Do sułtanatu Brunei na północnym wybrzeżu Borneo wjeżdżamy autokarem z Miri, miasteczka w malezyjskim stanie Sarawak. Spodziewamy się przepychu i bogactwa już na granicy. Brunei włada przecież sułtan Haji Hassanal Bolkiah Mu`izzaddin Waddaulah, jeden z najbogatszych ludzi świata, a dochód PKB na jednego mieszkańca wynosi 18 tys. dol. Przejście graniczne mieści się jednak w skromnym baraku. Kobieta w mundurze i chustce na głowie wbija nam do paszportów pieczątki upoważniające do pobytu w Brunei przez 30 dni. Selamat datang Brunei! (Witajcie w Brunei!) - wydaje się mówić uśmiechnięty monarcha z portretu na ścianie. Udajemy się do urzędu celnego, by podstemplować żółtą kartkę, dzięki której możemy legalnie wwieźć alkohol (obowiązuje całkowita prohibicja, turysta może jednak przewieźć dwa litry mocnego alkoholu i sześć litrów piwa).
Do stolicy Bandar Seri Begawan, nazywanej przez mieszkańców BSB, jedziemy dwupasmową autostradą imienia sułtana. 100 km pokonujemy w ok. 2 godz., bo nawet na drogach szybkiego ruchu autokary nie mogą przekraczać 50 km na godz. Za oknem nie widać zabudowań, tylko różne odcienie zieleni - 80 proc. powierzchni kraju zajmują wilgotne lasy równikowe, których na mocy dekretu sułtana nie wolno eksploatować. Wytoczono w nich ścieżki, po których można poruszać się samemu lub z przewodnikiem. Wybrzeża zaś porastają lasy mangrowe, gdzie żyje m.in. ok. 10 tys. nosaczy, pięknych małp z długimi, mięsistymi nosami.
Do BSB docieramy o zmierzchu. Nad drogą wjazdową czerwony neon "Allahu Akbar" (Allah jest wielki). Dziś nie zobaczymy wiele. Większość sklepów i kafejek zamykana jest o godz. 18, a w eleganckich restauracjach można jeść do 21. Szukamy więc noclegu. Chlubą stolicy jest siedmiogwiazdkowy hotel Empire, gdzie najtańszy nocleg kosztuje 500 dol. brunejskich (doba w apartamencie królewskim - ok. 22 tys.). My decydujemy się na skromniejszy hotel czterogwiazdkowy (160 dol. za dwójkę, w Brunei trudno o niższy standard). W każdym pokoju strzałka na suficie wskazuje kierunek na Mekkę, a na stoliku leży Koran.
Rano wypoczęci ruszamy do miasta. Po centrum będziemy poruszać się piechotą, do bardziej odległych miejsc dotrzemy taksówką (komunikacja publiczna jest słabo rozwinięta). Na ulicach jest mnóstwo samochodów osobowych dobrych marek - na jednego Brunejczyka przypadają trzy auta! Nie widać riksz, skuterów czy rowerów tak charakterystycznych dla krajów azjatyckich. Miasto wygląda skromnie. Poza dwoma pięknymi meczetami i paroma centrami handlowymi o imponującej architekturze, kapiącymi od złota, nic nie rzuca się w oczy. W centrum zaskakują nas domy o rozsypujących się elewacjach, dziurawe ulice i chodniki, sterty śmieci na skwerach.
Chwilę zatrzymujemy się na bazarze, gdzie handluje się przede wszystkim suszonymi i świeżymi rybami, frutti di mare , warzywami. Sprzedawcy są powściągliwie uprzejmi, nienachalni i pozwalają robić zdjęcia. Ceny dwukrotnie wyższe niż w sąsiedniej Malezji. Szokujące jest dla nas porównanie cen wody mineralnej i benzyny - litr wody kosztuje 1,5 dol. brunejskiego, benzyny - 53 centy!
Na drugim brzegu przecinającej miasto rzeki Brunei rozciąga się najstarsza dzielnica Kampung Ayer, jej historia sięga XV w. To prawdopodobnie największe na świecie skupisko domów na palach stojących w wodzie. Składa się z 28 wiosek i ciągnie przez 8 km wzdłuż brzegu rzeki. Mieszka tu ok. 30 tys. ludzi - jedna czwarta obywateli BSB.
Do Kampung Ayer płyniemy z centrum motorówką. Wychodzimy na drewniany, chybotliwy pomost, którego liczne odgałęzienia tworzą sieć chodników. Przy nich parterowe, zbudowane z byle czego domki, pokryte spadzistymi dachami z bambusa lub trzciny. Przeraża nas widok rozpadających się budynków i odór unoszących się na wodzie śmieci. Władze wielokrotnie próbowały przenieść mieszkańców na stały ląd, ci jednak nie chcieli się na to zgodzić. Wobec tego sułtan postanowił uczynić z wioski żywy skansen - otworzył go uroczyście dla turystów kilka lat temu.
Jeden z mieszkańców zaprasza nas do domu na herbatę. Przed drzwiami zostawiamy buty i siadamy na niskich krzesłach. Częstują nas zieloną herbatą w małych czarkach i ciastkami. Na ścianach, obok portretów sułtana i jego rodziny, wizerunki Mekki i wersety z Koranu. Oznacza to, że pan domu odbył pielgrzymkę do świętego miasta i ma prawo do tytułu hadżiego przed nazwiskiem. Nawet najbiedniejsi obywatele Brunei mogą raz w życiu na koszt sułtana pojechać do Mekki.
Wracamy do centrum, by zwiedzić dwa zachwycające meczety. Śnieżnobiały meczet sułtana Omara Alego Saifuddiena, ojca obecnego monarchy, to symbol Brunei. Wzniesiono go w 1958 r., a budowa pochłonęła 5 mln dol. amerykańskich. Kopuła głównego budynku i zwieńczenie minaretu, pokryte trzema milionami płytek z weneckiego złota, błyszczą w słońcu. Na sztucznej lagunie przed meczetem cumuje kamienna, bogato zdobiona kopia XVI-wiecznej ceremonialnej łodzi królewskiej (oryginał przepadł). Stąd sułtan w czasie świąt czyta publicznie Koran. Mamy pecha - jest czwartek, a w czwartki i piątki meczety są zamknięte dla turystów. Próbujemy więc zajrzeć do wnętrza przez uchylone drzwi, ale strażnik odpycha nas od wejścia, żądając, byśmy oddali mu aparat fotograficzny. Jakoś udaje nam się wyjść cało z opresji. Zobaczyliśmy jednak pięknie inkrustowany półszlachetnymi kamieniami mihrab, puszyste dywany sprowadzone z Arabii Saudyjskiej oraz włoskie marmury, chiński granit i belgijskie szkło w oknach i kandelabrach. Żałujemy, że nie udało nam się wjechać windą na szczyt 44-metrowego minaretu (od niedzieli do środy, w godz. 8-12).
Drugi meczet, największy w kraju, zwany przez mieszkańców Kiarongiem, poświęcony jest aktualnemu władcy. Wzniesiono go w 1993 r., w 25. rocznicę jego wstąpienia na tron. Szara kopuła inkrustowana jest złotem. Ruchomych schodów prowadzących na piętro do głównej sali modlitewnej używa tylko sułtan i jego rodzina (na co dzień przykryte są materiałem).
Kolejną atrakcją, którą oglądamy tylko z zewnątrz, jest Istana Nurul Iman - pałac sułtana (sułtan ma także kilkanaście rezydencji na całym świecie). Można go zwiedzać przez trzy dni w roku, pod koniec ramadanu. To ponoć największy pałac na świecie - ma trzy czwarte kilometra długości i pół kilometra szerokości. Zbudowano go w pierwszej połowie lat 90. XX w. w stylu modernistycznym, kosztował 350 mln dol. amerykańskich. Ma 1788 pokoi i salę balową na 4 tys. osób. W pałacu mieszka ośmioosobowa rodzina sułtana i 600 służących. Otacza go wspaniały park widoczny tylko z drugiego brzegu rzeki. Zatrzymujemy się pod okazałą bramą. Przez wysoką ścianę gęstej roślinności udaje nam się dostrzec fragmenty ciemnoszarych, surowych murów zwieńczonych złotą kopułą. Nagle na jezdnię wybiega strażnik i wstrzymuje ruch przed pałacem. Brama otwiera się i... sportowe lamborgini z następcą tronu księciem Al-Muhtadee Billah Bolkiahem pod eskortą policji z piskiem opon wyjeżdża z pałacu. Po chwili kremowym volkswagenem beetle do pałacu wjeżdża jego młodszy brat, a różowym volvo - jedna z księżniczek. Wieczorem, oglądając w hotelu telewizję, poznaliśmy przyczynę zamieszania pod pałacową bramą. Dzieci sułtana były zaangażowane w przygotowanie bankietu w hotelu Empire z okazji wizyty premiera Malezji.
Drugi dzień poświęcamy na muzea. W największym - Brunejskim (wstęp wolny) zwiedzamy działy historii naturalnej, etnografii, sztuki islamu oraz historii odkryć i eksploatacji złóż ropy naftowej i gazu. Zachwyca nas duży zbiór cudownie zdobionych egzemplarzy Koranu z całego świata - najstarsze z XI w.
Muzeum Technologii Malezyjskiej (wstęp wolny) rozczarowuje. Pokazano tu budowę domów na wodzie. Kilka chat i figury ludzi przed nimi wyglądają nienaturalnie, opisy są wyłącznie w języku malajskim. Szybko stąd uciekamy.
Najciekawsze jest Muzeum Regaliów (wstęp 5 dol.). Można tu obejrzeć m.in. rydwan, którym dawniej sułtan podróżował po kraju (ciągnęli go poddani), wykonane ze srebra i pokryte złotem zbroje, dwie złote korony inkrustowane szlachetnymi kamieniami, replikę tronu oraz prezenty od gości ze świata. Wszystko to mieści się w jednej sali o ścianach pokrytych warstewką złota. Na znak szacunku dla regaliów trzeba zdjąć - jest to obowiązkowe i ściśle egzekwowane przez strażników muzealnych.
W drodze na kolację przejeżdżamy obok jedynej w stolicy buddyjskiej świątyni. W BSB są także dwa kościoły chrześcijańskie.
W restauracji Steam Boat czekają na nas owoce morza, które sami przyrządzamy. Wrzucamy je do dwóch kociołków z wrzącym rosołem - łagodnym i pikantnym. Kelner dyskretnie udziela nam lekcji gotowania (obiad ok. 70 dol.). Z okna restauracji delektujemy się widokiem oświetlonego pałacu sułtańskiego.
Nazajutrz jedziemy autokarem do portu w Muarze, gdzie wsiadamy na prom na malezyjską wyspę Labuan. Ze smutkiem patrzymy na zaniedbaną bramę portową, na łuszczącą się farbę.
Spoglądając na oddalające się Brunei, zastanawiamy się nad jego przyszłością. Pokłady ropy i gazu, główne źródło dochodów państwa, wyczerpią się za 20 lat. Być może sułtan, wzorem Dubaju, postawi na turystykę? Na razie Brunei nie oferuje wielu atrakcji. Na obejrzenie kraju wystarczą dwa, trzy dni. Surowe prawo koraniczne i prohibicja zniechęcają wielu turystów do pozostania tu dłużej (istnieje np. oficjalny zakaz okazywania sobie czułości publicznie, a patrole policji obyczajowej ścigają pary trzymające się za ręce, jeżeli nie są one małżeństwem). I choć podobno Brunei odwiedza rocznie kilkaset tysięcy turystów, podczas dwudniowego pobytu wydawało się nam, że jesteśmy tu jedyni...
Dojazd: KLM do Kuala Lumpur (ok.3,2 tys. zł), potem Air Brunei (299 dol. w jedną stronę) lub tanią linią Air Asia (199 dol.) do BSB; autokarem z malezyjskiego stanu Sarawak lub promem z Sarawaku lub Sabahu (ok. 20 dol. brunejskich)
Waluta: dolar brunejski; 1 dol. amerykański = 1,46 dol. brunejskiego
Głową państwa i szefem rządu od 1968 r. jest sułtan Haji Hassanal Bolkiah Mu'izzaddin Waddaulah, 29. monarcha z dynastii zapoczątkowanej w XVI w. przez piątego sułtana Bolkiaha I. Poślubił trzy kobiety, z jedną się rozwiódł. Starsza żona jest królową i matką następcy tronu, młodsza (była prezenterka telewizji malezyjskiej) urodziła sułtanowi najmłodsze dziecko. W sumie sułtan ma 11 dzieci - sześć córek i pięciu synów. Rozwiedziona żona mieszka z dziećmi w osobnym pałacu. Monarcha jest namiętnym graczem w polo i kolekcjonerem luksusowych samochodów. O jego życiu krążą legendy. Uwielbia przyjęcia i wydaje je bardzo często. 15 lipca 2006 r. hucznie obchodził 60. urodziny. W 1998 r. najstarszy syn sułtana, książę Al-Muhtadee Billah Bolkiah, został oficjalnie wyznaczony na następcę tronu.
Brunei jest monarchią konstytucyjną, sułtan ma pełnię władzy ustawodawczej i wykonawczej, jest głową państwa i szefem rządu. Jedyną legalną partią jest Zjednoczona Partia Narodowa. Podstawą gospodarki jest wydobycie i eksport ropy naftowej i gazu ziemnego (jednego z najczystszych na świecie), które dostarczają 90 proc. wpływów do budżetu. Grunty orne, na których uprawia się ryż, maniok, melony, banany, ananasy, zajmują niewiele ponad 1 proc. powierzchni kraju. 80 proc. żywności pochodzi z importu.