Wczasy w Bułgarii. Mala Byala

Jest tutaj wszystko, co do szczęścia potrzebne. Słońce, ciepłe morze, piaszczysta plaża i niewielu turystów. A że droga daleka, no to w drogę!

- Kiedy padało ostatni raz? - zapytałam naszą gospodynię. - W marcu - odpowiedziała. Była druga połowa lipca. Podczas naszych wczasów w Bułgarii nie spadła ani kropla deszczu. A tu dowiaduję się od koleżanki, która była przed nami, że lało przez trzy dni, a od kolegi, który właśnie wrócił, że miał długi deszczowy tydzień. No, ale oni nie byli w Byalej.

***

Po tym, jak w zeszłym roku po raz kolejny wracaliśmy znad Bałtyku, owszem, "najodowani", ale też wychłostani wiatrem i deszczem, postanowiliśmy zmienić morze. Tropem wspomnień z mojego dzieciństwa - namiot, "maluch", rodzice i ja - wybraliśmy się do Bułgarii. Wyprawa liczyła dwie osoby dorosłe i dwójkę dzieci. Podróż zajęła nam niecałe dwie doby (w jedną stronę). Z przerwami. Przystanków miało być więcej (po drodze tyle ciekawych miejsc), ale upał w drugiej połowie lipca był tak dotkliwy, że nikt nie miał na nie ochoty. Oglądaliśmy więc Rumunię z okien samochodu, Słowację i Węgry przejechaliśmy nocą. Na dzieciach największe wrażenie zrobiły rumuńskie elektrownie i pola naftowe. Potężne kominy wyrastały niespodziewanie na spalonych słońcem pustkowiach, mijało się je na dotknięcie ręki. Sporo emocji było w górach. Wybraliśmy trasę przez Fogarasze, takie nasze Tatry. Wąsko, ostre zakręty, prace drogowe, duży ruch, a rumuńscy kierowcy - waleczni i niebezpieczni - wyprzedzają na ciągłej, serpentyny im niestraszne. Wzdłuż malowniczej drogi, która przecina góry z północy na południe wiedzie kolejowy szlak. Tory ukryte są w tunelach naturalnych i betonowych, imponujących, dość ponurych budowlach. Rumunię pożegnaliśmy w porcie Calafat. Zauroczyła nas jego nazwa pachnąca egzotyczną przygodą. W rzeczywistości - nic szczególnego, może tylko doskonale równoległe i prostopadłe ulice. Krążyliśmy po nich trochę, bo przy drogowskazie do portu stał znak "Zakaz wyjazdu". W końcu postanowiliśmy go zlekceważyć. Przeprawa przez Dunaj odbywa się co kilka godzin. Zdążyliśmy na ostatni prom o godz. 23. Pani przy szlabanie pobiera opłatę turystyczną 6 euro, pani w okienku liczy za samochód i od głowy - dzieci poniżej 7 roku życia gratis (mamy jedno takie dziecko) - płacimy 29 euro. Załadunek promu rozpoczyna się z półgodzinnym opóźnieniem. - Lumeny, lumeny! - krzyczy pracownik portu, krzyżując palce. Przy wjeździe trzeba wyłączyć światła. Ustawiają nas na pokładzie tak ciasno, że ledwo da się otworzyć drzwi. Dunaj nocą. Zapach mułu i proszku do prania (ładunek jednej z ciężarówek?), w oddali mrugają bułgarskie światła, nad naszymi głowami fruwają śmieci. Kierowcy robią porządek w szoferkach. - To tak można? - dziwią się dzieci. Dobijamy do brzegu. Widyń (Vidin) wita nas, wyciągając rękę po euro za ubezpieczenie (mamy polskie, ale pani w budce nie przyjmuje tego do wiadomości) i za winietkę. Omijając centrum, kierujemy się na Montanę. Tu dopada nas sen, na parkingu za miastem. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zasypiałam z myślą: "Szkoda trochę Widynia, meczetu zwieńczonego sercem, a nie półksiężycem i twierdzy Baba Wida". Byłam wykończona.

***

Jest popołudnie, kiedy oczom naszym ukazuje się Morze Czarne. Warna. - Ta Bapha to Warna? - upewniał się po drodze Jasiek, pokolenie bez cyrylicy w szkole. Żar leje się z nieba. Spragnieni, pijemy w McDolandzie colę, która smakuje tak, jak jeszcze nigdy w życiu. W stronę Burgas ruszamy z postanowieniem, że rozbijamy namioty na pierwszym campingu. - Kameija! - wołam. Za późno. Mkniemy dalej. - Škorpilovci w lewo! W samą porę. Pierwszy ośrodek w ruinie, drugi wygląda jeszcze gorzej (zakaz wstępu). W trzecim nikt nie mówi w innym języku niż bułgarski, kierowniczka poszła już do domu. - Czytałam, że w Škorpilovci są piękne szerokie plaże - nie chce mi się wsiadać do samochodu. Chłopakom nie chce się wysiadać. Następna będzie nasza Byala. Byale są w Bułgarii dwie. Obie z przeszłością, ale jedna drugiej nierówna. Naddunajska leży w zakolu rzeki Jantry. Założona w drugiej połowie XVI w., służyła Turkom za osiedle wojskowe. Byala czarnomorska to osada, której początki sięgają III wieku przed Chrystusem, niektórzy twierdzą nawet, że jest o 300 lat starsza. Słynie z winogron, win i ryb. Jako pierwsi osiedlili się tu Trakowie. Starożytni Grecy wznieśli w pobliżu fortecę Aspro. Do zjednoczenia Bułgarii w 1885 r. przez Byalą przebiegała granica między Księstwem Bułgarskim a Rumelią Wschodnią (prowincja Turcji). Dziś ma 2,5 tys. mieszkańców. Ryzyko czasem się opłaca. Bez rezerwacji, ale też bez zadatków i bez pośpiechu. Panie w bialskiej restauracji (jak to swojsko brzmi - nasz samochód ma bielsko-bialską rejestrację) rysują na kartce drogę do dzikiej plaży. Powiedziałam, że u nas palatka . - Jak palatka , to tylko tam - odpowiedziały po swojemu. - Napravo (bułgarskie "napravo" to polskie "prosto"). Ledwo ruszamy, z przeciwka nadjeżdża w tumanach białego pyłu golf na polskich numerach. - Polacy! - woła kierowca. Ma na imię Marcin, jest szefem obozu młodzieżowego. - No kochani, gdzie wy z dziećmi na dziką plażę - kręci głową. - Przecież tutaj jest gdzie spać - i prowadzi nas do małego domku w końcu ślepej uliczki. Ulica Dwunasta, boczna od Zdravko Bombova. Brzmi nieźle. Ustalamy z gospodynią: 5 euro za osobę, nie licząc naszego młodszego. Mamy do dyspozycji pokój z trzema łóżkami i szafą, kuchnię wyposażoną we wszystko, co potrzebne, łazienkę świeżo po remoncie i taras, na którym będziemy jeść, a dorośli, jak się okaże, także spać. Do plaży 15 minut spacerem, z obowiązkowym przystankiem w sklepie, gdzie na nasze nieszczęście mają wszystkie możliwe rodzaje żelków. Aha, nasz "czas" to bułgarska godzina, a dziękujemy z francuska, mówiąc "mersi".

***

Plaża w Byalej (strzeżona) jest wąska, piasek składa się głównie ze zmielonych muszelek, miejscami sporo glonów, za to ludzi mało, choć to szczyt sezonu. Parasole rozstawione w komfortowych odległościach. Każdy ma parasol, bo bez cienia nie da się wytrzymać. Piasek parzy, skóra skwierczy. Najbezpieczniej jest po godz. 15, kiedy słońce kryje się za skałami. Nad Morzem Czarnym nie ma romantycznych zachodów. Nie da się też wędrować brzegiem na takie odległości jak u nas. Z Byalej w stronę Warny można przejść zaledwie 15 km. Tam na północy jest Czerni Nos, dziewiczy Czarny Przylądek. Południową granicę trasy wyznacza Nos Sveti Atanas - Przylądek św. Atanazego. A jak się człowiek zmęczy chodzeniem, to znajdzie wytchnienie w jednej z licznych zatoczek. Niebiesko-zielone morze u stóp, nad głową białe skały. Naukowcy odkryli tu ślady tajemniczego kataklizmu, na skutek którego między kredą a trzeciorzędem wyginęły dinozaury. Tym śladem jest powszechny w obiektach kosmicznych iryd. Ukrywałam się w zatoczkach, zbierałam muszelki, a moi synowie urządzali skoki na dzikiej plaży. Miejscowi nazywają to miejsce Biala Rjeka. Można tu dojść, choć nie bez trudu (skały), brzegiem z plaży strzeżonej albo drogą wśród winnic. Z centrum to nie więcej niż 3 km. Ze względu na dzieci - droga polna, pylista, bez skrawka cienia - jeździliśmy samochodem. Parkuje się właściwie na plaży. A plaża szeroka prawie jak we Władysławowie, piasek żółciutki, żadnych glonów. Można bez obrzydzenia kopać doły, usypywać kopy, skakać. I nikomu to nie przeszkadza, bo prawie nikogo nie ma. A jeszcze morze - marzenie: piaszczyste dno i długo, długo płytko. Gdybyśmy nie spotkali Marcina, to rozbilibyśmy namioty właśnie tu, na skałach wśród drzew. Pod warunkiem że znaleźlibyśmy miejsce. Drzew nie jest dużo, a wielu Bułgarów decyduje się na taką nieodpłatną formę wypoczynku. Biwakowanie na dziko nie grozi grzywną. Byala oprócz walorów wypoczynkowych - malownicza okolica, dobry klimat (nawet 40-stopniowe upały znosi się jakoś lżej), dobrze rozwinięta baza noclegowa (można szukać na własną rękę, jak my, można skorzystać z Centrum Informacji Turystycznej: http://www.byala.org ) - ma też tę zaletę, że wszędzie stąd blisko. Do Warny z mauzoleum Warneńczyka i delfinarium (nieczynne w poniedziałki!) - 30 km, do naszpikowanego cerkiewkami Nesebyru - 47. Zaraz za miedzą jest Obzor, greckie "miasto słońca", teraz raczej "Zakupowo". Odstręczający szpaler straganów. W Nesebyrze zresztą było podobnie, i w Sozopolu, do którego dojechaliśmy w okrężnej drodze powrotnej, żeby zobaczyć stare kąty. Mocno wiało. Monstrualne fale rozbijały się o skalisty brzeg. Ale poza tym stragany, tłumy turystów i zgiełk. W Byalej jedynym "hałasem" było echo, które niosło na nasz taras muzykę z dwóch restauracji w centrum miasteczka. Śpiewały trzy panie i jeden pan, po bułgarsku, chociaż zdarzał się im "One Way Ticket". Podróż do domu trwała krócej. Drogę Burgas - Sofia pokonaliśmy Doliną Róż (rozciąga się między Starą Płaniną a Srednią Gorą). Nocą, niestety, mijając Kazanłyk, gdzie powstaje olejek różany, Hisarię - międzynarodowej sławy uzdrowisko z bizantyjskimi murami obronnymi, czy Kopriwszticę - żywy skansen, tylko 10 km od głównej drogi. Wybraliśmy "wariant turecki" (jak radził przewodnik) - autostradą ze Stambułu do Budapesztu. Autostrada to za dużo powiedziane, szczególnie w Serbii, za Belgradem, ale była to zdecydowanie szybsza droga niż przez Rumunię. Odradzam natomiast przejście w Horgoš. Udręczeni upałem staliśmy w niekończącej się kolejce ponad dwie godziny. Na innych granicach ruch był płynny. Może dlatego, że te inne to granice wewnątrzunijne, a Horgoš dzieli Unię od Serbii, która nie jest europejska? Zanim dotarliśmy do domu był jeszcze przystanek "Budapeszt nocą". Ale do Budapesztu trzeba się wybrać na osobną wycieczkę.

*Autorka jest dziennikarką RMF Classic

W sieci

http://www.pzmtravel.com.pl - aktualne informacje o opłatach drogowych i przepisach

Więcej o: