Kiedy wjeżdżam do Świnoujścia, ostatnie promienie słońca obejmują ciepłą barwą latarnię morską górującą nad portem. Przejechałem ponad 400 km - z Gdyni, przez Kartuzy, Ińsko i Dobrą. Dziś wskakuję na R-10, najwspanialszą trasę rowerową w Polsce.
Po darmowej przeprawie promem do centrum szybko pedałuję lewym brzegiem Świny w stronę jej ujścia. Stamtąd chwytam w kadr najwyższą w Polsce latarnię morską (64,80 m). Wracam do promowej przeprawy i jadę na wschód wzdłuż torów kolejowych, przekraczam je, skręcając w lewo i betonową drogą jadę niemal do jej końca i przed maleńkim rondem skręcam w prawo w las. Na jego skraju wita mnie mały, nieco zatarty zielono-biały znak R-10. Nie zamierzam trzymać się go ściśle do samego Helu, bo fragmentami prowadzi przez piach. A ja podróżuję (jak zwykle) składakiem z trzema biegami - w lipcowe upały piaszczyste drogi to katorga. Jadę wspaniałym, wilgotnym lasem, drogą dobrze wyjeżdżoną przez rowery. Zapada zmrok, ale nie boję się jazdy po lesie nocą. Pohukuje sowa, drogę uprzejmie rozświetla księżyc. Żeby nie "wywinąć orła", włączam diodowe światło i robi się jasno jak w dzień. Mijam dawną wieżę dowodzenia baterii Goeben, byłe koszary i przybliżam się do brzegu morza. Jest 23.30, do Międzyzdrojów 3 km. Gorąco, nawet wiatr nie przynosi ochłody, za to fale. Jak wspaniale jest kąpać się pod gwiazdami! Przebijam się przez ogromne, spienione grzywacze i przedzieram się na głęboką wodę, która kołysze mnie jak ogromna, kosmiczna kołyska. Kładę się na plecy i patrzę w gwiazdy. Widzę światła latarń w Świnoujściu i Peenemünde. Wracam na brzeg. Choć dochodzi północ, wiatr osusza mnie błyskawicznie. Rozkładam folię, kładę na nią śpiwór i usypiam niemal natychmiast. Za 3,5 godz. muszę wstać na wschód słońca nad Wolinem.
Z Bałtyku wynurza się czerwień, po chwili zamienia się w płonący żar, podświetlając klifowy brzeg za Międzyzdrojami. Uczta dla oczu! Po śniadaniu kąpiel (woda znacznie chłodniejsza niż w nocy) i ruszam do Międzyzdrojów. Wjeżdżam do kurortu, który jeszcze śpi, choć jest już godz. 7. Fotografuję drewniane piętrowe wille i wejście na molo. Wokół idealnie przycięte trawniki z klombami kwiatów i fantazyjnie przyciętych krzewów. Podchodzę pod hotel Amber i zanim przejdę pod napisem "Aleja Gwiazd", fotografuję odciśniętą w chodniku dłoń Beaty Tyszkiewicz. Fotografuję żaglowiec - publiczną toaletę (nieco szokujące zestawienie) i wyjeżdżam z Międzyzdrojów po gładkim asfalcie wijącym się to w dół, to w górę pod parasolem ogromnych drzew. Ostatni zjazd i jestem w Wisełce. W piekarni na jej wschodnim krańcu kupuję drożdżówki i pyszne jagodzianki. Potem wjeżdżam na leśny czarny szlak i po niecałym kilometrze "przesiadam się" na szlak czerwony, który prowadzi do latarni Kikut (18,2 m). Jest tak stromo, że rower zostawiam w lesie. Gdy wchodzę na górę, serce mało nie wyskoczy mi z piersi. Chwila odpoczynku i zejście, a raczej ślizg kontrolowany. Wracam do szosy i przez Kołczewo (kościół neogotycki św. Katarzyny) zmierzam w stronę Międzywodzia. W Świętouściu skręcam na kemping Tramp, ale szybko odjeżdżam po przeczytaniu cennika: rozbicie namiotu i pobyt 1 osoby 27 zł, prysznic 20 zł, itd. Chyba komuś zaszkodziło afrykańskie słońce wiszące nad Polską.
Po 3 km jestem w Międzywodziu. Mijam automat do gry w kształcie wygolonego mięśniaka o agresywnym spojrzeniu z tatuażem na ręku (wieczorami do takich automatów ustawiają się kolejki na całym Wybrzeżu), nowoczesny kościół Wniebowzięcia NMP, przejeżdżam przez zwodzony (podnoszony) most prowadzący do Dziwnowa. Połamany asfalt na spacerowym nabrzeżu - nic się tu nie zmieniło od lat. Jadę przez Dziwnówek do Kamienia Pomorskiego, którego nazwa pochodzi podobno od leżącego w korycie Dziwny kamienia o obwodzie 20 m - ongiś znaku żeglugowego. Zwiedzam katedrę św. Jana Chrzciciela, której wznoszenie rozpoczęto w XII w. Tu odbywają się słynne festiwale muzyki organowej - XVII-wieczny instrument jest najcenniejszym elementem jej wyposażenia. Okrążam centrum, zachwycając się trójarkadowym gotyckim ratuszem z bogato zdobioną elewacją. Opuściwszy kolorowe, przytulne miasteczko, wracam na R-10. Pobierowo zniechęca mnie tłumem plażowiczów na dość wąskiej plaży. Wspinam się więc w kierunku Trzęsacza słynącego z fragmentu południowej ściany kościoła, który spadł z wysokiej skarpy do morza. Dziś skarpę chronią umocnienia, a ulicę prowadzącą do zabytku zamieniono na deptak z barami i kramami pełnymi pamiątek. Zatrzymuję się tu na chwilę, rozpływając się w południowym słońcu. W Niechorzu czeka ostatnia dziś latarnia (45 m). W Pogorzelicy na niekończącej się ulicy pełnej aut natykam się na... londyńskiego piętrusa. Na górnym pokładzie roztańczone dziewczyny reklamują jakąś imprezę. Mijam tłumy oddające cześć dymiącym kebabom, smażalniom i sklepikom z pamiątkami. Moją uwagę zwracają ogromne klomby w kształcie... rowerów. Wreszcie uciekam na szeroką plażę. Ludzi coraz mniej, słońce pięknie zachodzi - zostaję. Gdy ukazują się gwiazdy, rozkładam śpiwór i zasypiam snem sprawiedliwego.
Po kolejnym wspaniałym wschodzie słońca ruszam na południe - do Konarzewa (kościół neogotycki Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny). Stamtąd do Trzebiatowa, gdzie wita mnie największa Biedronka, jaką widziałem. Po uzupełnieniu zapasów w centrum miasta fotografuję ogromny kościół Macierzyństwa Najświętszej Marii Panny z XIV w., krytą dachem namiotowym ceglaną basztę Kaszanę z XIII w. (14 m, odchylona od pionu jak wieża w Pizie) i ratusz z drewnianą wieżą zegarową. Na rogatkach Trzebiatowa znajduję krótką ścieżkę rowerową, za nią - aż do Mrzeżyna - jadę poboczem sfatygowanej asfaltówki. W śpiącej jeszcze miejscowości odwiedzam kameralny port z miniaturowym targiem rybnym. Przy kei kołyszą się kolorowe kutry i małe statki spacerowe (zrobione z kutrów), pierwsi plażowicze wędrują na plażę. Przy małym barze drewniana rzeźba rybaka z napisem zapraszającym do spożycia ryby z własnych połowów. Warto było poczekać na otwarcie - wielki talerz wypełnia dymiąca, delikatnie zrumieniona soczysta ryba ułożona na zielonej sałacie, trzy surówki i frytki. Rozleniwiony tym obiadem na śniadanie betonową drogą ruszam do Dźwirzyna. U wypływu rzeczki z jeziora Resko niemiła niespodzianka dla czterokołowców - drewniany most otwarty jest tylko dla pieszych i rowerzystów. Do Grzybowa jadę niemal nie niepokojony przez samochody, które dopadną mnie dopiero przed Kołobrzegiem. Tu na kei fotografuję port i latarnię morską (26 m) i wprowadzam rower (zakaz jazdy) na deptak. Przedzieram się w upale przez tłum katujący się cały dzień promieniami UV i po 2 km wchodzę na ścieżkę rowerową biegnącą nad samym morzem aż do Bagicza. Na asfaltowej drodze kieruję się do Ustronia Morskiego, gdzie deptakiem równoległym do plaż posuwam się na wschód. Znajduję płaskie, betonowe zejście na brzeg morza, przedzieram się przez tłum i wchodzę do. gorącego morza. Przeklęte upały! Wzmocniony sokiem pomidorowym i drożdżówką ruszam do Gąsek. Tam podziwiam kolejną latarnię morską (49,8 m) i tłumy ludzi, którzy wchodzą na jej szczyt. Przez Sarbinowo i Chłopy jadę do Mielna, typowej wakacyjnej miejscowości, gdzie tłum depcze sobie po piętach na wąskich uliczkach. Jadę przez Unieście, gdzie na wąskiej mierzei pomiędzy jeziorem Jamno i Bałtykiem samochody dosłownie ocierają się o budynki. Mijam Łazy, Kleszcze, Bukowo Morskie i przez Dąbki, które rozrosły się do wielkiego kurortu, wjeżdżam do Darłowa. Jest już noc, gdy dojeżdżam do portu. Mimo zmęczenia robię kilka nocnych ujęć światełek migających w kanale portowym i latarni morskiej (22 m). Cofam się do Darłowa Zachodniego, gdzie spędzam kolejną noc pod gołym niebem.
Na niebie wiszą ołowiane chmury. Szybkie śniadanie, zwijanie śpiwora - w samą porę! Deszcz szybko zamienia się w ulewę. A właśnie dziś miałem jechać najpiękniejszym odcinkiem trasy - między jeziorem Kopań a morzem. Czekałem na to cały rok! Zamiast nad morze jadę obwodnicą za Darłowo. Ściana wody wali się na głowę, widoczność spada do 10 m, więc chowam się na przystanku (metalowym!). Po godzinie, kiedy już tylko siąpi, ruszam przez Drozdowo i Rusinowo do Jarosławca. Kilka zdjęć budynków (w tym drewniany zielony domek), latarnia morska (33,3 m) na tle ołowiano-białego nieba i w drogę do Łącka. To żywy skansen - w XIX-wiecznych szachulcowych domach nadal mieszkają ludzie. Przez Zaleskie i Duninowo dojeżdżam do Ustki. W porcie wita mnie ten sam co zawsze zgiełk. Latarnia (19,5 m) podobna do tej w Darłówku, tylko tamta jest kwadratowa, ta ośmiokątna. W Ustce słońce pali na całego. Jadę w kierunku Rowów, ale w tym roku nie zamierzam tam dojechać, choć stamtąd prowadzi wspaniały leśny szlak do Kluk przez Słowiński Park Narodowy, jest również kolejna latarnia morska Czołpino (25,2 m). Jadę przez Objazdę i Gąbino, w Smołdzinie przejeżdżam w pobliżu Rowokołu, najwyższego szczytu w okolicy (115 m) i i przez Łokciowe dostaję się do skansenu w Klukach. Domy jak w Łącku, tyle że bez ludzi. Pół kilometra przed jeziorem Łebsko skręcam na południe szlakiem R-10. Po kilometrze, za drewnianym mostkiem rozstajne betonowe drogi: jedna wzdłuż jeziora Łebsko (jechałem nią - życzę dużo zdrowia i dobrego śrubokrętu!), druga na południe. Wybieram drugą, choć jest dłuższa. Na skraju miasteczka, tuż za torami obwodnica ze ścieżkami rowerowymi, które doprowadzają mnie do samego morza. Jestem wykończony (podjazd na Rowokół w upale!). Wchodzę do wody. Co za ulga!
Po kilku kilometrach zjeżdżam z drogi Łeba - Lębork i kieruję się na Ulinię i Sasino. Tu idealnie płaska droga, odnowiona (jak wiele na Wybrzeżu) ze środków Unii Europejskiej. W Sasinie kupuję bułki, a kiedy wychodzę ze sklepu, stwierdzam, że ktoś ukradł moją czapkę zawieszoną na rowerze. Jadę bez czapki, upał narasta, na razie chronią mnie drzewa. Odwiedzam malowniczą latarnię morską w Stilo (33,40 m) i... jej miniaturkę zdobiącą jeden z barów. Tym razem nie jadę polno-leśnymi drogami po R-10 do Białogóry, ale asfaltem przez Choczewo. Przed Żarnowcem droga dziwnie kołysze się mi na boki, samochód jadący z naprzeciwka rozmazuje się... Zjeżdżam na prawo i ląduję w rowie. Woda ze spryskiwacza przywraca mnie do równowagi - brak nakrycia głowy o mało nie zakończył się tragicznie. Po długim, dość ostrym podjeździe zdobywam Żarnowiec, skręcam na Dębki, skąd nadmorską leśną drogą jadę do Karwi. Pełno plaż w zasięgu ręki - na kąpiel nie trzeba mnie namawiać. Potem podjeżdżam stromizną do zatłoczonej Jastrzębiej Góry i piaszczystym poboczem (tylko do Lisiego Jaru jest nowy chodnik) ruszam w stronę Władysławowa. W Rozewiu fotografuję najstarszą latarnię morską - z 1822 r. (32,7 m). We Władysławowie niewiarygodne tłumy. Zjeżdżam na Półwysep Helski i wygodną ścieżką rowerową (masowo spacerują po niej wczasowicze, szczególnie w Chałupach) ruszam w stronę Juraty. Przed Kuźnicami ścieżka prowadzi tuż nad Zatoką Pucką, jednym z najpiękniejszych odcinków R-10. To jest dopiero jazda! Radość kończy się przed Juratą, gdzie ścieżka rowerowa to połamane, betonowe płyty. Jadę asfaltem do samego Helu. Pamiątkowe zdjęcie pod latarnią (41,5 m), port i w drogę powrotną do Juraty. Tu spędzam ostatnią noc na brzegu szumiącego morza. Widzę rozświetlone promy zdążające do Szwecji, przelatujące samoloty, a nawet. sputniki. Miliony gwiazd aż oślepiają w bezchmurną noc. Około 2 w nocy widzę od zachodu błyskawice dramatycznie rozświetlające niebo - to burza, która ściga mnie od trzech dni. Dziś jej wyjdę na spotkanie, cofając się na zachód do Władysławowa.
Pierwsze uderzenie ulewy dopada mnie w Pucku, dwa następne pod Gdynią. Szczęśliwie w Gdyni, gdzie dwie godziny czekam na pociąg "Słoneczny", mogę się wysuszyć w słońcu. Grzeją mnie też emocje, bo muszę sforsować strome schody na peron i kilkusetosobowy tłum, który szturmuje pociąg. Wchodzę ostatni, siadam na schodach, rowerek zmieścił się w przedsionku. Warszawa wita mnie duchotą. Zręcznie wymijam butelkę, którą ktoś zrzucił z wysokiego bloku na skrzyżowaniu Emilii Plater i Twardej, i jestem w domu. Dziś już nie będzie plaży, szumu fal i gwiazd.