Przy wyjściu z lotniska kłębiący się tłum taksówkarzy i hotelowych naganiaczy. Panowie - w spódniczkach (!), wybitnie niegustownych klapkach i z kwiatkami hibiskusa we włosach. Ja też dostaję kwiatek i do kompletu sznur muszelek na szyję. Słyszę radosne: "Bula!"... Po fidżijsku to po prostu: "Cześć!". W hostelu, w którym chcę przenocować, nie ma miejsc, rozbijam więc namiot. W nocy budzą mnie na przemian to uporczywe komary, to coś bombardującego mój "dom". Rano okazuje się, że ulokowałam się pod drzewem mango. Powitalne śniadanie spadło mi z nieba... Zastanawiam się, co zwiedzić. Poznany Niemiec zachwala: - "Tu jest obłędnie! Plaża, nurkowanie, tanie piwo... Najlepiej wykup sobie jakiś pobyt na którejś z mniejszych wysp, na Mamanuca, Kaimbu albo na Namenalala...". Nazwy brzmią ciekawie, kusi też okazja eksplorowania morskich głębin. Rafy koralowe i bogactwo podwodnego świata to jedna z głównych atrakcji Fidżi. Podobnie jak złote plaże odbijające się od szmaragdowego morza. Nie bez powodu to właśnie tutaj, w archipelagu Yashawa, kręcono film "Błękitna laguna". Mnie jednak bardziej interesują ludzie - ich zwyczaje, codzienne życie. Robię wywiad, gdzie zgrupowane są najdroższe hotele i objeżdżając największą z wysp - Viti Levu - trzymam się od nich jak najdalej.
Historia Fidżi nie jest zbyt skomplikowana. Około 1500 lat p.n.e. dotarli tu Polinezyjczycy, ponad dwa tysiąclecia wcześniej niż Europejczycy. W roku 1643 na Fidżi pojawił się holenderski żeglarz Abel Tasman (ten, który odkrył Tasmanię). Prawie 150 lat później żeglowała u wysp zbuntowana załoga słynnego "Bounty", ale wiedząc o zdradzieckich rafach i o okrutnych kanibalach, profilaktycznie postanowiono do lądu nie dobijać. Wprawdzie krajowcy i tak wysłali w pościg swoje szybkie łodzie, ale"Bounty" zdołał im umknąć.
Z biegiem czasu Europejczycy zaczęli jednak osiedlać się na wyspach. Dzięki nim w latach 20. ubiegłego stulecia powstała Levuka - pierwsza stolica Fidżi. W połowie XIX wieku ówczesny wódz Cakobau przekazał wyspy brytyjskiej królowej Wiktorii, a za oficjalną kolonię archipelag uznano w roku 1874. Kolonialną przeszłość zakończył rok 1970, kiedy to Fidżi stało się niezależnym członkiem Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, zaś w roku 1987 proklamowano republikę. Podstawę gospodarki stanowi eksport trzciny cukrowej, kopry i imbiru. Coraz większe znaczenie ma też turystyka.
Prawdziwy obraz Fidżi to wcale nie luksusowe hotele, ale żyjące "po swojemu" klanowe wioski. Ludzie w nich są biedni, lecz szczęśliwi. Wszystkich obowiązuje równość i tolerancja. Wioską rządzi "turaga ni koro", czyli wódz, którego władzy nikomu nie przyjdzie się sprzeciwiać. Jeśli wódz ma coś do powiedzenia, obwieszczane jest to waleniem w bębny (właściwie - w wydrążone pnie), po czym "etatowy krzykacz" przekazuje wolę guru. Co tydzień organizowane są prace społeczne na rzecz wsi. Nikt nie miga się od obowiązku, który służy wszystkim... Społeczność wioski jest na ogół wieloreligijna, co nikomu nie przeszkadza. Zwykle w wiosce jest jeden budynek służący jako kościół. Msze odprawia się według grafiku - np. o 9 katolicy, o 10 baptyści, o 11 ewangelicy, o 12 metodyści, w soboty - adwentyści...
Coraz trudniej znaleźć tradycyjne domy zwane "bure". Bambus i palmowe liście zastępują pustaki i eternit. Wnętrza są skromne, ale mieszkańcy nie mają wielkich potrzeb. Przed wejściem należy zdjąć buty (miejscowi rzadko kiedy je noszą), bowiem podłoga wyłożona jest matami. Na podłodze jada się, śpi, dyskutuje. Jako ozdoby wiesza się malowanki zwane "tapa". Na radio czy telewizor mogą pozwolić sobie tylko najbogatsi. Zresztą i tak nie wszędzie jest elektryczność. Luksusem jest również bieżąca woda.
Na Fidżi każda wioska to jakby rodzina. Nikt nie zamyka drzwi, wszyscy się wzajemnie odwiedzają. Kiedyś zdarzyło mi się zamieszkać w domu właściciela miejscowego sklepiku - najbogatszego człowieka we wsi. Był to jedyny dom z telewizorem. Każdego wieczoru przed szklanym ekranem zasiadała gromada gapiów. "To twoja rodzina?" - spytałam gospodarza. "Nie, ale jak chcą popatrzeć, to przecież im nie zabronię". Program oglądano "jak leci", nie znając angielskiego, w którym nadają miejscowe stacje...
Na Fidżi nie ma typowych pór roku. Od maja do listopada jest tzw. pora sucha i zarazem "chłodna", co oznacza temperatury od 20 do 26 stopni. W pozostałe miesiące jest "ciepło", czyli około 30 stopni.
Mieszkańcy fidżyjskich wiosek słyną z gościnności. Przybysze powinni jednak pamiętać o podstawowych zasadach miejscowej etykiety. Przebywając w hotelach i miejscach "turystycznych", możemy ubierać się, jak tylko chcemy. Jeśli wybieramy się do wiosek zamieszkiwanych przez tubylców, lepiej nie występować w szortach, nie na miejscu są też kostiumy kąpielowe czy nawet koszulki bez rękawów. Okulary przeciwsłoneczne odbierane są jako... brak szacunku. Nie wypada też nosić kapeluszy - ten typ nakrycia głowy przysługuje tylko wodzowi wioski.
Zgodnie z ceremoniałem goście powinni być przedstawieni wodzowi. Wypada wówczas wręczyć mu sevusevu, czyli podarunek, najlepiej korzenie tzw. yagoony. Następnym etapem jest przedstawianie nas wszystkim ciociom i wujkom gospodarzy, którzy się nami zaopiekowali.
Najlepszy kontakt jest oczywiście z dziećmi. Maluchy spontanicznie proszą, aby wziąć je na ręce czy żeby zrobić im zdjęcie. "Chodź, idziemy nad rzekę" - krzyczą do mnie mała Ema i jej brat Saddam. "Umiesz pływać na bilibili?" Niestety, nie umiem... Bilibili to bambusowa tratwa powszechnie używana jako środek rzecznego transportu. "A umiesz jeździć konno?" Potakuję, ale na widok wychudzonej szkapy, oczywiście bez siodła i strzemion, mina mi rzednie. Kilkuletni Maureen zawstydza mnie, wskakując bez żadnej pomocy na grzbiet konia. Jazda na oklep idzie mu naprawdę nieźle. Częstuję dzieciaki paczką cukierków. W rewanżu ciągną mnie na pole trzciny cukrowej, wycinają grubą łodygę i dają do wysysania słodkawy miąższ.
Wracamy do wsi... Anisi, moja miejscowa przyjaciółka, już na mnie czeka. Wpina mi we włosy kwiatek hibiskusa. "Masz męża? Tak? To z lewej!". Gdybym była panną, kwiatek miałabym za prawym uchem. Zostaję udekorowana również wieńcem kolorowych kwiatów... Anisi jest młodą dziewczyną z problemami typowymi dla milionów kobiet na świecie. Nie ma zbyt łatwego życia, zwłaszcza w wiosce, gdzie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Po urodzeniu drugiego dziecka Anisi została porzucona przez męża. Mąż pochodzi z innej wioski i po prostu ją zdradził. Anisi bardzo to przeżyła, teraz jednak promienieje radością. "Wiesz, ale on jednak do mnie wróci. Pokażę ci, co mi podarował na przeprosiny". Pełna dumy przynosi... ząb wieloryba, czyli tabua. W miejscowej tradycji to najwspanialszy podarunek, jaki można dać. Kiedy później na targu próbuję kupić tabua, o sumie poniżej 100 dol. nikt nie chce ze mną rozmawiać.
Mieszkańcy Fidżi lubią jeść. W miastach aż roi się od tanich knajpek serwujących, co się komu podoba - od ryby z frytkami po specjały kuchni hinduskiej czy chińskiej. W wioskach pożywienie stanowi to, co rośnie dookoła. Jest się głodnym - nie ma problemu - papai na drzewach nie zabraknie. Są też kokosy, bakłażany, mango, drzewa chlebowe, ananasy... Na kolacje jada się zwykle coś gorącego, zazwyczaj tzw. dalo przypominające nasze kartofle, do tego gotowane warzywa, a od czasu do czasu mięso.
Całe szczęście, że nie ma już obawy znalezienia się w menu. Ale jeszcze na początku XX wieku ludożerstwo było na porządku dziennym. Zachowały się pamiętniki misjonarza, w których opisane zostały losy żony jednego z jego parafian. Póki kobieta była w pełni sił do pracy w polu, mąż z tego skwapliwie korzystał. Kiedy kolejne żniwa się skończyły, gospodarz kazał wybrance serca (żołądka?) na- zbierać chrustu, pozbawił ją życia i upiekł. A o tym, że nie był samolubny, świadczy to, iż zaprosił na ucztę sąsiadów i nieco zszokowanego misjonarza. Czy kobiece mięsko było smaczne, ksiądz nie napisał...
Dzisiaj tubylcze przysmaki są już zupełnie inne. Znaną specjalnością jest kokoda - sałatka z marynowanych surowych ryb w sosie cytrynowym i z dodatkiem chili. Warto spróbować też ika vakalolo, czyli ryby w kremie kokosowym, oraz palusami, tj. mięsa lub warzyw zawiniętych w liście dalo i upieczonych w piecu ziemnym zwanym lovo. Dla wyjątkowo znamienitych (ewentualnie wystarczająco bogatych) gości w lovo przygotowuje się prosiaka. Najpierw owija się go w liście bananowca, przysypuje ziemią i na rozżarzonych węglach piecze kilka godzin. Uczcie towarzyszy często meke, czyli wieczór tradycyjnych pieśni i tańców.
Tradycyjnym napojem Fidżyjczyków, pitym zazwyczaj podczas szczególnych okazji, jest yagoona, zwana też kavą (nie ma to nic wspólnego z kawą). Podstawą tego lekko narkotycznego specyfiku są sproszkowane korzenie rośliny peper methisticum.
Picie kavy to rytuał wymagający określonego zachowania. Uczestnicy ceremonii zasiadają w kręgu na rozłożonych na podłodze matach. W stojącej pośrodku drewnianej czarze zwanej tanoa mistrz ceremonii (np. wódz lub głowa rodziny) przygotowuje mętną ciecz przypominającą rozrzedzone błoto. Do picia kavy służy wydrążona skorupa kokosa krążąca z rąk do rąk. Przed otrzymaniem takiego "kielicha" należy klasnąć raz, a po wypiciu - trzy razy. Nie ukrywam, że yagoona zdecydowanie nie jest moim ulubionym napojem, choć przy trzeciej kolejce już łatwiej jest ją przełykać. W większych ilościach ma lekkie właściwości halucynogenne, usypiające i uspokajające, a jako środek wzmacniający polecana jest... kobietom w ciąży.
Ludzie na tych tropikalnych wyspach, nawet jeśli są biedni, cieszą się z życia. Trudno nie polubić Fidżi i jej mieszkańców. Przed wejściem do samolotu jeszcze raz patrzę na ich jak zawsze uśmiechnięte twarze. O ich ludożerczej przeszłości przypominać mi będzie kupiona na targu pamiątka - widelec kanibala...
Artykuł pochodzi z serwisu www.travelbit.net