XIII w., ale dzisiejszy kształt łaźnia zyskała na początku XX w. Bogate zdobienia, rzeźby i mozaiki to wspaniały przykład Art Nouveau. Prócz term jest tu i basen na powietrzu, park, basen falowy oraz pływalnia kryta - tzw. kąpielisko zdrojowe, którego dach latem jest otwierany (dwugodzinny bilet na wszystkie atrakcje - 3200 forintów).
Na pożegnalny spacer wybieramy najsłynniejszy deptak Pesztu, czyli ulicę Váci, pełną kawiarnianych ogródków (trzeba kelnerom dość zdecydowanie odmawiać, w przeciwnym razie zachętom do odwiedzin nie będzie końca). Na placu Vörösmarty'ego kosztujemy lodów w słynnej cukierni Gerbeaud, a nad Dunajem podziwiamy pięknie oświetlony Most Łańcuchowy - chyba najbardziej "pocztówkowy" z budapeszteńskich widoków. Zachwyca migająca światełkami rzeka, po której suną wycieczkowe statki oraz małe i duże łódki, z gęstymi od spacerowiczów nabrzeżami. Rozłożone po obu stronach Dunaju Buda i Peszt odbijają się w wodzie. Co za widok!
Rano zjawia się umówiony minibus Altbusa. Pakujemy więc ekwipunek i wydajemy ostatnie forinty w pobliskim sklepie. Kiedy przekraczamy granicę ze Słowacją, zaczyna padać ulewny deszcz, który nie opuści nas już do Warszawy.
Nasza wypróbowana w wielu wyprawach grupa rowerzystów i kajakarzy złożona wyłącznie z dorosłych w tydzień (+ 2 dni na podróż busikiem) pokonała 250 km
ww.zakwaterowanienaslowacji.eu/ubytovna-hotel-star-bratislava
igen - tak
nem - nie
köszönom - dziękuję
Jó reggelt kivánok - Dzień dobry (rano)
Jó napot kivánok - Dzień dobry (po południu)
Szia - Cześć (powitanie)
Jó estét kivánok - Dobry wieczór
Jó éjszakát kivánok - Dobranoc
Viszontlátásra - Do widzenia
Hogy hivnak? - Jak się nazywasz?