Do Petera trafiam przez znajomych znajomych znajomych. Przez obiady, lunche, rozdane wizytówki. Długa droga do tak naprawdę zupełnie zwyczajnego człowieka, który chciał praktykować religię po swojemu.
Młodzi Chińczycy dla obcokrajowców mają swoje chińskie imiona. Peter delikatnie sugeruje, że woli, żeby się do niego zwracać angielskim imieniem niż chińskim: - Chińskie imię może być dla ciebie za trudne - zaczyna najpierw. A kiedy protestuję, dodaje z naciskiem: - Wiesz, moje chińskie imię znaczy "Propaganda". Może łatwiej jednak będzie ci używać "Peter".
31-letni rodowity szanghajczyk pochodzi z robotniczej rodziny - oboje rodzice pracują w fabryce, zarabiają po 1,2 tys. juanów miesięcznie (ok. 400 zł). Oszczędzali na naukę syna, więc Peter skończył studia, mieszkał i pracował w Stanach Zjednoczonych, teraz pracuje na państwowej, ale dobrze płatnej posadzie, stać go na 100-metrowe mieszkanie, które warte jest teraz 1 mln juanów (ok. 336 tys.). Namówił też brata do skończenia studiów i brat z robotnika wskoczył na pozycję biedniejszego urzędnika - zarabia ok. 2 tys. juanów. Jest żonaty i ma 4-miesięczne dziecko.
Rozmawiamy w kawiarni pięciogwiazdkowego hotelu, bo Peter należy do tej części klasy średniej, która w byle jakich miejscach się nie pokazuje. Garnitur, dobra koszula bez krawata, raczej szaro niż kolorowo. Dlaczego chciałeś się spotkać? - Bo wam, obcokrajowcom się wydaje, że w Chinach nie ma wolności religii. A owszem, jest. Nikt do nas nie przychodzi, nikt nam nie przeszkadza. Nie mamy tu całkowitej wolności, ale mamy wolność częściową. Nie narzekamy. Nie wychylamy się, ale też nie mamy problemów. Nie należysz do oficjalnego Kościoła. - Nie. To nie jest ani Kościół podziemny ani Kościół oficjalny. Do Kościoła podziemnego, rodzinnego należą głównie robotnicy. To zamknięte kręgi uboższych ludzi. Cudzoziemcy, którzy tu mieszkają w ogóle nie mają do nich dostępu. Ja pomyślałem, żeby stworzyć coś takiego dla ludzi z klasy średniej, ludzi wykształconych, utalentowanych. Czyli kto do niego należy? - Studenci, nauczyciele, wykładowcy, białe kołnierzyki - klasa średnia. To Kościół ewangelicki. Nie ma nas wiele. Nie ma lidera i struktury. Ale cieszymy się sporą popularnością na uniwersytecie. Gdzie się spotykacie? - Nie mamy kościoła. Czasami w prywatnych domach, czasami na uniwersytecie. W Szanghaju jest sporo zagranicznych kościołów, szczególnie z Korei, mają swoich księży, pieniądze, swoje kościoły. Czasami spotykamy się też u nich. Ludzie, z którymi tu rozmawiałam, którzy robią kariery w zagranicznych firmach albo właśnie kończą studia, robią zdziwione oczy, kiedy pytam o religię. Mówią, że jej nie potrzebują. - W Szanghaju najwięcej mówi się o pracy. Praca, praca, praca. Trudno ją znaleźć, szczególnie młodym, zaraz po studiach. Wbrew pozorom nie jest łatwo zarobić tu pieniądze. A kiedy ludziom się przestaje powodzić, zaczynają szukać wsparcia, innych ludzi. I tak trafiają do nas. Z jednej strony coraz więcej ludzi nie potrzebuje religii, z drugiej, więcej niż dotychczas zaczyna wierzyć w Boga. Kiedy zaczęliście działać? - Jeszcze jak byłem na studiach. Organizowaliśmy spotkania na uniwersytecie. Wielu ludzi, szczególnie z Zachodu mnie pyta, czy my wierzymy inaczej. Jak to u nas jest z praktykowaniem religii. Normalnie. W każdą niedzielę chodzimy do kościoła, modlimy się. Naprawdę nie ma tu nic nadzwyczajnego. Chiny się zmieniają. Nie można używać starych narzędzi do opisywania dzisiejszych czasów - i Peter opowiada, jak to w dziesiejszych Chinach przeplatają się losy bardzo bogatych i bardzo biednych, którzy na prowincji żyją za 400 juanów rocznie. Peter wierzy w Chiny i idealistycznie wierzy w przywódców: - Jak poczytasz naszego prezydenta Hu Jintao, to on pisze, że Chiny powinny wykonać dwa kroki. Pierwszy: wzbogacić się. Drugi: zapewnić harmonijny, równy rozwój wszystkim obywatelom. Ten drugi krok jest bardzo ważny. Jak go osiągniemy, czeka nas już tylko świetlana przyszłość.