Val di Sole leży w okolicach Trydentu, w regionie zwanym od głównego miasta Trentino. Jadąc z Bolzano w kierunku Trydentu w koło miejscowości Mezzocorona trzeba skręcić w prawo, troszkę pokluczyć i dotrzeć do uroczych miasteczek w Dolinie Słońca - jak Malé, Dimaro, Mezzana czy Ossana.
Już sama jazda krętą drogą biegnącą wzdłuż doliny jest ciekawa. Po obu stronach wyrastają co pewien czas postrzępione grupy skał, strzelające pionowo ku niebu. Przestałam się dziwić, że znajomi wspinacze namiętnie jeżdżą w Dolomity. Rzeczywiście, tutejsze skały wyglądają, jakby były "przygotowane" specjalnie na ich zamówienie.
W dole szumi kręta rzeka Noce, gęsto usiana kamieniami. Można na niej uprawiać rafting - działa tam kilku organizatorów spływów pontonami. Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak ponton zmieści się między głazami, ale może latem poziom wody jest wyższy. Zimą chętnych na "raftowanie" jakoś nie było.
Gdzieniegdzie przez rzekę przerzucone są mosty i wiadukty o śmiałej, lekkiej konstrukcji. Niektóre wyglądają jak specjalnie zaprojektowane z myślą o skokach na bungee. W każdym razie robią wrażenie, szczególnie gdy patrzymy na nie z dołu.
Kiedy jedziemy wzdłuż Val di Sole, krajobraz zmienia się. U wylotu doliny, tam gdzie jest szeroko, po obu stronach rozpościerają się równe rządki winorośli. W odległych skałach widać pieczary - niekiedy zamieszkiwali je pustelnicy, ale podobno częściej służyły za mieszkanie owieczkom i ich pasterzom. Nie udało mi się ustalić, jak się tam dostawali - przecież owieczka nie jest kozicą i po pionowej ścianie się nie wdrapie...
Tam gdzie dolina jest węższa, nie ma już winnic, tylko od czasu do czasu wysoko widać zamki, fortece lub ich ruiny. Pozwalały bronić się przed najeźcami, oraz wysyłać sygnały, ostrzegając w ten sposób o grożącym niebezpieczeństwie. Ten system sygnalizacji, choć nie był tak szybki jak telefon komórkowy, działał podobno całkiem skutecznie.
Na stromych zboczach widać też przycupnięte kościółki i małe grupki po kilka domów. Może dojazd do nich nie należy do najłatwiejszych, ale za to widoki są z pewnością wspaniałe.
Ciekawa jest architektura miasteczek, gdzie domy tłoczą się wokół placyków i wzdłuż ulic. Widać, że zarówno na proporcje brył jak i na sposób zdobienia mieli spory wpływ austriaccy sąsiedzi. Za to wysmukłe, podłużne okna przysłonięte masywnymi żaluzjami z grubych listewek przypominają, że cały czas jesteśmy w słonecznej Italii.
Austriacy mieli spory wpływ nie tylko na architekturę, ale też na kuchnię. I nie zdziwmy się, kiedy na obiad po spaghetti czy pierożkach tortellini dostaniemy smakowitą golonkę, a na deser podadzą nam najprawdziwszy Apfelstrudel
Podczas krótkich grudniowych dni nazwa Val di Sole wydawała się mocno przesadzona - słońce późno wstaje zza gór, muska południowe stoki i szybko chowa się z powrotem. Ale teraz dnia przybywa i na szczęście pogoda będzie coraz bardziej słoneczna. Chciałabym pojechać tam jeszcze w marcu, a wtedy na pewno nie zapomnę kremu z filtrem - skoro nawet grudniowe promyczki potrafiły nieźle zaczerwienić nos i poliki...
Śniegu też nie powinno zabraknąć - jak niebo poskąpi białego puchu, to inicjatywę przejmują armatki. Akurat tak było w czasie mojego pobytu - zasypany był Mediolan, Wenecja i Rzym, z Austrii przez zaspy prawie nie można było się wydostać, a do Doliny Słońca nawet nie przywędrowały chmury, z których mogłoby posypać. Cóż, jako wrodzona optymistka zauważam same plusy takiej pogody - na drogach nie było zasp, lodu ani innych utrudnień, nie trzeba było się martwić, czy włoscy drogowcy dadzą radę opanować "niespodziewany atak zimy", a po ulicach można było spacerować w eleganckich pantofelkach, bez ryzyka ubłocenia się czy przemoczenia...
Natomiast na porządnie przygotowanych stokach właściwie zupełnie nie zauważaliśmy, że czegoś nam może brakować. Chyba że ładnego tła do zdjęć - bo akurat lasy na stokach po drugiej stronie doliny są brązowobure...
Muszę przyznać, że mocno się zdziwiłam, kiedy dowiedziałam się, że można tu jeździć na nartach przez cały rok! "Królestwo wiecznego śniegu" - tak reklamuje się lodowiec Presena, sięgający ponad 3000 metrów n.p.m. Na lodowiec dostajemy się z ostatniej, najwyżej położonej miejscowości doliny - Passo Tonale, która leży na wysokości 1883 m n.p.m.
Kiedy autokar wspinał się pod górę, w zatykających się uszach wyraźnie czułam zmianę wysokości. Wszystkim podobnie wrażliwym na zmiany ciśnienia radzę zaopatrzyć się w coś do żucia lub ssania - dojazd do Passo Tonale to dopiero początek wspinaczki.
Żeby dostać się na lodowiec, najpierw wjeżdżamy stareńkim wagonikiem na zadziwiająco podobne do swojskiego Kasprowego Passo Paradiso. Wokół piętrzą się nieprzyjaźnie postrzępione skały, a klimat starego wagonika oraz otoczenie nieodparcie przypomina mi sceny z filmu "Tylko dla orłów". Na szczęście na dachu kolejki nikt nie walczy o życie, usiłując zepchnąć przeciwnika w przepaść! Za to poniżej obwieszeni karabińczykami śmiałkowie uprawiają wspinaczkę po przezroczysto - błękitnym lodzie zamarzniętego efektownie wodospadu.
Czemu miejsce, do którego dojeżdża wagonik, nazywa się Rajską Przełęczą, trudno powiedzieć. Może dlatego, że kiedy wyjeżdżamy z ciemnej czeluści, wita nas słońce i ośnieżone szczyty?
Następny fragment pokonujemy marznąc na wyciągu krzesełkowym - jak na lodowiec przystało, jest naprawdę lodowato! Za to rozgrzewają nas piękne widoki - malownicze szczyty i skałki oraz zamarznięte jeziorka, nad którymi suną krzesełka. A przed nami piętrzą się strome ściany lodowca.
Na samą górę trzeba wjechać orczykami - niestety, trochę to męczące dla nóg i nie daje zapomnieć o zimnie. Najdłuższe trasy są rzeczywiście "tylko dla orłów" - strome i mocno oblodzone. Wiele osób narzeka na lód, no ale w końcu jesteśmy na lodowcu... Za to z każdego miejsca na stoku widać schronisko, gdzie w barze czekają najrozmaitsze "rozgrzewacze". Najpopularniejsze jest grzane wino, kawa z grappą - wysokoprocentowym winiakiem, wszechobecnym jako lokalna specjalność, oraz słodkie bombardino z ajerkoniakiem i bitą śmietaną.
Słoneczniej i zdecydowanie cieplej jest na licznych wyciągach w samym Tonale. Jest ich kilkanaście, położone jeden obok drugiego na połudnowym stoku. Kiedy słoneczko mocniej przygrzeje, śnieg się topi, i pozostaje nam podróż w górę, do zimnej krainy lodu...
Zaciszniej jest w ośrodku przy miejscowości Marilleva, leżącej mniej więcej w połowie Val di Sole. Wiele tras biegnie szerokimi przecinkami w lesie, który tłumi chłodne podmuchy, albo w dolinkach. Większość jest łatwa, idealna dla tych, którzy stawiają lub niedawno postawili pierwsze kroki, albo po prostu niepewnie się czują, kiedy jest stromo. Jednak jest też piękny, długi, ponad dwuipółkilometrowy zjazd.
Żeby dostać się do tras, i tu trzeba wjechać w górę kolejką , a potem nią potem zjechać, bo na sam dół nie prowadzi żadna trasa zjazdowa. Na szczęście w Marilleva wyciągi są nowoczesne. Czasem nawet aż za bardzo - jeden z wyciągów to wygodne czteroosobowe "kanapy", które zamykają i otwierają się automatycznie. Wiele osób z przyzwyczajenia chce pokonać automatykę i powstrzymują je dopiero groźne okrzyki panów z obsługi.
Po pewnym czasie zaczynamy się dziwić, dlaczego właściwie obsługa nie mówi po polsku. Bo Polacy są dominującą na stokach nacją. Chyba miejscami jest ich więcej niż Włochów, zwłaszcza w tygodniu - "miejscowi" liczniej ściągają na weekendy. Nie wiem, w jakim języku mam zagadywać współpasażerów na wyciągach - po angielsku, żeby zaraz okazało się, że to też Polacy?! Bo kiedy ktoś na mnie najedzie, to najczęściej gromko wykrzykuje: Bardzo panią przepraszam!
Turystyczne statystyki potwierdzają te obserwacje. Okazuje się, że - ku zaskoczeniu naszych gospodarzy - Polacy obecnie wynajmują najwięcej apartamentów, a w ilości zajmowanych w hotelach pokoi są na trzecim miejscu wśród obcokrajowców. .
Wyciągi z Marillevy łączą się z innymi dużymi kompleksami - w Madonna di Campiglio i Folgaridzie. Tam naprawdę jest gdzie pojeździć - w Folgaridzie i Marillevie są 24 wyciągi i 50 km tras (w tym 34 kilometry sztucznie naśnieżanych), a w okolicach Madonna di Campiglio 27 wyciągów i 90 km tras.
Wszędzie bardzo wygodne jest korzystanie z karnetów narciarskich - zamontowane systemy są tak "inteligentne", że czytają karnety włożone do kieszeni - nie trzeba ich wyjmować, wyrzucając przy okazji rękawiczki, chusteczki i pieniądze, ani przywieszać, ryzykując zgubienie przy upadku w białym puchu. A kiedy bramka złośliwie udaje, że "nie widzi" naszego karnetu, należy zbliżyć się do niej i wykonać taneczny ruch biodrem. Najczęściej skutkuje!