Wschodnia Turcja. Pierogi pod Araratem

Naszym celem był Ararat. Chcieliśmy choć z daleka rzucić okiem na ten pięciotysięcznik. Udało się zobaczyć dużo więcej...

Kupiliśmy najtańsze bilety na pociąg z Divrigi do Erzurum (6,15 liry, ulgowy 5, 1 lira = 2,10 zł). Za oknami powoli przesuwały się krajobrazy Anatolii: góry i rzeka wijąca się między nagimi skałami, potem rozległe płaskowyże ze stadami owiec i kóz. Mijaliśmy malutkie stacyjki, coraz biedniejsze miejscowości, w których widzieliśmy coraz więcej wojska...

***

Do Erzurum dotarliśmy pod wieczór. Miasto zaniedbane, rozkopane ulice, kurz, brud, szare bloki wzdłuż głównej ulicy. I ani śladu turystów. Znaleźliśmy tani (10 lir za osobę) hotelik w ciasnej uliczce - używana pościel, grzyb na ścianach, niedziałająca spłuczka w toalecie, okna na ulicę. Chcieliśmy zostawić bagaż, pójść do miasta i coś zjeść. W małej restauracyjce klienci siedzieli nad miskami zupy z soczewicy. Zamówiliśmy dwie porcje kofteci (kulki mięsne w sosie z duszonych warzyw) i sałatkę ze świeżych warzyw (w sumie 9,50). Tego dnia ze zwiedzania nic nie wyszło - szybko zapadł zmrok, a Erzurum nie jest dobrze oświetlone. Mimo to po głównej ulicy przechadzały się do późna w nocy całe rodziny. Na trawniku pasły się owce, nic sobie nie robiąc z przejeżdżających obok samochodów.

Wcześnie rano poszliśmy szukać zabytków, które znaliśmy z przewodnika. Największe wrażenie zrobiły na nas medresy Cifte i Yakutiye (wstęp wolny). Cifte powstała w połowie XIII w. Po obu stronach wejścia z bogato rzeźbionym seldżuckim portalem wznoszą się masywne wieże minaretów z czerwonej cegły i niebieskiego fajansu. Medresa nigdy nie została ukończona z powodu najazdu Mongołów. Zostawili oni po sobie Yakutiye Medresessi - seminarium duchowne z początku XIV w. w ozdobnym stylu seldżucko-mongolskim. Z dwóch pięknie zdobionych minaretów zachował się jeden i podstawa drugiego. Kiedy oglądaliśmy wznoszący się obok meczet Lala Mustafa Camii, przy wejściu tłoczyły się dzieci, każde z książką pod pachą. Przekrzykiwały się i popychały, niewiele sobie robiąc z powagi miejsca. Obeszliśmy niewielkie stare miasto pełne ślicznych, choć zaniedbanych uliczek. W zaułkach przed kamienicami paliły się kominki modlitewne. Wzdłuż resztek murów stało kilka niskich krzesełek, palenisko z imbrykiem i koślawy parasol. W tak zaimprowizowanej kawiarence gospodarz proponował orzeźwiają herbatę miętową. Niedaleko dwóch chłopców ustawiło stragan pod brezentową plandeką. Piętrzyły się na nim brzoskwinie, jabłka, gruszki, winogrona, arbuzy, melony i rozmaite warzywa. Zrobiliśmy im zdjęcia, a oni nie tylko nie protestowali, ale wręczyli nam po wielkiej żółtej gruszce.

Przed południem spakowaliśmy plecaki i udaliśmy się taksówką (2,50 liry) na dworzec. Z biletami do Dogubayazit nie było problemu - ruszyliśmy w kierunku granicy irańskiej. Podróż przez pokrytą rdzawymi górami Wyżynę Anatolijską trwała cały dzień.

***

Ararat ukazał się późnym popołudniem. Podobno zazwyczaj jego wierzchołek kryją chmury, ale tym razem prezentował się w całej okazałości. Ośnieżony szczyt wyrastający z zupełnie płaskiego, pustynnego krajobrazu wyglądał surrealistycznie. Zachodziło słońce, kiedy dotarliśmy do Dogubayazit, przygranicznego miasteczka pełnego żołnierzy, obskurnych zabudowań i podejrzanie wyglądających typów. Obskoczyli nas naganiacze, przekrzykując się i ciągnąc każdy w swoją stronę. Daliśmy się namówić szczupłemu Kurdowi, który obiecał zawieźć nas na oddalony o parę kilometrów kemping. To był świetny wybór! Kemping Murat leży na wysokości 2000 m n.p.m. Ponad nim wznosi się wspaniały pałac Ishaka Paszy, w nocy bajkowo podświetlony. Widok był cudowny: morze gór, za które chowało się wielkie pomarańczowe słońce.

Dostaliśmy miejsce w betonowym baraczku, był posprzątany, łóżka z czystą pościelą (4 liry od osoby). Poczuliśmy się jak zagubieni wędrowcy w domu górskich pasterzy. Właściciel kempingu Saiem zaprosił nas do restauracji. Okazało się, że przywiózł nas tu jego kuzyn Mustafa, że jeden z braci Saiema mieszka w Warszawie, a on sam zna wielu Polaków. Nas też od razu zaliczył do grona najbliższych znajomych, zaprosił na raki (wódka anyżowa) i arbuzy. Dołączyły do nas dwie młode Francuzki, które właśnie wróciły z trzydniowej wyprawy na Ararat, górę, na której według legendy osiadła Arka Noego. Z ich opowieści wynikało, że wspinaczka zajmuje ok. czterech dni, idzie się gęsiego z tłumem turystów. Znacznie przyjemniej wspominały jednodniową wędrówkę po górach w okolicy kempingu. Nasz początkowy zapał, żeby zostać tu dłużej i zdobyć Ararat, opadł. W dodatku taka wyprawa kosztuje ok. 300 euro od osoby (sprzęt, przewodnik, noclegi, jedzenie i pozwolenie na wejście na szczyt). Obiecaliśmy sobie, że kiedyś tu wrócimy, by zmierzyć się z górą.

Tymczasem spontanicznie rozkręciła się zabawa przy muzyce. Najpierw śpiewała i tańczyła grupka młodzieży z Izraela. Potem w tany puściła się obsługa restauracji i goście Saiema - sami mężczyźni. Tańczyli w rzędzie, trzymając się za ramiona, przesuwali się, podskakując to w lewą, to w prawą stronę. Daliśmy się zaprosić i my, ale wraz z coraz szybszym rytmem, nadążanie za skocznymi Kurdami okazało się niełatwe. Tańce, opowieści okraszane raki i soczystymi arbuzami przeciągnęły się do drugiej w nocy.

Nazajutrz obejrzeliśmy pałac Ishaka Paszy z przełomu XVII i XVIII w. (otwarty 8.30-17, wstęp 5 lir). Wygląda zjawiskowo w surowym górskim krajobrazie. Jego bogata architektura to konglomerat stylu seldżuckiego, osmańskiego, gruzińskiego, perskiego i ormiańskiego. Jest piękny, mimo że dosyć zniszczony. Przechodząc z komnaty do komnaty, z jednego wewnętrznego dziedzińca na drugi, odpoczywając przy fontannie, zerkając przez pałacowe okienka, można wyobrazić sobie, jak wyglądało życie mieszkających tu kurdyjskich wodzów. W podłogach niektórych pomieszczeń widać kanały - pozostałości centralnego ogrzewania, kanalizacji i wodociągów.

Naprzeciwko pałacu stoi meczet, grobowiec i ruiny fortecy, prawdopodobnie z XIII-VII w p.n.e. oraz pomalowany w pasy XVIII-wieczny grobowiec kurdyjskiego pisarza Ahmediego Hani.

Potem Saiem zaprosił nas na wycieczkę do gorących źródeł, kilkanaście kilometrów za Dogubayazit. Jechaliśmy przez półpustynne tereny, na których szukały pożywienia biało-czarne owce i kozy. Z dziwnych wapiennych tworów wytryskiwała gorąca, słona woda. Wokół dwóch niewielkich betonowych basenów stały kobiety w czarnych szatach zakryte od stóp do głów, baraszkowały dzieci, a nad wszystkim unosił się zapach siarki. Zarezerwowaliśmy jeden z basenów i spędziliśmy w nim póltorej godziny. Woda była naprawdę gorąca, wydawało nam się, że się w niej ugotujemy. Zanurzyliśmy się jednak, a nawet przepłynęliśmy ze dwie długości basenu. Po kąpieli trochę kręciło się w głowie, ale czuliśmy niezwykłą lekkość i krążącą żywo krew. Saiem zrobił nam masaż, po którym poczuliśmy się jeszcze lepiej. Wracając, słuchaliśmy popularnych kurdyjskich pieśniarzy Zyenela i Kenana Vardika. Jechaliśmy powoli przez niezmierzone przestrzenie. Od czasu do czasu widać było ubogie domki z kamienia o dachach porośniętych trawą. W rozedrganym od gorąca powietrzu tworzyły się minitrąby powietrzne.

Po drodze zrobiliśmy zakupy - kolacją chcieliśmy odwdzięczyć się za miłą gościnę. I tak na wysokości 2 tys. metrów w kuchni kempingowej restauracji, w otoczeniu kurdyjskich kucharzy robiliśmy ruskie pierogi. Zabawa była świetna, choć szef kuchni był niezadowolony, że kobiety kręcą się po jego królestwie. Poczęstowaliśmy pierogami wszystkich gości kempingu, a potem bawiliśmy się do rana przy raki i kurdyjskiej muzyce.

***

Do Vanu ruszyliśmy rano dolmuszem (10 lir od osoby). Samochód wzniecał tumany kurzu, który osiadał na twarzach, włosach i zapakowanych na dachu plecakach. Podróż przerywali wojskowi, sprawdzający nasze dokumenty. W Vanie przesiedliśmy się do rejsowego autobusu z klimatyzacją i pojechaliśmy brzegiem jeziora Van do Tatvanu na jego zachodnim brzegu. Miasteczko nie jest specjalnie urodziwe, ale pięknie położone nad wodą, z ośnieżonymi górami w tle.

Jezioro Van powstało po wygaśnięciu wulkanu Nemrut Dagi (na północ od Tatvanu, nie mylić z parkiem narodowym i szczytem o tej samej nazwie w okolicy Kahty). Woda ma mocny odczyn zasadowy, dzięki czemu można prać bez detergentów. Chcąc się wykąpać, pojechaliśmy do miasteczka Ahlat. Skusiły nas zapewnienia poznanego w busie chłopaka, że jest tam najładniejsza w okolicy plaża, a w dodatku można obejrzeć stary seldżucki cmentarz. Drogę do Ahlat umiliła nam dyskusja z przewodnikiem na temat wstępowania Turcji do Unii Europejskiej. Zapewniał nas, że Europa nie może się obyć bez młodego, dynamicznego i pracowitego tureckiego społeczeństwa. Bardzo nam zaimponowała jego narodowa duma.

Niestety, plaża mocno nas rozczarowała. Szarawy piasek, poprzerastany trawą, na której pasły się krowy. Betonowy deptak wzdłuż wybrzeża, posterunek żandarmerii i... ani jednej kobiety. Oprócz nas na piasku wygrzewali się wyłącznie panowie, niektórzy z dziećmi - czułyśmy się trochę nieswojo.

Po kąpieli obejrzeliśmy miasteczko - nieduże, odrapane, kilka sklepów i warsztatów, do których mało kto zagląda. Pasmanteria i sklep z gospodarstwem domowym wciągnęły nas na prawie dwie godziny. Potem obejrzeliśmy grobowce seldżuckie z podobnymi do stel kamieniami nagrobnymi z szarego lub czerwonego wulkanicznego tufu. W ciągu wieków trzęsienia ziemi poustawiały kamienie pod różnymi kątami, wyglądają jak wielkie zęby. Nagrobki pokryte są pajęczyną misternych wzorów i inskrypcji. Przy cmentarzu jest też meczet i małe muzeum, w którym można obejrzeć urartyjską i bizantyjską biżuterię (wtorek - niedziela godz. 8-12, 13-17, wstęp 2 liry).

Następnego dnia wybraliśmy się w góry. Polecono nam zorganizowany wyjazd busem odjeżdżającym z centrum Tatvanu, gdy zbierze się odpowiednia liczba chętnych (10 lir od osoby). Po godzinie czekania grupa tureckich żołnierzy na przepustce wypełniła wolne miejsca. Samochodzik opuścił miasto i zaczął wspinać się mozolnie na szlak prowadzący do powulkanicznych górskich jezior. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy, żeby podziwiać widoki, poczuć wydobywające się z ziemi gorące powietrze i przyjrzeć się z bliska dziwnej roślinności porastającej brzegi jeziorek. Wycieczka zakończyła się dwugodzinnym postojem przy jednym z nich. Pływaliśmy w ciepłej jak zupa wodzie, podziwiając majestat gór. Nasi towarzysze podróży wyciągali z portfeli - każdy po kolei - upozowane zdjęcia swoich dziewczyn. Spotkaliśmy też poznane na kempingu w Dogubayazit Francuzki, które zbierały siły przed wejściem na szczyt wulkanicznej góry.

***

Autobus do Urfy wlókł się niemiłosiernie. Przyjemność podziwiania gór, płaskowyżów i dawnych koryt rzek zakłócały częste kontrole dokumentów, korki (drogi w przebudowie) i zepsuta klimatyzacja w autobusie. Dotarliśmy na miejsce po dziewięciu godzinach jazdy (435 km, bilet 20 lir), więc czas na zwiedzanie świętego miasta proroków skurczył się do kilku godzin wieczornych i poranka następnego dnia. Najpierw jednak musieliśmy znaleźć nocleg. Jeden z naganiaczy przebił innych niezłą ceną (10 lir za osobę) i obietnicą, że dom znajduje się blisko centrum. Rzeczywiście tak było. Pensjonat mieścił się w skromnym kamiennym domostwie z niezadaszonym patio, wokół którego były trzy pokoje dla gości i łazienka z dachem z gęsto ułożonych gałęzi. W skromniutkich pokojach była jednak klimatyzacja, a w łazience prysznic. Wprawdzie z umywalki wychodziły malutkie gekony, ale to nam nie przeszkadzało.

Choć zapadała już noc, pobiegliśmy na miasto. Mimo wieczornej pory było bardzo gorąco (42 stopnie). Jak wyjaśnił nam gospodarz, parę dni temu skończyły się 50-stopniowe upały nękające Urfę przez całe lato. W słynnych Ogrodach Różanych było mnóstwo ludzi. Całe rodziny spędzają tu wieczory, odpoczywając od lejącego się z nieba żaru. Legenda głosi, że Abraham (Wielki Prorok muzułmanów) postanowił zniszczyć czczonych w Urfie pogańskich bogów. Próbował to udaremnić asyryjski król Nemrod, skazując go na spalenie na stosie. Bóg zamienił jednak ogień w wodę, rozżarzone węgle w ryby, Abraham zaś uniósł się w powietrze i wylądował na różanym klombie. Na pamiątkę tego wydarzenia miały powstać wspaniałe ogrody, zajmujące dużą powierzchnię zabytkowej części Urfy. W parku znajdują się herbaciarnie, w których podaje się herbatę miętową. Są też dwa prostokątne stawy pełne świętych karpi, ryby pływają również w kanałach nawadniających ogrody. Karpie są hołubione i wolno je dokarmiać tylko pożywieniem sprzedawanym przez uprawnionych do tego handlarzy. Stawy zasila źródło wypływające u stóp wzgórza Dalmacik, na którym wznosi się forteca, wspaniale wyglądająca w świetle reflektorów. Nie wiadomo, kiedy powstała. Być może w czasach hellenistycznych, w czasie wypraw krzyżowych lub w okresie panowania tureckiego. W dalszej części Starego Miasta - Dergah - znajduje się kompleks meczetów. Urfa, miejsce związane z życiem Abrahama, jest celem licznych pielgrzymek. Wierni przybywają do obrzeżonego kolumnami dziedzińca Hazreto Ibrahim Hililullah (Prorok Abraham Przyjaciel Boga) i do jaskini, w której według legendy urodził się i spędził siedem lat życia prorok Abraham (oddzielne wejścia dla kobiet i mężczyzn). Obiekty są otwarte i udostępnione wszystkim, trzeba jednak uszanować miejsca kultu i modlitwy skromnym ubiorem i spokojnym zachowaniem.

Rano wybrałyśmy się na bazar, wzniesiony w przeważającej części w połowie XVI w. W wąziutkich zadaszonych uliczkach, istnym labiryncie, sprzedaje się wszystko: od owczych skór, dywanów, jedwabiu, przez plastikowe naczynia, biżuterię, po przyprawy, tytoń, owoce, warzywa. Gdzieniegdzie pracują rzemieślnicy. Lecą snopy iskier, stukają młotki, terkoczą maszyny do szycia. W dawnym karawanseraju urządzono herbaciany ogródek, w którym na niskich stołeczkach przesiadują mężczyźni. Grają w warcaby, popijają herbatę, dyskutują. Wielu ubranych jest w tradycyjne szarawary, na głowach mają chustki lub turbany. Kobiety poruszają się po bazarze grupkami. Jedne przepiękne, o jasnej karnacji, z bardzo ciemnymi rzęsami i lazurowymi oczami. Inne mają ciemne twarze pokryte tatuażami, noszą brązowe czadory obszyte złotymi lamówkami. Wyglądają tajemniczo i trochę groźnie. Przez uliczki przepychają się skutery, głośno trąbiąc, hałasują motorowery, biegają sprzedawcy simitów (obwarzanki z sezamem), lawirują z tacami herbaciarze, ich pomocnicy taszczą na plecach okrągłe baniaki z napojem, wszyscy krzyczą... Pachnie egzotycznym Bliskim Wschodem - do Syrii jest stąd nie więcej niż 50 km.

***

Obładowani ozdobami z cieciorki, jedwabnymi szarawarami i pachnącymi mydłami zapakowaliśmy się do dolmusza, który z rozległych równin dawnej Mezopotamii powiózł nas w góry Taurus, do Kahty. Po drodze przytrafiła nam się przygoda przypominająca sceny z filmu "Babel" Alejandra Inarritu: w pewnym momencie coś uderzyło w szybę od strony kierowcy, szkło rozprysło się, raniąc go w twarz, omal nie wylądowaliśmy w rowie. Po chwili odpoczynku na najbliższej stacji kierowca doszedł nieco do siebie i dowiózł nas do Adiyamanu, gdzie kazano nam się przesiąść do następnego dolmusza. Już bez przeszkód dotarliśmy do Kahty, gdzie od razu złowił nas właściciel hotelu organizujący wycieczki na Nemrut Dagi (100 lir, w tym nocleg dla całej naszej trójki). Załadowaliśmy się wraz z turecką rodziną do terenowego samochodu i ruszyliśmy w kierunku reklamowanej jako ósmy cud świata góry Nemrut Dagi (wycieczki są tak zaplanowane, by dotrzeć tam o wschodzie lub zachodzie słońca). Samochód wdrapywał się krętymi ścieżkami coraz wyżej i wyżej. Po drodze zatrzymaliśmy się przy gigantycznym moście z czasów rzymskich, zbudowanym w II w n.e. na cześć cesarza Septymiusza Sewera, jego żony i synów. Trzy z czterech zachowanych kolumn stoją u podstaw mostu, który został niedawno odbudowany (zawalił się pod cysterną z ropą naftową wydobywaną w okolicy). Następnym przystankiem były ruiny XII-wiecznego zamku mameluckiego przyklejonego do skał nad wioską Kocahisar (mamelucy byli jeńcami, przeważnie pochodzenia tureckiego i kaukaskiego, którzy na dworach władców perskich i egipskich zyskali wielkie znaczenie jako ich gwardia przyboczna, w Egipcie w XIII w. byli panami kraju). Zamku nie da się zwiedzać z bliska, ponieważ ruiny nie są zabezpieczone, mogą osuwać się kamienie. Po kolejnych dwóch kilometrach górskiej drogi docieramy do ruin starożytnej Arsamei. Znajduje się tutaj stela z płaskorzeźbą boga słońca, podstawy dwóch innych stel oraz dwie podziemne świątynie, do których prowadzi 158-metrowy tunel wykuty w skale. Grecka inskrypcja nad wejściem opisuje założenie Arsamei.

W kierunku Nemrut Dagi pojechaliśmy 15-kilometrowym skrótem, przejezdnym tylko przy dobrej pogodzie. Kierowca ostrożnie pokonywał ostre zakręty nad przepaściami. Po trzech godzinach dotarliśmy pod szczyt. Czekały tu osły, ale my postanowiliśmy się wspiąć. Sporego wysiłku wymagało pokonanie 500 m stromego odcinka pokruszonych skał, osuwających się spod nóg. Nagrodą były widoki z wysokiego na 2150 m Nemrut Dagi: jak okiem sięgnąć, szczyty oświetlone promienami zachodzącego słońca, spowijające się w wieczorne mgły. Od zachodu błyszczało ogromne sztuczne jezioro Atatürka, powstałe po wybudowaniu tamy. Nemrut Dagi słynie z heirotezjonu - połączenia świątyni i grobowca Antiocha I. To, co pozostało z budowli, nadal robi wrażenie. Na kamiennych tarasach siedzą posągi bogów i samego Antiocha, który uważał się za spokrewnionego z Apollem, Fortuną, Zeusem i Heraklesem. Niektóre z kilkumetrowych rzeźb nie mają głów, gdyż pospadały w czasie trzęsień ziemi - ustawiono je przed posągami. Rzeźby emanują mocą i spokojem. Świątynia składa się z platformy wschodniej i zachodniej. Pomiędzy nimi usypana jest góra kamieni, pod którą prawdopodobnie mieści się grobowiec Antiocha i jego trzech kuzynek. Najlepiej zachowane są posągi od strony wschodniej, która niestety nie była oświetlona. Zachodzące słońce padało na majestatyczne głowy posągów i płaskorzeźby od zachodu.

Wróciliśmy do Kahty, gdzie spędziliśmy miły wieczór, jedząc arbuzy i rozmawiając. Tak dobiegła końca nasza podróż po wschodniej Turcji. Przed nami była jeszcze Kapadocja, ale to już całkiem inna historia.

Więcej o: